Szwedzi, których samochodem mknęliśmy w kierunku Karlstad ewidentnie przejęli się rolą. Kiedy dotarliśmy do miasta, odpalili nawigację i podwieźli nas niemal pod same drzwi hosta. Również on naszą wizytę traktował bardzo serio, gdyż w mieszkaniu powitała nas woń smażących się hamburgerów z łosia. Co możemy napisać o Stefanie? Wielki fan starych gier telewizyjnych i wszystkiego, co arcadowe. Jego mieszkanie pełne było różnorakich precjozów uwieczniających Mario i jego wesołą ferajnę, zaś kolekcja gier na NES (w Polsce konsola ta bardziej znana jest jako Pegasus) wręcz wypełzała z uszykowanej specjalnie dla niej komody. Poza tym pasja Stefana było komponowanie obrazków z koralików hama przedstawiających, jakże by inaczej, postaci z gier. Jak widzicie nie mogliśmy go nie polubić.
Po obiedzie Stefan oprowadził nas po mieścinie. Gdy wcześniej wjeżdżaliśmy tutaj, okolica nie wydała się nam jakoś specjalnie malownicza. Jednak teraz, w blasku zachodzącego słońca wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Jak opowiedział nam Stefan w Karstad widoki takie to nic nadzwyczajnego. Miasto jest bowiem jednym z najbardziej słonecznych w Szwecji, czym dumnie chwali się umieszczając słońce w swoim logo.
Spacerując ulicami miasta dostrzegliśmy typową dla skandynawskich mieścin estetykę i pragmatyzm. W architekturze, każdy punkt na planie miasta jest ściśle przemyślany, a żaden architektoniczny detal nie jest zbędny. Miejską przestrzeń przecinają liczne kanały, które wpadają do jeziora Vanern – jednego z największych w Europie. Poza tym, w dzielnicy gdzie mieszkał Stefan znajdowało się bardzo dużo zieleni. Starannie wytyczone skwery i parki aż prosiły się o mieszkańców odpoczywających po pracowitym tygodniu (był piątek). Mimo to miasto świeciło pustkami. Jak wytłumaczył nam Stefan w Szwecji weekend dzieli się tak, że to sobota jest dniem odpoczynku na łonie natury, zaś piątkowy wieczór to czas relaksu w domu, najczęściej przed telewizorem.
Nie chcąc stać w sprzeczności z tą tradycją nasz spacer zakończyliśmy dość szybko. Po powrocie do mieszkania Stefan odpalił konsolę, my zaś taszczoną tu aż ze Szczecina butelkę cytrynówki. Widząc to nasz gospodarz bez chwili zawahania pobiegł do kuchni i po chwili wrócił z butelką szwedzkiego „napoju colopodobnego” i miską chipsów. W takich sytuacjach mężczyźni rozumieją się bez słów.
Następnych kilka godzin upłynęło nam na grze w Spy vs. Spy. Wyrwać Guciowi walizkę pełna poszukiwanych przedmiotów na dwa kroki przed drzwiami lotniska – bezcenne. Wziął on jednak srogi odwet na mnie i na Stefanie podczas gry w rzutki. Oczywiście nie mogliśmy skomentować tego inaczej jak szczęściem początkującego, gdyż niespodziewany zwycięzca zarzekał się, że „pierwszy raz w życiu w to gra”. I bylibyśmy tak celebrowali piątek do soboty rana, gdyby… nie skończył się alkohol. Jednak nawet pomimo tej tragedii, wieczór ten wspominać będę, jako jeden z najprzyjemniejszych podczas wyjazdu.
***
Sobotni poranek przyszedł szybko. Za szybko. Już około ósmej obudził nas Stefan, który za dwie godziny musiał być na dworcu – jechał dziś do swojego przyjaciela na urodziny. Przy śniadaniu dokonaliśmy rytualnej wymiany puszkowanych ryb. Nasz szprot w oleju vs. szwedzki śledź w sosie pomidorowym. Jak dla mnie szprot wygrał, zwłaszcza na szwedzkim słodkim chlebie. Stefanowi za to najbardziej z polskich specjałów zasmakowały kabanosy.
Z naszym hostem rozstaliśmy się przy głównej ulicy miasta. On powędrował w kierunku dworca, my zaś w kierunku jeziora Vanern. Po drodze nie omieszkaliśmy przetestować szwedzkich supermarketów. W starciu pomiędzy Coopem, IKĄ i Pekasem niespodziewanie wygrał ten ostatni. Nagrodą były oczywiście nasze ciężko zarobione pieniądze. Dwie puszki kaktusowego cydru i 500 g nachosów kosztowało nas 35 SEK (przelicznik podobny jak w przypadku NOK – dzielimy przez dwa). Jak na skandynawskie warunki tanio. Natomiast generalna konkluzja, co do cen była następująca – używki i napoje, dużo taniej niż w Norwegii, żywność niestety tak samo droga. Szczególnie niemiłą niespodzianką był chleb, za którego Szwedzi liczą sobie w najlepszym wariancie 20 SEK.
Wyposażeni w wałówę ruszyliśmy nad jezioro. Tam legliśmy obozem na trawiastej plaży i zafundowaliśmy sobie dwie godziny słodkiego lenistwa. Przekonaliśmy się również, że w powiedzeniu o słońcu nie zachodzącym nad Karlstad nie ma ani krzty przesady. Po raz pierwszy podczas wyjazdu mogliśmy bowiem zdjąć długi rękaw.
Gdy znudziło się nam już wylegiwanie, ruszyliśmy w głąb okolicznego parku. Okazało się, że jego największą atrakcją są… grzęzawiska. Z braku czasu nie mogliśmy się niestety w nie bardziej zagłębić. O czwartej odjeżdżał bowiem nasz Swebus. Po drodze na dworzec próbowałem jeszcze bezskutecznie zakupić pamiątkowego kielona, jednak miasto nie znało czegoś takiego jak sklepem z pamiątkami. Zapytani zaś o niego przechodnie spoglądali zwykle z lekkim niedowierzaniem. Turyści w Karlstad? Niemożliwe.
Pomimo, że miasto to nie posiada zapierających dech w piersiach budowli, czy atrakcji turystycznych rozsławiających je w świecie, miło będę wspominał wizytę tutaj. Karlstad kojarzyć mi się będzie już zawsze ze słońcem, odpoczynkiem i… grami telewizyjnymi.