Tallinn. Tallinn jest miastem kameralnym – 500 000 mieszkańców. Starówkę i jej okolicę obejść można w dwie godziny (z braku funduszy wszelkie muzea zwiedzałem z zewnątrz), a do wszelkich bardziej oddalonych atrakcji dotrzeć piechotą w nie więcej niż 40 minut. Z odkrytych ciekawostek, w Tallinnie mieści się najstarsza w Europie apteka, oraz baszta o pieszczotliwej nazwie „Gruba Gocha”. Wyższych wieżowców nie stwierdziłem. Znalazłem za to ogromny amfiteatr, gdzie co roku odbywa się największy na świecie festiwal piosenki amatorskiej. Tego dnia akurat odbywał się tam koncert Lady Gagi (dzięki temu wiem, że jej fani wyglądają nie mniej niecodziennie od niej samej). Nie była to jednak jedyna atrakcja kulturalna jaką zaliczyłem tego dnia. Wieczorem pojechałem do starej fabryki wziętej w posiadanie przez środowisko tallińskich hipsterów, gdzie obejrzałem doprawdy fascynujące widowisko. Trzy dziewczyny skaczące po żelaznych instalacjach i robiące przy ich pomocy hałas – chyba jestem zbyt mainstreamowy by to zrozumieć. Następnego dnia postanowiłem wybrać się na plażę. Początkowo zdziwiło mnie, że było tam pełno ludzi (niedziela), lecz nikt nie leżał plackiem na piachu. Gdy spróbowałem rozłożyć się obozem na brzegu, zrozumiałem w czym rzecz. Zewsząd zaczęły atakować mnie bowiem muchy. Wytrzymałem ledwie kwadrans. Musiałem uciekać za wydmy i dopiero tam zaznałem spokojnej popołudniowej drzemki. Resztę dnia spędziłem na ławeczce, korzystając z plażowego wi-fi. Następnego dnia z rana trzeba już było ruszać w drogę. Przyznam szczerze, że stresowałem się nieco gdyż miał to być mój pierwszy samotny autostop.
Stopošana. Z Tallina wywiózł mnie Fin, fascynat medycyny alternatywnej, który przez 1,5 godziny opowiadał mi o leczniczych właściwościach witaminy D i kory brzozowej. Jego furgonetkę opuściłem w miejscowości Parnawa i tu moja samotna podróż dobiegła końca. Przyłączyłem się bowiem do Słowaka, który wracał właśnie z wizyty u krewnych w Rosji. Co ciekawe, on mówił po słowacku, ja po polsku i doskonale się rozumieliśmy. Co ważne mój towarzysz doskonale władał także językiem rosyjskim, co pozwoliło odpocząć moim szarym komórkom i wybawiło mnie z obowiązku niezręcznego dukania w tym języku. Razem dotarliśmy do Rygi. Powitała nas tam rzęsista ulewa, dlatego kierowca postanowił wysadzić nas na parkingu jednego z podmiejskich centrów handlowych. Jako, że było jeszcze wcześnie postanowiłem ruszyć w dalszą drogę bez postoju (inna sprawa, że nie udało mi się znaleźć na tę noc hosta). Przejazd z północy na południe miasta zajął mi ok. godziny czym do dziś chwalę się znajomym. Na rogatkach udało mi się nawet złapać autobus podmiejski, który kursuje raz na godzinę, a który wywiózł mnie nieco za miasto. Tam, na rondzie w miejscowości Kekava, spotkałem najdziwniejszego autostopowicza świata. Murzyn, ubrany w lakierki, spodnie uprasowane na kant i tweedowy płaszczyk z malutką torebeczką i plecakiem wybierał się do Paryża. Dodam, że mówił perfekcyjnie po angielsku i gdy zaprosiłem go do złapanego przeze mnie samochodu musiałem zbierać z ziemi koparę, po tym jak okazało się, ze jest… Łotyszem. Wspólnie dotarliśmy do litewskiej miejscowości Panavezys.
Autostopas. Na litewskiej ziemi stanęliśmy ok. godziny 21:00. Było już zupełnie ciemno, a my znaleźliśmy się na nieoświetlonym węźle autostradowym. Jedynym naszym źródłem światła były dwie LED-owe latareczki. Tak uzbrojeni ruszyliśmy wzdłuż drogi. Ruch był jednak delikatnie mówiąc niewielki. cofnęliśmy się zatem nieco do miejsca, w którym stało kilka latarni. Znaleźliśmy tam wiatkę, która okazała się naszym schronieniem na tę noc. Od mojego nowego przyjaciela byłem w o tyle lepszej sytuacji, że miałem przy sobie śpiwór. On w podróż wybrał się bez jakiegokolwiek niepotrzebnego, jego zdaniem, obciążenia. Użyczyłem mu zatem swojego koca. Około godziny trzeciej nad ranem afrołotewski przyjaciel obudził mnie twierdząc, że złapał stopa, ale tylko dla siebie. Na wpół przytomny zgodziłem się by jechał sam. I tak oto zostałem porzucony. Ja swoją okazję złapałem ok. godziny piątej. Do Polski wwiózł mnie kierowca tira, słuchający porannego różańca i mszy w Radio Maryja i opowiadający w przerwach między kolejnymi dziesiątkami o przydrożnych „kurewkach”. Z nim dotarłem do Białegostoku. Tam zmieniłem resztkę euro i rubli, aby ruszyć do Biedronki, gdzie produkty takie jak mleko, banany i czekolada urosły w moich ustach do rangi najwykwintniejszych dań. Resztką pieniędzy zapłaciłem PKP haracz za przewiezienie mnie rozklekotaną puszką, dumnie zwaną pociągiem, do Poznania. I tak właśnie na peronie czwartym poznańskiego dworca, o godz. 17:07, dnia 28 sierpnia 2012 r. zakończyła się najwspanialsza podróż mojego życia.