Archiwum kategorii: Życie

Autostopowy blues: Alexandru

No i nas wystawili, w sumie niespecjalnie wierzyłem, że para łysawych jegomościów, która przywiozła nas do Braszowa rzeczywiście zabierze nas w drodze powrotnej. Pamiętam jeszcze ich niewyraźne miny kiedy za 200-kilometrową podwózkę zapłaciliśmy im 20 lei, tłumacząc „my student, nie pieniędzy”. No ale w sumie co to za maniery, żeby od autostopowiczów kasę brać?! Czytaj dalej Autostopowy blues: Alexandru

Autostopowy blues: Valentin

Stałem zatem gdzieś na przedmieściach Sybina, w środkowej Rumunii, z kciukiem wyciągniętym ku niebu. Pogoda była jaka była, czyli nijaka. Wszystko zamglone i szare – ot, typowa przedwiosenna szaruga. Od czasu do czasu spadło kilka kropel deszczu. Po drugiej stronie szosy stał przerdzewiały płot, a za nim gdzieś w oddali majaczyły budynki lotniska, które w tych okolicznościach przyrody sprawiały wrażenie opuszczonych. Wczesnym rankiem ruch nie był duży. Co jakiś czas mijały mnie zdezelowane Dacie pędzące na złamanie karku; na przekór prawom fizyki i mechaniki. Żadna nawet nie zwolniła na mój widok – i dobrze, pewnie i tak bałbym się wsiąść. Czytaj dalej Autostopowy blues: Valentin

Charków na kocią łapę: -26 stopni mrozu, a zima nie zaskakuje drogowców

Poniedziałek rano, budzę się w akademiku i okazuje się, że w całym budynku wyłączono wodę, a my nie mamy w pokoju już żadnej butelki. W ustach istny step akermański, najbliższy sklep na drugim końcu osiedla, -26 stopni mrozu, mgła gęsta jak najtłustsza śmietana, a dziewczyna wypycha mnie po zakupy. Jak żyć? Czytaj dalej Charków na kocią łapę: -26 stopni mrozu, a zima nie zaskakuje drogowców

Martisor – a w Rumunii już wiosna

Choć zima w tym roku była dla nas bardzo łaskawa, to chyba nie ma osoby, która z utęsknieniem nie wyglądałaby wśród pożółkłej trawy przebiśniegów – pierwszych zwiastunów wiosny. Ptaki radośnie ćwierkające i uwijające się przy budowie gniazd, zieleniące się wśród brunatnych gałęzi pąki, spódniczki, którym z dnia na dzień ubywa centymetrów – oto nieomylne znaki, że zbliża się wiosna. W Rumunii jednak znajdziemy jeszcze jeden nieomylny znak nadchodzącej nowej pory roku – Mărțișor. Czytaj dalej Martisor – a w Rumunii już wiosna

200 pesos

Chciałem uciec stąd jak najszybciej. Czasem już tak masz, ze wszystko idzie świetnie, pogoda dopisuje, wczoraj na imprezie wyrwałeś pierwszorzędną dziewczynę, na konto wpłynęły pieniądze za jakieś zlecenie, ale jednak czujesz, że coś jest nie tak. I wiesz, że jedynym sposobem na wyprostowanie wszystkiego, a w pierwszej kolejności siebie, jest powrót do domu. Po prostu – wracasz do kraju, stawiasz stopę w swoim pokoju i możesz powiedzieć: „Okej. Wszystko okej. No to mogę wracać”. Czasem odłożysz jeszcze na swoje miejsce książkę, którą ktoś tobie przełożył. Ale to wszystko, nic więcej.

Na lotnisko przyjechałem dwie godziny przed czasem. Wciąż odliczałem: dwie godziny do check-inu, cztery godziny do odlotu, około dziesięciu minut do końca rozdziału w audiobooku, którego akurat słuchałem, jakieś dwadzieścia kroków do sklepu, w którym zabiję trochę czasu rozglądając się tu i ówdzie. Nie zabawiłem w nim jednak zbyt długo, gdyż przewróciłem najpierw jednego manekina, a próbując go łapać, potrąciłem drugiego. Sztywne sylwetki kobiety i mężczyzny ubranych w tradycyjne tureckie stroje upadły na podłogę rozsypując po sklepie cekiny, którymi były przyozdobione ich ubrania. Chciałem podnieść kobietę, ale kiedy chwyciłem za jej rękę, ta oderwała się od korpusu. Mężczyźnie odpadła z kolei głowa i pokulała się pod kosz z przecenionymi chustami.

No problem – usłyszałem od tureckiego sprzedawcy, który wyrósł obok mnie jak spod ziemi. Wyczułem w jego głosie hamowaną irytację, jak gdyby chciał powiedzieć „weź pan spadaj stąd, zanim zdemolujesz mi resztę sklepu”. Ulotniłem się szybko nie wystawiając więcej na próbę jego cierpliwości.

Check-in rozpoczął się wcześniej i po przejściu dwóch kontroli (przy obu zapomniałem ściągnąć paska do spodni i zapiszczałem przechodząc przez bramki) usadowiłem się w fotelu w poczekalni przed bramką 201A. Byłem pierwszy. Słuchając audiobooka najpierw wpatrywałem się w zegar na ścianie, ale kiedy każda sekunda zdawała się wydłużać, a wskazówka sekundnika przesuwała się z coraz większym ociąganiem, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy.

Entschuldigung – usłyszałem przez słuchawki. Otworzyłem oczy i rzuciłem okiem na zegar – minął kwadrans. Przede mną stał około czterdziestoletni Niemiec, typ byłego sportowca, któremu niedawno zaczął rosnąć brzuszek. Sądząc po karnacji, był zapewne tureckiego pochodzenia jak co drugi pasażer podróżujący na trasie Stambuł-Berlin. Ubrany był w wytarty dres, a przez ramię przewieszony miał śpiwór Tesco. W podobnym spałem przy okazji podróży autostopem na Nordkapp i przeklinałem każdej nocy kiedy temperatura zbliżała się w okolice 0 stopni Celsjusza. Na Turcję taki śpiwór był jednak wystarczający.
I don’t speak German – wygłosiłem standardową formułę w takich sytuacjach.
Are you waiting for a flight to Berlin? – nieznajomy przeszedł na angielski. Mówił płynnie I z wcale niezłym akcentem.
Yes – odpowiedziałem krótko.
Could you give me a favour and wake me up when boarding will start? I need to sleep.
Sure. No problem.
Thank you, bro – nieznajomy klepnął mnie po przyjacielsku w ramię i oddalił się. Chodził przez chwilę wokół poczekalni, aż w końcu znalazł sobie miejsce pod filarem. Położył się kładąc zwinięty śpiwór pod głowę i zaczął robić brzuszki skośne. Po kilku razach rozłożył szeroko ręce, westchnął głęboko i przymknął oczy.

Na chwilę zapomniałem o odliczaniu. Przypatrywałem się nieznajomemu i zastanawiałem się kim jest. Pasował mi na byłego komandosa, ewentualnie żołnierza. Spotkałem niedawno takiego w Rosji i pomijając okazały brzuch prezentował się podobnie – włosy ścięte krótko, po żołniersku, umięśniony i ubrany w dres – jednym słowem typ, którego nie chciałbyś spotkać nocą w ciemnym zaułku. Ale na lotnisku – czemu nie? Po kilku minutach nieznajomy wstał gwałtownie, jakby ktoś wzywał go do szeregu i udał się w stronę toalety zostawiając na ziemi śpiwór i pas biodrowy z kieszenią, którego wcześniej nie zauważyłem. Wrócił po chwili, znowu zrobił kilka brzuszków i przymknął oczy. Spojrzałem ponownie na zegar (od ostatniego razu minęło dziesięć minut) i przymknąłem oczy pogrążając się w lekturze.
I can’t sleep – głos nieznajomego znowu przebił się przez słuchawkę i lektora czytającego „Hard-Boiled Wonderland” Harukiego Murakamiego. Stał obok mnie z irytacją wypisaną na twarzy i rozprostowywał palce strzelając chrząstkami w dłoniach. – Chciałbym już być w Berlinie. Nie spałem od kilku dni, tutaj też nie mogę zasnąć.

Okazało się, że nieznajomy ma na imię Yousuf i choć sam mieszka w Berlinie, w dzielnicy imigrantów, jego rodzice urodzili się na terenie Palestyny. Pracował w jednej z niemieckich gazet, a w Turcji przebywał w charakterze reportera zbierając informacje z pogranicza syryjsko-tureckiego. Zanim podjął pracę w gazecie kursował między Niemcami a Ameryką Południową – opowiedział mi o bogatych turystach w Belize płacących tysiące dolarów za możliwość nurkowania z delfinami, przestępcach z Gwatemali, McDonald’sach w Panamie, europejskich metropoliach Brazylii i Argentyny, a także o kolumbijskich dziewczynach.
– Nie ma nic lepszego ponad kolumbijskie dziewczyny. Szczególnie, jeżeli jesteś biały, tak jak ty – uśmiechnął się dwuznacznie. – Kiedy jeździłem metrem z białym kumplem, zawsze opuszczaliśmy metro otoczeni grupką napalonych dziewczyn. Zresztą jeżdżę tam trzy-cztery razy do roku, więc wiem co mówię.

Yousuf nie chciał mi powiedzieć, dlaczego tak często odwiedza Kolumbię, ale fakt iż dzielił historię tego kraju na epokę przed Escobarem i po Escobarze, sprawił że kiedy udał się po raz kolejny do łazienki sprawdziłem, czy czasem w moim bagażu podręcznym nie znajdę tajemniczego woreczka z białym proszkiem. Nic nie znalazłem, ale w miarę jak poznawałem historię Yousufa dowiadując się między innymi, że ma zakaz wstępu do USA, wyobrażałem sobie, jak bierze mnie za zakładnika i przystawiając nóż do gardła rozkazuje kapitanowi samolotu lecieć do Kolumbii, gdzie ma odebrać transport kokainy.
– Cholera, lot do Berlina będzie trwał ponad dwie godziny – zmienił temat widząc stewardessę chodzącą między pasażerami i sprawdzającą bilety. – Gdybym mógł porwać samolot bylibyśmy tam w półtorej!
Nagle chciałem, żeby czas płynął wolniej. Nie żebym brał jego słowa na poważnie, ale kiedy słyszysz coś takiego z ust faceta, dla którego życie dzieli się na epokę przed i po Escobarze, żołądek zaczyna się mimowolnie skręcać, a kolana miękną. A już na pewno nie masz ochoty uśmiechnąć się i skwitować całej sytuacji słowami: „Good joke”.
– Wiesz, jestem Palestyńczykiem. W końcu to my wynaleźliśmy porywanie samolotów – uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby mówił o wynalezieniu zupek błyskawicznych czy szynki konserwowej. – Dwadzieścia, trzydzieści lat temu kiedy potrzebowaliśmy samolotu, po prostu sobie go braliśmy. Po 9/11 z tych latających puszek zrobili pierdolone Fort Knox i już nie ma tak łatwo.

Stewardessa wywołała nasz lot, a w oczach Yousufa dostrzegłem przemykający cień. A może tylko mi się wydawało?
– Wiesz co, podobasz mi się. Mam dla ciebie prezent – Yousuf sięgnął do swojego pasa biodrowego, odgarnął opadający na niego brzuch i otworzył kieszeń. – Trzymaj – wręczył mi monetę. – Dwieście kolumbijskich pesos.

Wziąłem ją w dłoń i obejrzałem ze wszystkich stron. Pierwszy raz widziałem kolumbijskie pesos. Moneta była duża, ciężka i miała w sobie coś magicznego – jakby ktoś zaklął w niej historię mafijnych porachunków, jakby kiedyś leżała w bagażniku pickupa, którym kumple Yousufa wozili broń i kokainę, a może nawet trzymali zakładników. Kiedy podniosłem wzrok, Yousufa już nie było. Wstałem z siedzenia, sięgnąłem po swoją torbę i ustawiłem się w kolejce na pokład.

200 pesos dzisiaj. Teraz czai się na nie mój pies.

Ten właściwy moment

– Kiedy odejść? Wtedy, kiedy serce podpowiada nam, że już najwyższy czas – radzi 81-letni Harry Lee McGinnis. Po przejściu na emeryturę postanowił zrealizować swoje marzenie z dzieciństwa i wyruszył w podróż dookoła świata. Pieszo.

McGinnis nigdy nie dał się wtłoczyć w ramy codziennego, stabilnego życia – rozwodził się pięciokrotnie, parał się różnymi zajęciami – od żołnierza (służył jako snajper podczas II wojny światowej), przez menedżera klubu z muzyką country, aż po kapłana w kościele metodystów. Pomysł obejścia świata dookoła nie był jednak tylko kaprysem społecznego outsidera. – Wiele razy mówiłem, że moje marzenie zakiełkowało gdzieś w głowie, jeszcze kiedy dziadek otwierał przede mną National Geographic i uczył mnie czytać. Nie miałem wtedy nawet sześciu lat. Nauczyłem sie czytać właśnie dzięki tym magazynom. Wszystkie te zdjęcia i odległe miejsca z ich dziwnie brzmiącymi nazwami zapadły mi głęboko w pamięć i powracały.

Historię dwudziestoletniego spaceru McGinnisa należałoby jednak rozpocząć znacznie wcześniej – w 1983 roku, po kolejnym nieudanym małżeństwie zdecydował się wyruszyć w pieszą wyprawę przez Stany Zjednoczone. Udało mu się przejść cały kontynent w cztery lata i po powrocie do domu spróbował jeszcze raz uwić rodzinne gniazdko – niestety kolejny związek również zakończył się rozwodem i wtedy Hawk uświadomił sobie, że nie jest mu pisana starość w bujanym fotelu na drewnianej werandzie domku jednorodzinnego. W ogóle nie jest mu pisana starość. Pisane jest mu drugie życie. W podróż dookoła świata postanowił wyruszyć w 1992 roku. Przeszedł ponad 80 tys. mil odwiedzając w tym czasie 70 państw na wszystkich kontynentach. Podróż zajęła mu dwadzieścia lat – do rodzinnego Arlington w Teksasie powrócił w styczniu tego roku. Przez cały ten czas jego jedynymi towarzyszami podróży były 45-kilogramowy plecak i potężny kostur. I ludzie, których spotykał na swojej drodze. Z wieloma z nich do dziś utrzymuje kontakt – jedną z takich osób jest Bob Ehrenheim, nauczyciel języka angielskiego w jednej z etiopskich szkół. Hawk trafił do niego przypadkiem w 1996 roku, idąc przez Afrykę. Opisując McGinnisa, używa przede wszystkim dwóch słów: „najbardziej” i „zwariowany”.

Przy okazji dwudziestoletniej tułaczki nie brakowało również niebezpiecznych epizodów – w państwach Afryki Północnej Hawk trzykrotnie zajrzał śmierci w oczy, stykając się z islamskimi bojownikami. O ile w Algierii poradził sobie z napastnikami używając jednego z kilku noży, które nosił przy sobie „na wszelki wypadek”, o tyle w Egipcie uratowała go tylko interwencja egipskich żołnierzy. Równie kłopotliwy okazał się odcinek wiodący przez Sudan, gdzie władze nie chciały go wypuścić z Wadi Halfy, miasta położonego blisko granicy z Egiptem. McGinnis jednak nie żałuje spaceru przez tamte rejony, a zachęca żeby ruszyć się z fotela i zobaczyć świat. – Chcesz odejść z tego świata nie wiedząc, co było za rogiem? – pyta. – Kiedy przechodzisz na emeryturę nie siadaj przed telewizorem, nie przybieraj na wadze 10-20 kg, nie pij piwa i nie jedz kanapek. Podnieś się z fotela i idź zobaczyć świat.

The Longest Way

Na zupełnie innym etapie swojego życia, w kilkutysiąckilometrową pieszą podróż, zdecydował się wybrać Christoph Rehage. W wieku dwudziestu sześciu lat, po dwóch latach studiowania sinologii i kinematografii na uczelniach w Pekinie, postanowił wrócić pieszo do swojego domu w Niemczech. Podobnie jak wspomniany Hawk, tak i on pomysł powziął po lekturze artykułu w „National Geographic”, w którym wyczytał, że żołnierze w Starożytnym Rzymie potrafili pokonywać dziennie nawet 50 km w pełnym ekwipunku. – Lubię chodzić, ponieważ jestem wtedy panem własnego losu. Kiedy wybieram się gdzieś, nie chcę tylko zapamiętywać drogi, która prowadzi mnie do celu, ale chcę również poczuć, że zasłużyłem na to, aby być tu i teraz – dodaje.

Jak zaplanował, tak zrobił. Christoph wyruszył w 2008 roku i przeszedł ponad 4,5 tys. km dokumentując swoją wędrówkę na stronie internetowej i w filmiku, który na Youtubie obejrzało już przeszło półtora miliona internautów. Podczas spaceru przez pustynię, Niemiec natknął się na chińskiego wędrownika Xie Jianguanga, który od 1982 roku wędruje pieszo po Chinach. Ochrzcił go mianem Nauczyciela Xie i zadedykował mu kręcony przez siebie film.

Po roku podróży i przebyciu dokładnie 4646 km Christoph zdecydował o przerwaniu wędrówki i powrocie do kraju. Na pytanie dlaczego zdecydował się zarzucić swoje początkowe plany, odpowiada: – Chciałem wrócić do swojego życia. Musiałem odzyskać kontrolę nad sobą i wyeliminować tę wewnętrzną siłę, która dyktowała mi co mam robić. Wielu ludzi po obejrzeniu filmiku, który nakręciłem podczas wędrówki, myśli sobie „Chcę być wolny, tak jak ten facet!” – ale nie rozumieją, że coś mnie popychało, żeby robić to co robiłem i momentami nie miałem nad tym kontroli.

Pod koniec filmiku z podróży pada pytanie: – Was it really me? – „czy to naprawdę byłem ja?” Christoph odpowiada, że gdy podejmował decyzję o wyruszeniu w drogę, liczyła się dla niego tylko podróż i mimo, że cała rodzina próbowała mu wybić ją z głowy, był gotów poświęcić wszystko dla realizacji swojego pomysłu. Jak sam przyznaje, oglądając zdjęcia z początku drogi, widzi w swoich oczach dziwny błysk. – Pod koniec zdałem sobie sprawę, że moje priorytety się pozmieniały, a może nigdy nie były tym czym wydawały się być? W każdym razie, wiedziałem, że muszę dokonać w swoim życiu kilku zmian. I jestem za to wdzięczny.

Ten sam błysk pojawił się w jego oczach w tym roku. Christoph postanowił wrócić tam, gdzie przerwał swoją wędrówkę i dokończyć podróż. Licznik bije: 5318 km.

A Ty? Jesteś gotowy wyruszyć przed siebie?

Erasmus w Stambule

Kilka miesięcy temu otrzymałem z sekretariatu mojej uczelni wiadomość, że wciąż są wolne miejsca w ramach programu wymiany studenckiej Erasmus. Przebiegłem wzrokiem po liście destynacji: Bratysława? Zbyt blisko, zbyt zwyczajnie. Ryga? Nie ujęła mnie. Szeged? Wolałbym coś większego. Turku? Nie na semestr zimowy, spędzę Erasmusa w ciemnościach. Stambuł? Miejsce, gdzie pięćset lat temu starło się Bizancjum z Imperium Osmańskim, a dzisiaj ściera się Europa z Azją. Jadę!

Erasmus. Jako jeden z nielicznych programów Unii Europejskiej jest oceniany jednoznacznie pozytywnie wśród braci studenckiej. Pieniądze z unijnego budżetu nie są bowiem przeznaczane na projekt rozbudowy sieci teatrów kukiełkowych czy podniesienia innowacyjności przedsiębiorstwa poprzez zakup wózka widłowego, a na stypendium, które pozwala wyfrunąć z Polski nawet na 10 miesięcy. Wymogi uczestnictwa w programie są różne, w zależności od uczelni, ale zazwyczaj nie są one zbyt wygórowane. Na Wydziale Prawa i Administracji poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza wystarczała średnia min. 3,25 i pozytywne wyniki w testach językowych (pisemnym oraz ustnym). W ramach drugiego naboru, w którym rozpocząłem walkę o miejsce w Stambule, odbył się tylko etap ustny, gdyż jak zwykle było więcej miejsc niż chętnych. W rezultacie po pięciu minutach rozmowy o USA, Michigan i zeszłorocznym work&travel za Oceanem, zostałem oficjalnie stypendystą Erasmusa.

Pewność siebie. Dla wielu studentów barierą w wyjeździe jest nie tyle nieznajomość języka, a brak pewności siebie związany z wyjazdem do obcego kraju, a nierzadko również zetknięcia się z obcą kulturą: „Jak się dogadam?”, „Czy poradzę sobie?”, „Poza tym, skoro na egzaminie brakuje mi czasem języka, aby powiedzieć coś po polsku, jak zdam egzaminy w języku obcym?”. Na wszystkie te pytania jest jedna odpowiedź: „Nie przejmuj się, jedź!”. Na miejscu spotkasz od kilkudziesięciu do kilkuset studentów, takich jak ty – dla niektórych będzie to pierwszy wyjazd za granicę, dla innych nie, niektórzy z nich będą mówili w języku obcym lepiej od ciebie, inni nie będą mówili w nim niemalże wcale itp. Dwóch Hiszpanów z Andaluzji, z którymi studiuję, nie mówi po angielsku niemalże w ogóle, a na pierwsze zajęcia dotarli dopiero po miesiącu. Kiedy ich zapytałem, dlaczego tak późno, odpowiedzieli, że wcześniej nigdy nie mogli znaleźć sali. Z kolei William, sympatyczny, ale nieco zakręcony Włoch, do dzisiaj nie załatwił wszystkich formalności związanych z przyjęciem na uniwersytet, ba, nawet nie odebrał legitymacji studenckiej z dziekanatu, ale jak na Włocha przystało, nie zawraca sobie tym głowy.

Organizacja. Zazwyczaj istnieje ona tylko po jednej stronie – uczelni wysyłającej. Ze strony uczelni przyjmującej można spodziewać się bałaganu, a jeżeli jesteś w Stambule – kompletnego chaosu. W Biurze Erasmusa działającym przy Istanbul Universitesi na pięciu pracowników tylko jeden umie porozumieć się w języku innym niż turecki, a każdy z nich na słowa „Learning Agreement” (porozumienie w ramach zaliczanych za granicą przedmiotów) robi wielkie oczy i tylko rozkłada bezradnie ręce. Do tego dochodzą ciągłe zmiany planu lekcji, o których nikt nie jest informowany, brak informacji odnośnie egzaminów czy terminów ferii zimowych. Wczoraj próbowałem dowiedzieć się, kiedy rozpocznie się przedmiot International Business Law – niestety bezskutecznie. Dodam, że zajęcia miały rozpocząć się półtora miesiąca temu.

Życie. Co tu dużo mówić – rytm życia Erasmusowicza wyznaczają zajęcia pozalekcyjne. W zależności od upodobań: imprezy, podróże, spotkania ze znajomymi, haratanie w gałę czy granie na gitarze. Sam byłem już na wycieczce w Kapadocji, pod koniec tygodnia ruszam do Gruzji, a w planach mam jeszcze Izmir i Bułgarię. Nauka ogranicza się do sporadycznego uczestnictwa w zajęciach, które paradoksalnie nie jest sporadyczne ze względu na moje lenistwo, a kompletny brak organizacji ze strony uniwersytetu. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że na razie uczestniczyłem we wszystkich zajęciach, które mam wpisane w swój Learning Agreement;-)

Życie na cesarskim dworze

Kończąc szkołę średnią i zastanawiając się co chcę w życiu robić, natknąłem się na ofertę Wolontariatu Europejskiego (EVS). Pomyślałem – dlaczego by nie skorzystać? Malownicze wybrzeże, ciepłe morze, piaszczyste plaże… Zakotwiczyłem w Splicie, jednym z najważniejszych chorwackich portów.

Split to dwa tysiące lat burzliwej historii bałkańskiego tygla, narodowych waśni i religijnych wojen, z których Chorwaci summa summarum wyszli zwycięsko i dziś są przodującym państwem w regionie pukając do drzwi Unii Europejskiej. Ale wróćmy do samego Splitu. To niespełna dwustutysięczne miasto położone na południu kraju powstało około II w. przed Chr. Z inicjatywy greckich osadników. Szybko zostało jednak przejęte przez Rzymian, a swój największy rozkwit przeżywało za czasów panowania rzymskiego cesarza Dioklecjana w IV w. po Chr. (jedną z ofiar krewkiego Rzymianina był  św. Duje, który jest dzisiaj Splitu). Władca wzniósł w mieście olbrzymi pałac, w którym zamierzał spędzić swoje ostatnie lata życia. Po upadku Cesarstwa kilkaset lat później pałac ów został rozebrany przez miejscową ludność, a otrzymany w ten sposób budulec  wykorzystano przy wznoszeniu domów dla mieszkańców. Dzisiaj kamienice, w których ścianach zaklęto historię Splitu, należą do najdroższych w mieście, a pozostałości po pałacu Dioklecjana (m.in. Złota Brama) tworzą lokalną starówkę.

Czytaj dalej Życie na cesarskim dworze