Macie tak, że spotykając się na piwie ze znajomym, który był w tym samym miejscu, co wy, rozmawiacie tylko o tym miejscu? My tak mamy, a ostatnio rozmawialiśmy o Belgradzie. Czytaj dalej Belgrad przy piwie cz. 1
Archiwum kategorii: Ostatnio
Bezirke – dzielnice Wiednia (cz. 1)
Bezirke. Jest ich dwadzieścia trzy. Choć Austria to nie Niemcy, tutaj również „ordnung muss sein”, dlatego każda z nich poza nazwą posiada herb i numer widoczny na każdej tabliczce z nazwą ulicy. I choć ciężko w tej jakże uporządkowanej przestrzeni cokolwiek ukryć, to każda niemal dzielnica posiada swoje sekrety. Oto tych kilka, które udało mi się odkryć podczas ostatniej wizyty w stolicy Austrii. Zapraszam na wycieczkę po dzielnicach Wiednia. Czytaj dalej Bezirke – dzielnice Wiednia (cz. 1)
Szwedzki sen… w parku
Gdy żegnaliśmy się w Oslo z naszym hostem powiedział on jedną znamienną rzecz – „Jedziecie do Szwecji, tak? Nienawidzę tych gnojków, trzy razy nam Oslo palili, ale jedno muszę im oddać – stolicę mają zajebistą”. I w pogoni za tą „zajebistością” właśnie, mknęliśmy Swebusem przytupując w rytm hitów ABBY, które Gustaw zapuszczał ze swojego HTC, podłączonego do autobusowego wi-fi. Choć norweskie krajobrazy niewiele różnią się od polskich, ot typowe pola i lasy, to w blasku zachodzącego słońca wyglądały zjawiskowo. Idyllę tę psuła tylko świadomość, że o dziesiątej dotrzemy do Sztokholmu, gdzie nie czeka na nas ciepłe łóżko, lecz kilkukilometrowy spacer przez pełne pijanych turystów miasto, na którego końcu znajduje się pełen kloszardów park, gdzie pomiędzy ich cuchnącymi taborami przyjdzie nam spędzić noc. O ile oczywiście wcześniej nie zgarnie nas policja. Po raz pierwszy CouchSurfing zawiódł na całej linii. Gdy wysiedliśmy z autobusu na chwile zapomnieliśmy jednak o całym naszym nieciekawym położeniu. Miasto po prostu nas olśniło. Czytaj dalej Szwedzki sen… w parku
Karlstad – w stronę słońca
Szwedzi, których samochodem mknęliśmy w kierunku Karlstad ewidentnie przejęli się rolą. Kiedy dotarliśmy do miasta, odpalili nawigację i podwieźli nas niemal pod same drzwi hosta. Również on naszą wizytę traktował bardzo serio, gdyż w mieszkaniu powitała nas woń smażących się hamburgerów z łosia. Co możemy napisać o Stefanie? Wielki fan starych gier telewizyjnych i wszystkiego, co arcadowe. Jego mieszkanie pełne było różnorakich precjozów uwieczniających Mario i jego wesołą ferajnę, zaś kolekcja gier na NES (w Polsce konsola ta bardziej znana jest jako Pegasus) wręcz wypełzała z uszykowanej specjalnie dla niej komody. Poza tym pasja Stefana było komponowanie obrazków z koralików hama przedstawiających, jakże by inaczej, postaci z gier. Jak widzicie nie mogliśmy go nie polubić. Czytaj dalej Karlstad – w stronę słońca
Oslo Muncha
Nie wiem dlaczego, ale pobyt w Rjukan pełen był skojarzeń z Władcą Pierścieni. Po przeprawie przez Cardhras przyszło nam bowiem nocować na Wichrowym Czubie. Na naszym minicampingu przy Krossobahn wiało tak niemiłosiernie, że momentami sądziłem, że za chwilę odfruniemy razem z całym namiotem. Jeden z takich wznoszących podmuchów obudził mnie o piątej rano, a kolejne nie dały niestety zasnąć. Zdecydowanie najgorsza noc jak dla mnie. Na szczęście opuszczamy już Rjukan. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy zaliczyliśmy ewidentny falstart, dziś obeszło się bez większych, autostopowych problemów. Wprawdzie trzeba było przespacerować się na drugi koniec miejscowości, ale opłacało się, gdyż czekaliśmy tam nie dłużej niż pół godziny. Tym razem wspomógł nas ojciec jadący z synem do lekarza. Gdy usłyszeliśmy, że aby dostać się do specjalisty musi on przejechać aż 150 km, pomyśleliśmy, że nasza służba zdrowia wcale nie jest taka zła (co ciekawe, Norweg pokonanie takiego dystansu uważał za coś zupełnie normalnego).
Okazało się, że „Tatuś” jest zapalonym podróżnikiem i swoim camperem zjechał pół Europy. Był także i w Polsce, zatem mogliśmy wysłuchać jego (zaskakująco dobrych) opinii na temat naszego kraju. Po drodze mijaliśmy też słynny klepkowy kościół w miejscowości Heddal. Choć jest to największa budowla tego typu w Norwegii, rozmiarami przypomina polską wiejska kaplicę (to z kolei mówi co nieco o religijności Norwegów).
Z kierowcą i jego synem rozstaliśmy się w Nottoden. Skorzystaliśmy tu z gościnności stacji benzynowej Best, na której dopełniliśmy porannych czynności toaletowych i zjedliśmy hot doga la’bieda za 10 NOK. W poszukiwaniu dobrego miejsca do łapania stopa zawędrowaliśmy na parking pod Coop-em (takie skandynawskie Społem, tylko że większe). Stąd przygarnął nas do swojej Toyoty Yaris Jonas – najmilszy z poznanych przez nas kierowców (co oczywiście nie umniejsza naszej sympatii do pozostałych osób nas podwożących). Pracował on jako sanitariusz i wracał właśnie do domu po trzydniowym dyżurze. Dojechaliśmy z nim do samego Oslo. Po drodze mijaliśmy między innymi Kongsberg – miasto założone przez pijanego króla Chrystiana IV, w którym mieści się fabryka broni, z wyglądu przypominająca raczej fabrykę zabawek. Jechaliśmy też drogą, gdzie nie dalej jak miesiąc temu wypadek spowodował polski przemytnik, jadący zbyt obciążonym samochodem (zdjęcia setek butelek wódki i piwa, toczących się po autostradzie stały się w Norwegii internetowym memem).
Gdy około godziny czternastej wjechaliśmy do Oslo jasnym stało się dla nas, że dotarliśmy tam przed terminem – spotkanie z hostem umówione mieliśmy dopiero na godzinę siedemnastą. Jednak i na to Jonas znalazł sposób. Zaprosił nas na herbatę. W jego zabałaganionym przez współlokatora mieszkaniu pozbyliśmy się też części papierosów, które przywieźliśmy tu na sprzedaż. Cena 50 NOK za paczkę usatysfakcjonowała obie strony. Po herbatce Jonas odprowadził nas do centrum. Dzięki niemu zobaczyliśmy dzielnicę artystów, gdzie swoją siedzibę ma, między innymi, norweska mniejszość palestyńska.
Z Jonasem rozstaliśmy się pod dworcem. Tu skorzystaliśmy z usług restauracji spod znaku złotych łuków i ruszyliśmy w kierunku mieszkania naszego hosta. Mieściło się ono w dzielnicy Gronland, słynącej ze swojej multikulturowości (rzeczywiście, nasz host był już chyba jednym z ostatnich mieszkających tu Skandynawów). Niewątpliwym plusem była za to bliskość centrum.
Arne powitał nas pod drzwiami swojego bloku o siedemnastej. Należał on do gatunku beztroskich couchsurferów, którzy obdarowują swoich gości kluczami i generalnie niewiele robią sobie z ich obecności. Zresztą goszcząc ponad 120 osób można się tego nauczyć. Ogólnie, podczas całego naszego pobytu w Oslo z hostem widzieliśmy się 4 razy. Mimo to zdążył on opowiedzieć nam o swoich licznych wizytach w Poznaniu (to tu po raz pierwszy usłyszał on o Couchsurfingu, możemy być zatem dumni z naszego miasta). O tym, ze mieszkanie Arne było przystosowane do goszczenia couchsurferów świadczył fakt, że miał on specjalny komputer tylko dla gości. Korzystaliśmy z niego zresztą dość intensywnie rozsyłając rozpaczliwe couchrequesty do Sztokholmu. Jednak pierwszym pomieszczeniem jakie zwiedziliśmy po „zameldowaniu” była oczywiście łazienka. Prysznic w czasie podróży – bezcenne.
Po nadrobieniu zaległości higienicznych ruszyliśmy na miasto. Pierwsze kroki pokierowaliśmy w kierunku Aker Brygge – nowopowstałej „szklanej” dzielnicy, mieszczącej się tuż nad brzegiem fiordu. Po drodze zahaczyliśmy tylko o odnalezione przypadkiem muzeum norweskiej kinematografii. Było darmowe, więc złego słowa o nim nie powiem. Generalnie fanom kina jak najbardziej polecamy.
Na brygge starym zwyczajem zjedliśmy supertanie rożki za 12 NOK oraz porobiliśmy sobie trochę kompromitujących fotek, co uławiały ustawione tam rzeźby, przedstawiające półnagie kobiety. Przechadzając się tak beztrosko dojrzeliśmy w jednym z pubów transmisję meczu Borrusia – Real. Na ekranie widniał wynik 1:0, a strzelcem gola był nie kto inny jak Robert Lewandowski. Przyspieszyło to naszą decyzję o powrocie do mieszkania. Gdy dotarliśmy na miejsce rozpoczynała się akurat druga połowa, w której nasz supersnajper ustrzelił hat-tricka. Następnego dnia mogliśmy chodzić po Oslo z podniesioną głową.
***
Rano obudził nas dźwięk hosta obijającego się o meble. Zeszłego wieczora żegnał on kolegę z pracy. Około godziny dziewiątej wybiegł zatem tylko z pokoju, wziął prysznic i ciężko skacowany pomknął do pracy. Tyle go widzieliśmy. My ten dzień zaplanowaliśmy sobie, jako dzień muzealny. Na pierwszy ogień poszło muzeum norweskich mniejszości, mieszczące się dosłownie naprzeciwko kamienicy naszego hosta. Pomysł na to muzeum był bardzo prosty, a jednocześnie ciekawy. Otóż w jednym budynku, na różnych piętrach zorganizowano imitacje świątyń skihów, muzułmanów, żydów, buddystów, hindusów i… katolików (myślenie o katolicyzmie, jak o religii mniejszościowej było dla nas bardzo abstrakcyjne). Dla lepszego przedstawienia specyficznych dla danej religii obrzędów i zwyczajów, wszystkie one zostały w muzeum zachowane. I tak na przykład przed wejściem do „sektora” sikhów ubrać musieliśmy specjalne kapcie. Zwiedzając kolejne „świątynie” i dowiadując się kolejnych ciekawych rzeczy o nieznanych nam dotychczas zupełnie religiach (szkoda, że większość tekstów napisana była tylko po norwesku), zgodnie stwierdziliśmy, że właśnie poprzez wizyty w takich miejscach, a nie przez hałaśliwe demonstracje człowiek uczy się tolerancji.
Po religijnym prologu ruszyliśmy w kierunku naszego głównego celu – Muzeum Muncha. Niestety, już przy zakupie biletów pani kasjerce udało się popsuć nam dzień stwierdzeniem, że najsłynniejszy obraz Muncha – „Krzyk”, nie jest obecnie w ekspozycji. Mimo to zdecydowaliśmy się wydać 50 NOK i wejść do galerii. W sumie składała się ona z zaledwie siedmiu sal, z czego tylko w jednej prezentowane były prace Muncha i do tego te mniej znane. Zaliczyliśmy zatem duże rozczarowanie. Aby ukoić skołatane nerwy w sklepiku z pamiątkami kupiliśmy sobie reprodukcje „Krzyku” (na bezrybiu i rak ryba).
Następne na naszym rozkładzie było DogA – centrum architektury i designu. Mieści się ono w zrewitalizowanej fabryce, niedaleko Muzeum Muncha. Tym razem zaliczyliśmy zaskoczenie in plus. Już w hallu mogliśmy bowiem oddać się partyjce edukacyjnych piłkarzyków (miały chyba coś wspólnego z głodem w Afryce, ale nie były zbyt edukacyjne skoro nie pamiętam co konkretnie). Wynik 8-5 dla mnie. Niestety Guciu w akcie zemsty poruszył zdjęcie uwieczniające moją wiktorię. W dalszej części centrum trafiliśmy na ekspozycję, prezentującą dokonania młodych norweskich designerów. Naszą szczególną uwagę przykuł wynalazek, który już niedługo zmieni oblicze świata – zakładaczka do prezerwatyw.
Po takiej dawce religijno-artystyczno-sportowo-designerskich doznań mieliśmy już dosyć obcowania z kulturą wyższą. Ruszyliśmy zatem na poszukiwanie pamiątek. Żałowaliśmy jedynie, że słynny „Krzyk” już drugi raz nam umyka. Ale czy aby na pewno? W końcu dzień jeszcze długi.
U stóp Gaustatoppen
Pozdrowienia z Rjukan. Już w drodze tutaj poznaliśmy mroczną przeszłość tego miejsca. W czasie II Wojny Światowej naziści wykorzystywali tutejszą infrastrukturę do produkcji ciężkiej wody. Substancja ta miała zasilić hitlerowską, atomową wunderwaffe. I byłbym pewnie pisał teraz ten artykuł po niemiecku, gdyby nie grupa sabotażystów z norweskiego ruchu oporu. Najpierw wysadzili on fabrykę, gdzie preparowano ciężką wodę, a gdy ją odbudowano, raz na zawsze unicestwili marzenia nazistów o bombie atomowej, zatapiając prom, którym przewożono aparaturę i gotową substancje od Niemiec (zainteresowanym polecamy film Heroes of Telemark).
Dziś miasteczko jest o wiele spokojniejszym miejscem. Nie ma tu radioaktywnych substancji, teren dawnej fabryki Norsk Hydro przerbudowany został na park przemysłowy, a mieszkańcy wiodą swoje spokojne życie w cieniu wielkiej góry. Góry, która stanowić ma klejnot w naszej podróżniczej koronie. Choć wszyscy napotkani dotychczas Norwegowie odradzali nam wyprawę na szczyt o tej porze roku wiedzieliśmy, że musimy spróbować.
W centrum Rjukan wysiedliśmy około godziny szesnastej. Pożegnaliśmy się z „kryptoduńczykiem”, życząc mu powodzenia z rynną i ruszyliśmy w kierunku mekki każdego podróżnika – biblioteki. Nie powiem, pierwszy od dwóch dni kontakt z łazienką i pierwsze od czterech dni spotkanie z Internetem było przyjemne. Jeszcze tylko szybka wizyta w Informacji Turystycznej celem zdobycie mapki okolicy (nie skusiliśmy się na szczegółowa mapę topograficzną Gaustatoppen za 80 NOK) i możemy ruszać. Plan był prosty. Wejść dziś najwyżej jak się da, przenocować, a jutro zaatakować szczyt. Co może pójść nie tak?
Idziemy zatem wzdłuż głównej ulicy. Nie jest zimno. Czasem nawet zaświeci słońce. Za to niemiłosiernie wieje. Wiatr wzbija tumany leżącego przy drodze piachu i ciska je nam w twarz. Nieźle się zaczyna. Gdy zbliżamy się do rogatek miasta, niespodziewanie, drogę zajeżdża nam stara toyota. Kierująca nią kobieta w średnim wieku oferuje nam podwózkę. Nie zwykliśmy w takiej sytuacji odmawiać. W sumie wsiadanie i wysiadanie z samochodu zabiera nam więcej niż sama jazda. Poza tym tracimy w niewyjaśnionych okolicznościach butelkę z wodą. Jednak przejechać się stopem, którego się nie łapało – bezcenne.
Idziemy zatem wzdłuż wijącej się zboczem góry drogi. Guciu po drodze podnosi rzuconą do rowu butelkę. Mało to higieniczne, ale coś pić trzeba. Płuczemy ją i napełniamy wodą. Nikomu jednak jakoś nie chce się pić. Wraz z wysokości cichnie wiar, przybywa za to śniegu. Przypominam sobie jak znajoma w pracy opowiadała kiedyś o kopaniu jam śnieżnych. Szkoda, że nie mamy saperki.
Skąpane w promieniach chowającego się już powoli za górami słońca miasteczko wygląda zjawiskowo. W tych pięknych okolicznościach przyrody humor nam dopisuje. Tym bardziej, że dalszą drogę pokonujemy w Porshe Cayenne prowadzonym przez wesołego Duńczyka (tym razem nie krypto). Rozstajemy się z nim w miejscu, gdzie dalsza jazdę uniemożliwia szlaban i tablica informująca, że po godzinie siedemnastej droga jest nieczynna. Tu zatem będziemy nocować. Tylko gdzie? W momencie w którym zdajemy sobie sprawę, że w pół metrowym śniegu ni jak nie uda się nam rozstawić namiotu, nasze położenie staje się jeszcze gorsze. Pogoda załamuje się. Huraganowy wiatr utrudniający poruszanie się i śnieżyca, uniemożliwiająca otwarcie oczu sprawiają, że czujemy się niczym Drużyna Pierścienia pokonana przez zimową aurę i Sarumana na przełęczy Caradhras.
Zaczynamy desperacko krążyć po okolicy. Kilkanaście minut spędzamy na terenie opuszczonego campingu. Na próżno pukamy jednak do drzwi przyczep kempingowych i domków. Nikogo tu nie ma, a wszystkie drzwi są pozamykane. A podłoga tutejszej świetlicy wygląda tak przytulnie. Ruszamy dalej w kierunku, w którym odjechał Duńczyk, z nadzieją, że może on nam pomoże. Docieramy do górskiej stacji narciarskiej, gdzie akurat odbywają się zawody skuterów śnieżnych. Rozglądamy się po parkingu. Porsche naszego znajomego wygląda na najtańszy z zaparkowanych tu samochodów. Z tej strony raczej nie mamy co spodziewać się pomocy. Na dworze robi się co raz ciemniej, a śnieżyca nie ustaje. Decyzja może być tylko jedna. Zawracamy.
Po drodze wspominamy słowa wszystkich, który przestrzegali nas przed tą górą. Mijają nas też samochody wracające z zawodów. Żaden się nie zatrzymuje. Jest już prawie kompletnie ciemno. Dochodzi dwudziesta druga. Choć chce nam się pić, nikt nie kwapi się by sięgnąć po wodę, ze znalezionej przy drodze butelki. Ostatecznie sytuacje ratują zwisające ze skał sople. Choć nie jesteśmy już spragnieni nogi bolą coraz bardziej, a przed nami jeszcze co najmniej dwie godziny marszu. Śnieżyca ustaje. Robi się za to zimno.
W momencie, gdy w kierunku matki natury i ogólnie norweskiego klimatu poleciały pierwsze epitety, na poboczu brogi dostrzegamy chatkę – coś w stylu holenderskich domów na kółkach (tylko że bez kółek), obok niej zaś drewnianą szopę. Gustaw nie daje się dwa razy prosić i rusza sprawdzić miejscówki. Wgramolenie się po oblodzonej przydrożnej skarpie nie należy do najłatwiejszych. Po kilku minutach wraca jednak z dobrą wiadomością. Szopa, która okazała się być wychodkiem jest otwarta. W środku leżą porozrzucane deski, puszki po farbach i gazety z lat 80-tych. Co rusz odnajdujemy też porozstawiane pułapki na myszy. Jest klimatycznie. Porządkujemy nieco wnętrze, tak by rozstawić w środku namiot. Po dwudziestu minutach obozowisko jest gotowe, a na palniku topi się śnieg na nudle. Jesteśmy uratowani.
***
Noc nie należała do najspokojniejszych. W szparach pomiędzy deskami hulał wiatr i gdyby nie kilka głębszych, które wychyliliśmy zeszłego wieczora, na prawdę ciężko byłoby zasnąć. Niełatwo było również rano dostać się z powrotem na drogę. W tym momencie przydały się umiejętności wykształcone przez lata gry w DSJ. Zejście do Rjukan w przepięknej, słonecznej pogodzie zajmuje nam około półtorej godzinie. Po drodze nucimy sobie hity pokroju Balu Wszystkich Świętych i Gangnam Style. Jest wesoło. Możemy beztrosko wydzierać się i nikt nas nie słyszy (tak przynajmniej się nam zdaje). Na dole korzystamy z cywilizacji. W KIWI kupujemy najtańszą colę (w końcu możemy wyrzucić przydrożną butelkę; nikt się z niej nie napił) i litrowy kubeł Potetsalat. Niechcący wyrażamy też poparcie dla norweskiej socjalistyczno-ekologicznej partii SV, która organizowała tam akurat wiec wyborczy.
Ten dzień postanawiamy poświęcić na zwiedzanie Rjukan i okolic. Ponownie odwiedzamy w celach toaletowo-informacyjnych bibliotekę, która okazuała się być także ratuszem. Znajdujemy pomnik sprzątaczki oraz kilka zaparkowanych nieopodal samochodów Russ. Jest godzina 11, więc nie oczekujemy nawet by byli na nogach o tak niecnej porze. Idąc w kierunku zaznaczonej na mapie atrakcji Kroban, nieopatrzenie przekraczamy rzekę i lądujemy na terenie dawnej fabryki. Pytamy o drogę wracającego z pracy robotnika. Uświadamia nas on, że Kroban jest oddalone od Rjukan o kilka kilometrów i że jest to najstarsza w kraju turystyczna chatka, należąca do norweskiego PTTK (o czym wcześniej nie mieliśmy bladego pojęcia). Decydujemy się zatem skrócić nasz wypad do kolejki górskiej prowadzącej na Hardangerviddę – kolejną wielką atrakcję turystyczną, do której wrota stanowi Rjukan. Napotkany robotnik odprowadza nas kawałek i opowiada historię kolejki. Otóż, została ona wybudowana przez właściciela fabryki, by wwozić mieszkańców Rjukan na płaskowyż, tak by mogli oni zobaczyć słońce, które zimą nie zagląda do doliny.
Gdy docieramy do kolejki jest ona oczywiście już nieczynna. Ruszamy zatem w górę, biegnącym nieopodal szlakiem. Pod starą stacją przekaźnikową wyposażoną w kilkanaście podrdzewiałych anten urządzamy postój i pałaszujemy nachosy zapijając je ostatnim pozostałym nam piwem. Miało poczekać na szczyt Gausta, ale cóż… you can’t alwats get what you want jak mawiał filozof Jagger.
Wysiłek wdrapania się aż tutaj wynagradza nam piękna tęcza – owoc kapryśnej tego dnia pogody, na przemian raczącej nas deszczem i słońcem. Co ciekawe koniec tęczy znajdował się na… byłej fabryce ciężkiej wody. Przypadek? Tego dnia próbowaliśmy jeszcze bezskutecznie złapać stopa. Staliśmy jednak po złej stronie wioski i po 3 godzinach odmrażania na wietrze kciuka poddaliśmy się. Wróciliśmy pod kolejkę linową i na wzgórzu ponad parkingiem rozbiliśmy namiot. W tym momencie zatęskniliśmy nieco za naszym wychodkiem.
Autostopem przez góry
Mając jeszcze w pamięci zapierające dech w piersiach krajobrazy Preikestolen, maszerujemy ochoczo w dół krętej drogi, prowadzącej do Tau. Jednocześnie próbujemy oczywiście łapać stopa. Jak na razie niestety żaden z przejeżdżających samochodów nie zatrzymał się. Żaden z… dwóch. Jest niedziela, to wiele wyjaśnia. Mówi się do trzech razy sztuka. I rzeczywiście po około 30 minutach marszu zabiera nas trzeci przejeżdżający samochód. Furgonetka wypełniona sprzętem do wycinki drzew. Prowadzący ją drwal okazuje się być natomiast szwagrem Rune Holty (fani czarnego sportu na pewno kojarzą tego polsko-norweskiego zawodnika). Temat do rozmowy narzuca się sam – polskie wesele.
Podwózka, upływająca w bardzo przyjemnej atmosferze jest jednak dość krótka. Lądujemy w miasteczku Jorpeland, mniej więcej w połowie drogi do upragnionego ronda w Tau. Na kolejnego stopa nie musimy jednak czekać długo. W kilka chwil po tym jak wystawiliśmy kciuk na przystanek zajechało czarne BMW (tak, walczymy ze stereotypami na temat kierowców BMW). Zanim kierowca przełożył znajdujące się na tylnym siedzeniu foteliki dziecięce minęło trochę czasu, jednak w końcu wszyscy znaleźliśmy się w środku. Pierwszym pytaniem jakie usłyszeliśmy po zdradzeniu swojej narodowości było – czy znacie Super Mario? Gdy już zabierałem się do wyjaśniania, ze nie jesteśmy z Włoch, tylko z Polski, kierowca dokończył – Super Mario Pudzianowski (nazwisko wypowiedział nad wyraz poprawnie). Temat do rozmowy narzuca się sam – zawody Strong Man.
Również i tym razem nie zagrzaliśmy dobrze miejsca na wygodnych, skórzanych fotelach BMW, gdyż „Super Mario” jechał tylko do Tau. Niemniej byliśmy we właściwym miejscu. Jak się za chwilę miało okazać również o właściwym czasie. Po kolejnych kilku minutach zatrzymał się bowiem przed nami terenowy ford, z którego wysiadł starszy mężczyzna i powitał nas nienagannym angielskim akcentem. Wracał on właśnie z Teksasu, gdzie podróżował w interesach. Po raz kolejny, temat do rozmowy narzuca się sam – amerykańskie korzenie Gucia. Tym razem przejażdżka była jednak o wiele dłuższa. Tym bardziej, że nasz dobroczyńca postanowił pokazać nam okolicę i zatrzymywał się przy każdym punkcie widokowym (a tych w Norwegii nie brakuje). Poza tym dowiedzieliśmy się od niego bardzo przydatnej rzeczy – dlaczego niektóre rejestracje w Norwegii są zielone. Otóż przeznaczone są one dla aut „z kratką”. Oznaczało to dla nas, że raczej nie mamy co liczyć na podwózkę od kierowców takich aut, gdyż najprawdopodobniej mają oni tylko jedno miejsce wolne (choć oczywiście nie jest to regułą).
W Hjelmeland, gdzie rozstaliśmy się z „Amerykaninem” czekała nas przeprawa promem. Mieliśmy zatem idealną okazję, by urzec kierowców swoim urokiem osobistym w bezpośredniej rozmowie. Niestety, cztery z pięciu podróżujących promem pojazdów były pełne. Zlitował się nad nami pan, łudząco podobny do Ryszarda Grobelnego (prezydent Poznania). Przejechaliśmy z nim jednak jedynie 10 km. Łapanie stopa rozpoczęliśmy praktycznie spod domu „Rysia”. Sytuacja nasza nie była jednak komfortowa. Na jadące samochody liczyć mogliśmy jedynie wraz z nadpłynięciem promu, który kursował w niedzielne popołudnie co 45 minut. Na podjeździe „Rysia” spędziliśmy półtorej godziny. Odczekaliśmy dwa promy i nic. Postanowiliśmy zatem ruszyć pieszo wzdłuż drogi, jak to zazwyczaj robimy w beznadziejnych sytuacjach. O dziwo opłaciło się. Z trasy zgarnęła nas norwesko-szwedzka parka, choć jej szwedzka część wyglądała dosyć egzotycznie. Również oni zmierzali już do domu (dochodziła godzina osiemnasta), który oddalony był o 10 km od miejsca gdzie wsiedliśmy na pokład rozklekotanego Opla. Wysiedliśmy w miejscowości Erfjord, gdzie nasi dobrodzieje mieszkali na… poczcie. Próbowaliśmy opchnąć również Afroskandynawowi nasze fajki, okazało się jednak, że również on para się przemytem papierosów ze Szwecji. Podczas krótkiej rozmowy, dowiedzieliśmy się, że upragnione „najbliższe większe miasto” – Sand znajduje się nie dalej jak 2 mile stąd. Uznając to za relatywnie krótki dystans i nie licząc już na podwózkę, ruszyliśmy pieszo. Zapomnieliśmy jednak o jednym drobnym szczególe. Norweska mila to nie 1,6 km, lecz 10 km. I bylibyśmy tak drałowali wzdłuż fiordu, gdyby nie pomoc troskliwego norweskiego męża, który jechał właśnie do Sand, odebrać swoją żonę z zajęć Jogi. W pamięci utkwi nam on, jako osoba mówiąca bardzo cicho i jeżdżąca bardzo szybko, po wąskich, górskich trasach.
Gdy dotarliśmy na przedmieścia Sand sądziliśmy, że to już naprawdę koniec i to właśnie tu przyjdzie nam spędzić noc. Jednak i tym razem los nam sprzyjał. Fortuna objawiła się nam tym razem w postaci srebrnego SAAB-a i jego kierowcy, który akurat jechał odebrać syna od babci, gdzie uczył on nestorkę rodu obsługi komputera. Po drodze dowiedzieliśmy się między innymi, że podróżujemy przez największą i jednocześnie najmniej ludną gminę okręgu Rogaland (źle to wróżyło naszej dalszej podróży). Z „Tatusiem” i od pewnego momentu z jego synem dotarliśmy do Suldal – największej osady gminy o tej samej nazwie.
Gdy żegnaliśmy się z naszym dobroczyńcą było już grubo po 18. Rozum podpowiadał nam, że cudem byłoby, gdyby ktoś jeszcze tego dnia nas podwiózł. Serce podpowiadało jednak by spróbować. I nie myliło się. Trafił się nam autostopowy „złoty strzał” – podwózka do samego Roldal, czyli miejsca gdzie planowaliśmy spędzić noc. Tym razem na tylną kanapę swojego Transita wzięło nas dwóch snowboardzistów, jadących do Roldal na stok. Informacja ta dosłownie i w przenośni zmroziła nam krew w żyłach. I rzeczywiście, gdy dotarliśmy na miejsce wszędzie było jeszcze pełno śniegu, temperatura jedynie nieznacznie przekraczała zero, a my nieźle musieliśmy się nachodzić by znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Ostatecznie rozstawiliśmy go na bocznej dróżce odchodzącej od E134 – głównego szlaku komunikacyjnego Norwegii na linii wschód – zachód. Ktoś kiedyś nieopatrznie odśnieżył tu skrawek terenu, zapewniając nam jednocześnie w miarę suche podłoże. Z rozbijaniem się zdążyliśmy ledwo przed nadejściem opadów śniegu. W namiocie zjedliśmy jeszcze tylko kuskusa i zasnęliśmy z myślą, że najgorsze, czyli niedzielny autostop na regionalnej drodze 13 (nie żebyśmy byli przesądni) już za nami.
***
Około godziny siódmej obudził nas dźwięk mokrych płatków śniegu uderzających o tropik namiotu. Całą noc śnieżyło i namiot był totalnie przemoczony. Jak zapewne domyślacie się jego składanie nie należało do najprzyjemniejszych (jeżeli kiedyś dostanę reumatyzm to właśnie ten poranek będę za to winić).
Kilka minut po dziewiątej rozpoczęliśmy łapanie stopa naprzeciwko mieszczącej się nieopodal stacji benzynowej (w obliczu nieustających opadów deszczu i śniegu jej dach okazywał się momentami zbawienny). Miejsce wydawało się idealne. Uśmiech szybko jednak zniknął z naszych twarzy, gdy okazało się, że na europejskiej trasie 134 ruch jest mniejszy niż na regionalnej 13. Co gorsza 90% przejeżdżających pojazdów to tiry i samochody z zielonymi tablicami, które raczej rzadko pomagają autostopowiczom.
I tak mijała nam godzina za godziną. co jakiś czas kierowca tylko porozumiewawczo odmachał, albo pokazał, że nie ma miejsca. Wśród mijających nas pojazdów zawieruszyła się nawet furgonetka z Inowrocławia, nie zdążyliśmy jednak pomachać polską flagą. Oczekiwanie umilała nam znaleziona na poboczu serbska piłeczka, gadżet z Mistrzostw Świata 2010. Podczas rzucania nieraz lądowała ona na środku „autostrady”, za każdym razem mogliśmy jednak bezpiecznie ją stamtąd zabrać.
Licznik czasu oczekiwania zatrzymał się na trzech godzinach. Wtedy to zziębniętych i przemoczonych do granic przyzwoitości zabrał nas do Rjukan Norweg, podróżujący samochodem na duńskich rejestracjach. Był to już drugi z rzędu „złoty strzał”. Po tylu godzinach szczęście w końcu się do nas uśmiechnęło (prorocze stały się słowa Gucia wypowiedziane wcześniej rano, który stwierdził, ze będziemy dziś długo czekać, ale też dużo przejedziemy). Zwłaszcza, że mijana po drodze okolica (górski płaskowyż), pokryta kilkunastocentymetrową warstwą śniegu nie zachęcała do przedwczesnego opuszczenia samochodu. Nasz kierowca, nazwany przez nas pieszczotliwie „kryptoduńczykiem” jechał właśnie spotkać się w Rjukan z agentem ubezpieczeniowym, który miał ocenić szkody wyrządzone w jego domku przez zatkaną rynnę. Aż boję się pomyśleć, co by z nami było gdyby ta rynna nie zatkała się.
Urodziny na Preikestolen
Ruszamy. Nie ma na co czekać. W końcu jest już piąta. Mniej więcej za pięć godzin będzie ciemno, a skakanie po tych mokrych kamieniach i zamarzniętym śniegu po ciemku nie sposób określić inaczej, jak lekkomyślnym. Droga na Preikestolen jest zwodnicza. Co chwile wypłaszczenie, a po nim kolejna stroma ściana. Myślisz, że już nie daleko, jeszcze parę kroków, a tu nagle, znienacka pojawia się tablica, która uświadamia jak wiele zostało jeszcze do przejścia. Widok z położonej 600 metrów nad wodą skalnej półki jest jednak wart tego wysiłku.
Pierwszą stromiznę pokonujemy szybko. Zbyt szybko, bo dopada nas zadyszka. Zatrzymujemy się zatem na małą sesje fotograficzną. Ciężko powiedzieć, czy bardziej zachwyca krajobraz, czy wiosenna pogoda. W oddali, po drugiej stronie fiordu majaczy jeszcze zamazany obraz Stavanger. Idziemy dalej przez bagnisty płaskowyż. Pod wyłożonym deskami szlakiem co jakiś czas przepływa strużka wody. To świeżo topniejący śnieg ze szczytu. Guciu nabiera trochę tej wody do butelki. Ciężko mi porównać smak tej wody z czymkolwiek. Czasami można wypić całą butelkę i człowiek czuje się nienapojony. Tej górskiej wody wystarcza jeden łyk.
Po drodze mijamy wiele osób. Większość już jednak schodzi do parkingu. Przyglądają się z niedowierzaniem naszym plecakom i przytroczonemu do nich ekwipunkowi. Czy to namiot? Zamierzacie tam nocować? Niektórzy się nam dziwią, inni podziwiają. Po drodze słyszymy wiele języków. Niemiecki, francuski, angielski, norweski. Jest też paru Azjatów. W końcu oni są wszędzie. Mijamy oczywiście również Polaków, ale nie dajemy po sobie poznać, że rozumiemy jak narzekają na źle oznaczoną trasę. Może rzeczywiście, w niektórych miejscach czerwona litera T – symbol norweskiego PTTK i oznaczenie wszystkich szlaków jest nieco zamazana. Można się zgubić.
Z każdym krokiem, z każdym metrem otaczająca nas jesienna zieleń zastępowana jest poszarzałą bielą topniejących śniegów. Wystrzegamy się jednak tego koloru. Każdy krok na śniegu w najlepszym wypadku oznacza zapadnięcie się kilkanaście cm w dół, w najgorszym zaś poślizg. Czasem jednak wspinaczki po oblodzonym zboczu nie da się uniknąć. Wówczas trzeba być super ostrożnym. Niby moglibyśmy założyć kolce, które nosze ze sobą w plecaku, ale w zasadzie trzeba by je co chwilę zdejmować. Jesteśmy na to zbyt leniwi.
Mniej więcej w połowie drogi przychodzi czas na przerwę. W takiej sytuacji nieoceniona okazuje się tabliczka czekolady i kabanos. Gdy tak siedzimy na przydrożnej ławce mija nas schodząca ze szczytu japońska parka. Kobieta ma na nogach buty w stylu Croksów. Mężczyzna w podobnym obuwiu znosi na plecach kilkuletnią córkę. Ciekawe czy tak wyposażeni dotarli na szczyt. Jeżeli tak to szacun.
Im bliżej szczytu droga staje się co raz bardziej płaska i kamienista. Skaczemy teraz już tylko z kamienia na kamień i przemierzamy szare płaskowyże, gdzieniegdzie porośnięte tylko mchem. Wizja rozbicia na tym podłożu namiotu jest bardzo mglista. Nie mniej niż schodzenia o ciemku. Będziemy się tym jednak później martwić. Zwłaszcza, że znaleźliśmy chyba idealne miejsce na camping. Przy rozwidleniu dwóch szlaków. Wyposażone w stolik i ławki. Z pięknym widokiem na fiord. Tak. Tutaj urządzimy Guciowi urodzinową kolację. Najpierw jednak szczyt.
Na Preikestollen dochodzimy ok 19.30. Ku naszemu zdziwieniu nie jesteśmy tutaj sami. Okazuje się, że na szczycie obozem stanęli Niemcy. Witamy się z nimi dość chłodno i przystępujemy do sesji zdjęciowej z flagą i piwem – symbolami polskiej dumy narodowej. Nie oddamy tego skrawka skały bez walki. Tym bardziej, że po chwili nadciągają brytyjskie posiłki. Para w średnim wieku jest jednak zbyt pochłonięta swoimi „sandwichami” by zwrócić na nas uwagę. My zaś siadamy okrakiem na krawędzi klifu. Niby człowiek się nie boi, ale na zdjęciach widać jak kurczowo trzyma się skały. Guciu dostaje też swoją urodzinową koszulkę. Wbijamy flagę. Przez tych kilkanaście minut klif jest nasz i za nic mamy niemieckich najeźdźców, rozpalających gdzieś w tle grilla. Niestety w momencie gdy dochodzimy na szczyt niebo zachmurza się. Mimo to krajobraz jest epicki.
Gdy kończy się piwo i nasze pomysły na kreatywne zdjęcia wracamy do miejsca obranego na obóz. Po drodze wpisujemy jeszcze na rozpiętym nad przepaścią mostku „KKS Lech mistrz 2013”. Oby proroczo. Na upatrzone miejsce dochodzimy około 21.30. Na szczęście nikogo tu nie ma, a na dworze jest jeszcze względnie jasno. Dziesięć minut później namiot jest rozbity, nudle zalane, a my wznosimy toast za zdrowie szanownego jubilata. Użyta w tym celu Lubuska Miodówka nie poraża jednak smakiem i po tym wieczorze używana jest jedynie jako dodatek do herbaty.
Dalsza część celebracji jest dosyć skromna. Wychylamy jeszcze tylko kilka kieliszków, zjadamy po kiełbasie i opróżniamy nasze miski z nudlami. Zmożeni długą drogą, odurzeni krystalicznie czystym powietrzem i wzniesionymi toastami usypiamy bardzo szybko. W nocy ze snu wyrywa mnie jednak Gustaw pytający, gdzie są tabletki przeciwbólowe. Na wpół przytomny wręczam mu apteczkę, na której spałem i przewracam się na drugi bok.
Rano budzi mnie śpiew ptaków. Wychodzę z namiotu i dopiero teraz, w promieniach porannego słońca dostrzegam w pełni w jak wspaniałym miejscu rozbiliśmy obóz. Chwilę po mnie z namiotu wyłania się Gustaw. Okazuje się, że dopadł go wczoraj syndrom filipiński. Niestety widać to po nim aż za dobrze. Podczas porannych czynności ociągamy się umyślnie. Z jednej strony żal nam opuszczać to wspaniałe miejsce. Z drugiej wiemy, że droga w dół po oblodzonych kamieniach będzie piekielnie męcząca. Dobrze, że pogoda dopisuje.
Na dół ruszamy mniej więcej z momentem nadejścia pierwszych turystów, czyli około jedenastej. Do plecaka, na piersi, przytroczone mam resztki pozostałe po wczorajszej celebracji. Prawdziwi obozowicze nigdy nie zostawiają po sobie śmieci. Schodzimy dłużej niż wchodziliśmy. To w sumie normalne. Po drodze delektujemy się niezwykłym spokojem tego miejsca. Gdy tylko nie mijają nas żadni inni turyści jest tu tak cicho. Straszliwie cicho. Pięknie cicho. W dzisiejszych czasach naprawdę trudno o taką ciszę.
Gdy docieramy do parkingu u podnóża góry jest 12.30. Guciu nie może się już doczekać porannej toalety w łazience tutejszego schroniska. Ja zaś nie mogę się doczekać, aż pozbędę się dyndających mi pod szyją śmieci. Gdy Guciu okupuje przez dwadzieścia minut łazienkę, ja kupuję w okolicznym sklepiku pamiątkowy kieliszek. Idealny do mojej kolekcji. Na stopa wyruszamy około 13. Trochę to późno, zważywszy, że do przejechania mamy dziś 180 km. Nie żałujemy jednak ani minuty spędzonej tutaj. Szczerze mówiąc, to najchętniej pozostałbym tu dłużej niż jedną noc. Plan wyprawy jest jednak napięty…
Velkommen til Norge
– Cholera! – wykrzyknąłem gdzieś na wysokości skrzyżowania Grunwaldzka/Szylinga. – Nie wziąłem legitymacji! Mknęliśmy właśnie w kierunku dworca PKP moją Fieścinką i byliśmy już na tyle blisko, że żal było się cofać, lecz z drugiej strony mieliśmy na tyle dużo czasu, że dali byśmy radę po dokument wrócić. Stanąłem przed trudną decyzją.
– Spoko, przecież masz ISIC-a. Powinni to przyjąć – uspokajał mnie Gustaw. Ja wiedząc jednak, z jakim pietyzmem PKP egzekwuje zazwyczaj przepisy dotyczące zniżek, już miałem w głowie plan odwołania od mandatu, który niechybnie otrzymam. Przecież ci formaliści potrafią przyczepić się krzywo naklejonego hologramu w legitymacji. Mandat, a w najlepszym wypadku kłótnię z konduktorem mam jak w banku.
Na rozważaniu takich właśnie problemów minęło mi pierwszych kilka godzin podróży. Jak się na szczęście okazało były to problemy urojone, gdyż pani konduktorka podczas kontroli biletów, przyjrzała się tylko uważnie karcie, poprosiła o dowód osobisty, porównała zdjęcia z dość odbiegającym od nich stanem faktycznym mojej facjaty (nie zdążyłem się przed wyjazdem ogolić) i było po bólu. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym po powrocie sprawy nie wybadał. Okazało się, ze zostałem potraktowany jak Polak studiujący za granicą, w czym wielka zasługa pani wystawiającej mi legitymację, która wpisała w polu nazwa uczelni „University of Economics”, bez podawania miasta. Zaczęło się zatem całkiem szczęśliwie, choć nieco nerwowo. Był to całkiem niezły prognostyk na następne 11 dni. Ogólnie podróż pociągiem upłynęła w dość sennej atmosferze, na co wpływ miała zarwana tego dnia nocka (dziwnie to brzmi). Tylko jeden z współpasażerów w przedziale próbował wyciągnąć od nas informacje na temat topografii Szczecina. Okazaliśmy się jednak mało pomocni w tej kwestii.
Szczecin powitał nas dość typowym widokiem obdrapanych peronów. Wszędzie kręciło się dużo policji, co powiązaliśmy szybko z odbywającym się tego dnia w Warszawie meczem Legia – Pogoń. Guciu zauważył nawet kilku kibiców. Ja jednak przyzwyczajony do faktu, że kibiców najpierw się słyszy, a dopiero potem widzi, zupełnie nie zwróciłem na nich uwagi. Skupiając się bardziej na odnalezieniu drogi na dworzec. Początkowo oczywiście ruszyliśmy w kierunku zupełnie odwrotnym niż powinniśmy, o czym uświadomił nas jeden z zaczepionych przechodniów. Po krótkiej błąkaninie dotarliśmy w końcu na dworzec. Była to typowa poniemiecka konstrukcja odnowiona w stylu „nie stać nas na remont, to odświeżymy”. Co ciekawe, do końca 2014 r. w Szczecinie powstać ma, podobne do poznańskiego, zintegrowane centrum komunikacji. Na dworcu wisi nawet wizualizacja projektu. Żadnej budowy w okolicy jednak nie zoczyliśmy, więc termin realizacji inwestycji został najwyraźniej przesunięty na „świętego nigdy”. Gustaw całkiem przytomnie, jak na godzinę 7 rano zauważył natomiast pewną integrację dworca głównego z… portem. Jednak to, co zabolało nas bardziej niż brak integracji, to brak McDonalda, gdzie zamierzaliśmy spożyć ostatni mięsny posiłek przed odlotem. Obeszliśmy nawet okolice dworca, ale 24 kg na plecach nie zachęcały do dłuższych poszukiwań. Na śniadanie musieliśmy się zadowoli batonami musli i czekoladą.
Z dworca Szczecin Główny wykupiony mieliśmy przejazd busem na lotnisko w Goleniowie. 15 zł za pokonanie 50 km trasy to w sumie nie najgorsza cena. Zwłaszcza, że po drodze mogliśmy przysłuchać się rozmowie dwóch pracujących w Norwegii Polaków, która bardzo podniosła nas na duchu.
– Ej, a ty bierzesz jakieś fajki – spytał w pewnym momencie swojego łysego kolegi pan z wąsem.
– Czy ja wiem. Chyba nie. Każdy w sumie przywozi i pełno tego, a sam nie palę. – odpowiedział łysiejący towarzysz.
– Co ty gadasz? To dam ci jedne swoje dobra. Nie ważne co byle czerwone. Oni to w każdej ilości kupią. – Na dźwięk tych słów uśmiechnęliśmy się do siebie z Guciem porozumiewawczo, gdyż w moim plecaku leżała sobie spokojnie rakieta czerwonych Marlboro. O popyt mogliśmy być spokojni.
Wzorem zachodnich baz tanich linii lotniczych, goleniowskie lotnisko znajduje się w sercu puszczy. Położenie to tłumaczy po części jego militarna przeszłość. Tak czy inaczej, sam terminal wydał nam się delikatnie mówiąc biedny. Cztery „gate’y” i niewiele więcej gatunków alkoholu w jednym sklepie wolnocłowy, to trochę mało. Zważywszy, że marki trunków również do najbardziej renomowanych nie należały (m.in. lubelskie owocówki, De Luxe i Żubrówka). Trochę to mówi, o tym jacy ludzie z tego lotniska najczęściej latają. Choć brak Smirnoffa czy Absoluta jakoś specjalnie nas nie podłamał, to cena jaką przyszło nam zapłacić za butelkę miodówki i cytrynówki – 28 zł każda, była lekko demotywująca.
Najgorsze nadeszło jednak wraz z kontrolą bezpieczeństwa. Przez bramkę na został bowiem przepuszczony nasz wierny kompan, dobry duch drużyny i ostoja – słoik Nutelli. 600 g najczystszego dobra wylądowało w pojemniku na odpady, gdyż w myśl przepisów mogli byśmy przy jego pomocy skonstruować bombę i wysadzić pół lotniska. W akcie desperacji, niczym biblijna matka chcąca uchronić swoje dziecko przed przepołowieniem, próbowałem oddać słoik wraz z zawartością w dobre ręce. Niestety tego dnia takowych na lotnisku w Goleniowie nie było. Żegnaj przyjacielu – wypowiedziałem w duchu i umieściłem słoik w koszu, gdzie spoczął obok flakoników perfum, butelek coli i innych niedozwolonych na pokładzie płynów. Nutello na zawsze pozostaniesz w naszych sercach.
***
W Stavanger wylądowaliśmy około godziny dwunastej. Widząc z okien samolotu ośnieżone górskie szczyty spodziewaliśmy się najgorszego. Tymczasem norweska pogoda obeszła się z nami dość łagodnie. Nie padało. Niebo było w większej części bezchmurne, a temperatura oscylował w granicach 10 stopni. Jednym słowem optymalnie. Po opuszczeniu terminalu zaskoczyła nas jednak nie tylko słoneczna pogoda.
Pełni nadziej ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie również w zeszłym roku zaczynała się nasza skandynawska przygoda. W tym roku znajomy przystanek okazał się dla nas jeszcze bardziej łaskawy. Na podwózkę czekaliśmy nie więcej niż 10 min. Co więcej, chłopak który nas zabrał wydawał się być całą tą sytuacją bardziej podjarany niż my sami. Zastaliśmy go w samochodzie robiącego nam zdjęcie. Całą zaś drogę do miasta usiłował je przez swojego iPhona umieścić na Instagramie. W rewanżu również i my strzeliliśmy „sweet focię”, a naszego nowego znajomego ochrzciliśmy pseudonimem „hipster”.
Hipster podwiózł nas do samego centrum Stavanger, które w sobotnie popołudnie pełne było oddających się zakupowemu szaleństwu Norwegów. Również i my ruszyliśmy zatem do pobliskiego Intersportu, by kupić kartusz do naszego palnika. Jako, że na rynku dostępne są dwa rodzaje tego typu urządzeń, w momencie zakupu nie mieliśmy 100% pewności czy kupiony nabój pasować będzie do naszego palnika. Jednak i tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło i 89 NOK nie wydane zostało na marne. Jeszcze większego farta miałem podczas zakupów w KIWI, gdzie udało mi się upolować ostatniego Kneippa (najpopularniejszy i najtańszy pełnoziarnisty chleb w Norwegii, do kupienia za 8 NOK, normalna cena chleba 20 – 30 NOK), zaklinowanego pomiędzy półkami i ukrytego przed wzrokiem innych klientów. Do tego jeszcze substytut Nutelli marki FirstPrice za 10 NOK i możemy ruszać w teren.
W czasie gdy ja byłem w KIWI Gustaw odkrył, że miejsce w którym się znajdujemy położone jest w sąsiedztwie muzeum ropy naftowej, gdzie na placu zabawa zbudowanym z elementów platform wiertniczych umieszczona została w zeszłym roku pewna sportowa przepowiednia. Stamtąd ruszyliśmy już na prom, który zabrać nas miał do Tau – miasteczka u podnóża Preikestolen. Podróż stanowiła doskonałą okazję do skorzystania z toalety, podładowania telefonu i połączenia z darmowym WiFi. Warta była zatem swojej ceny 46 NOK. Nie udało nam się za to złapać na promie stopa. Na szczęście dosyć szybko z ronda w centrum miasteczka zgarnął nas obchodzący tego dnia urodziny Jonas. Wracał on akurat z treningu motokrosowego, więc cały samochód zawalony miał zabłoconym sprzętem. Okazał się on na tyle w porządku, że pomimo czekającej w domu urodzinowej kolacji podwiózł nas do miejsca gdzie rozpoczynała się szlak na Preikestolen. Oczywiście wręczyliśmy mu urodzinową pocztówkę i złożyliśmy najserdeczniejsze życzenia, powstrzymując się jednak od śpiewania „Sto lat” (nie chcieliśmy psuć Jonasowi tego szczególnego dnia). Znaleźliśmy się zatem około godziny siedemnastej u stóp Preikestolen. Przed nami cztery godziny wspinaczki po 3,8 km trasie i 334 m przewyższenia do pokonania, na plecach zaś około dwudziesto kilogramowy bagaż.
Impreza po bałkańsku czyli wakacje w Budvie
Pora nadrobić zaległości. Dwa lata temu w wakacje odwiedziliśmy Bałkany. Podróżowałem wspólnie z moją Agatą – wymarzoną towarzyską podróży;-) W regionie Bałkanów w zasadzie, gdzie człowiek się ruszy, tam czekają na niego niespodzianki i przygody. My zdecydowaliśmy się odwiedzić Czarnogórę. Kraj, który nie tak dawno zyskał niepodległość i mocno postawił na turystykę, czego efekty widać na każdym kroku. Ale po kolei.
Nasza bazą wypadową była Budva – jedno z większych miast nadmorskich w tym młodym kraju. Mieszkańcy chętnie przypominają, że historia tego miejsca sięga aż 2500 lat wstecz. Legenda głosi, że została ona założona przez Kadmosa, fenickiego herosa wydalonego z Teb. Następnie miasto przez stulecia przechodziło z rąk do rąk by ostatecznie, po rozpadzie Jugosławii i odłączeniu od Serbii, zostać częścią Czarnogóry. Pozostałości bogatej historii znajdziemy głównie w obrębie starówki, która mimo odbudowy po tragicznym w skutkach trzęsieniu ziemi z 1979 roku zachowała swój dawny klimat. Od południowej strony miasto jest otoczone górami, które skutecznie chronią od kaprysów pogodowych (średnia temperatura we wrześniu wynosi 34 st. C). Z kolei przed siłą morskich fal miasto ochrania wyspa św. Mikołaja.
Co warto wiedzieć na początek?
Walutą obowiązującą w Czarnogórze jest euro i w związku z tym ceny są mniej korzystne niż np. w pobliskiej Chorwacji. Ponadto kraj jest zorientowany na turystykę. Jeden z przewodników powiedział nam, że w trakcie sezonu letniego w w Budvie się pracuje i zarabia pieniądze, a zimą wyjeżdża do Serbii i wydaje to, co udało się zaoszczędzić. Oferta turystyczna jest skierowana przede wszystkim do Rosjan, dlatego często będziecie nagabywani w języku rosyjskim. Standardowa formułka: My studjenty jak zwykle działa. Musimy zmartwić amatorów plażowania. I bynajmniej nie chodzi ani o brak dogodnych miejsc do zażywania kąpieli, ani o brak leżaków, baldachimów czy parasoli, ale o koszty się z tym wiążące. Na plaży w pobliżu wyspy św. Stefana dwa leżaki pod parasolką kosztowały bagatela 75 euro za dzień. Poza tym, jako że Budva jest położona nad Morzem Adriatyckim, możecie być pewni dwóch rzeczy: plaże będą kamieniste, a przybrzeżne wody pełne jeżowców. Warto zawczasu zaopatrzyć się w specjalne obuwie do pływania (takie za 15 złotych zakupione w markecie z owadem w logo daje radę!), a do leżenia polecamy wziąć coś grubszego niż zwyczajny ręcznik. Oczywiście nie musimy wspominać, że sprzęt do snorkellingu to absolutny must-have!
Gdzie się zatrzymać?
W mieście znajdziecie mnóstwo prywatnych apartamentów w całkiem przystępnych cenach. Nie zdziwcie się, kiedy wasz przybytek będzie znajdował się wciąż w budowie (zauważycie np. wystające pręty zbrojeniowe na dachu) – jest to związane z podatkami, których nie trzeba płacić od nieruchomości, która jest „w budowie”. Można powiedzieć, że Czarnogórcy właśnie budują swój mit wozu Drzymały.
Co jeść?
Przede wszystkim – zaufajcie miejscowym. Idźcie tam gdzie zbierają się grupki lokalsów, pytajcie, pokazujcie na migi, próbujcie nieznanego. Sami mieliśmy okazję zjeść m.in. pyszny makaron z owocami morza czy ogromnego, smażonego na ruszcie hamburgera za raptem 2 euro.
Co zobaczyć?
Koniecznie musicie wybrać się na Starówkę. Jest naprawdę piękna i urokliwa. Istnieje także możliwość przechadzki po murach otaczających cytadelę (o której to możliwości wie chyba mało osób, prócz mieszkańców). Wystarczy tylko znaleźć na nie wejście (nie zdradzimy Wam gdzie jest – sami pobawcie się w odkrywców;-), a rosnące na wyciągnięcie ręki dojrzałe limonki i niecodzienne widoki wynagrodzą wam panujący upał. Polecamy także wycieczkę na wyspę św. Mikołaja, na której znajdziecie urokliwe plaże i bogate życie podwodne. Dostaniecie się na nią wodnymi taksówkami o różnych ciekawych nazwach np. Hakunamatata. Nie przejmujcie się zupełnie wielkim napisem o zakazie wnoszenia swoich produktów spożywczych na wyspę. Nikt nie robi kontroli. Kolejnym obowiązkowym punktem jest niesamowita plaża pod klifami niedaleko starówki. Już samo dotarcie do niej sprawiło nam mnóstwo radości. Inną ciekawą wyprawą może być spacer brzegiem morza do Wyspy św. Stefana. Celowo użyłem słowa „do”, ponieważ na samą wyspę wejść nie można, gdyż znajduję się na niej ekskluzywny hotel przypominający klasztor, w którym gościły takie sławy jak Sophia Loren czy Sylvester Stallone. Na deser do zobaczenia pozostają plaże znajdujące się na zachód od miasta, do których dotrzemy autobusem odjeżdżającym z głównej ulicy Budvy, czyli drogi E65/E80. Odpoczywając na jednej z takich plaż (najlepiej na tej najdalszej – Ploce, która zachwyca niesamowitymi półkami skalnymi) zrozumiecie, jak duży wpływ ma wyspa św. Mikołaja na spokojne morze na miejskich kąpieliskach.
Gdzie się bawić?
Przy głównej promenadzie znajdziemy mnóstwo najróżniejszych klubów. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. My szczególnie polecamy mały klub z charakterystycznymi posągami mrówek przed wejściem, wiszącymi krzesłami oraz rosnącym drzewem w środku. Znajduje się on blisko starówki w małym parku. Warto go szukać, bo można trafić na rewelacyjne kubańskie rytmy grane na żywo przez zespół Cubalcanica. Na amatorów mocnych wrażeń czekają skoki na bungee, skutery wodne, loty na ciągniętym przez motorówkę spadochronie i inne. Nie ma problemu także z wypożyczeniem kajaków czy rowerów wodnych. Dodatkowo co roku pod koniec czerwca w Budvie odbywa się festiwal muzyczny Music Festival Budva, w którym udział biorą wykonawcy z krajów byłej Jugosławii. Można także trafić na koncerty Gorana Bregovicia bez Kayah (jeden z ulubionych dowcipów Czarnogórzan).