Spacerujemy zatem leniwie ulicami Oslo, kierując się w stronę naszego „ulubionego” ceglanego kloca zwanego dumnie ratuszem. Jako wytrawny ekonomista po drodze wchodzę do każdego sklepu z pamiątkami, porównując ceny i modele dostępnych kieliszków (a co, kolekcja musi rosnąć). Skacząc tak od sklepu do sklepu, jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafiamy do norweskiego Muzeum Narodowego. Ceny pamiątek nie są zachęcające, tak samo jak cena biletu – 30 NOK. Gdy już mamy wychodzić, Gustaw spogląda ukradkiem przez jedne z otwartych drzwi. I on tam jest! „Krzyk” we własnej osobie. Ukryty za warstwą pancernej szyby hipnotyzuje nas na tyle, że stoimy nieruchomo przez kilkanaście sekund, wpatrując się w niego jak wryci. Nie wiem czy to kunszt Muncha, czy fakt, że tak długo na ten obraz polowaliśmy, ale wrażenie było ogromne. Teraz z czystym sumieniem możemy opuścić Oslo. W drodze do hosta odwiedzamy jeszcze nasze ulubione Aker Brygge, gdzie pałaszujemy nasze ulubione tanie rożki. Niestety nie znalazłem żadnego kieliszka godnego mojej kolekcji, dlatego zamiast niego kupiłem sobie plastikowy hełm wikinga. Na karnawał jak znalazł.
Po powrocie do mieszkania zajęliśmy się naszym ulubionym ostatnimi dniami zajęciem – rozsyłaniem couch requestów do Sztokholmu. „Zabawę” przerwał nam Arne, proponując nocny tour po mieście. Nie mogliśmy odmówić. Zabrał nas zatem na wycieczkę po swoich ulubionych pubach. Niestety z knajpy na knajpę, jakkolwiek ciekawy nie byłby ich wystrój (polecamy grę shuffleboard – curling stołowy) i jakkolwiek ciekawe zespoły by w nich nie występowały humor pogarszał się nam co raz bardziej. 40 NOK, 60 NOK, 55 NOK – oto ceny kufla piwa. Na prawdę ostro musieliśmy się nagimnastykować, by wytłumaczyć Arne, dlaczego kolejne miejscówki nam nie odpowiadają. W końcu zniecierpliwiony zostawił nas w jednej z nich i sam poszedł (podobno) do pracy (w czwartek o dziesiątej w nocy – bardzo podejrzane, czyżby kolejna impreza pożegnalna). Mogliśmy wreszcie opuścić znajdujący się lata świetlne poza naszym zasięgiem finansowym bar i zająć się przystającymi do naszego statusu majątkowego rozrywkami, takimi jak bieganie po dachu opery.
***
Kolejnego dnia rano trzeba było już ruszać w dalszą drogę. Na pożegnanie wręczyliśmy Arne parę stylowych podkładek pod piwo, które wylądowały na parapecie – galerii CouchSurfingowych artefaktów. Poradził nam on też, żeby na miejsce stopa iść pieszo, zamiast płacić po 40 NOK za pociąg. Rzeczywiście, już po godzinie byliśmy na stacji benzynowej przy drodze E18. Zabawę czas zacząć…
Trzy godziny później jesteśmy już nieco sfrustrowani. Zatrzymały się w prawdzie dwa samochody, ale oba chciały zabrać nas na lotnisko (jakbyśmy tam chcieli jechać to stali byśmy przy E4, a nie E18 PRAWDA?). Jednym z nich jechali Polacy i postanowili nam pomóc, widząc przymocowaną do plecaka Gucia flagę. W końcu Oslo opuściliśmy wraz z jednym z fanatycznych fanów Valerengi Oslo, o czym świadczył dobitnie tatuaż z herbem klubu na przedramieniu. Co ciekawe większość czasu, dość niestety krótkiej podwózki, nie opowiadał nam o futbolu, ale o swojej córce. Widać są rzeczy ważne i ważniejsze.
Gdy wysiedliśmy z samochodu na rondzie w miejscowości As zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy przy złej drodze (przeklęta E4). Mapa podpowiedziała nam jednak, że nasza sytuacja nie jest wcale tak tragiczna, gdyż wystarczy przejechać przez miasto, które znajduje się w „widłach” obu autostrad. Z perspektywy czasu wizyty w As nie mogę ocenić inaczej jak pozytywnie, gdyż zaliczyliśmy tu jedyną podwózkę od kobiety (nie licząc incydentu z wodą w Rjukan). Miła i całkiem ładna studentka wywiozła nas na E18, która w okolicach As wracała do standardów norweskich, stając się zwyczajną jednopasmówką. O ile łatwiej na takiej drodze łapie się stopa niech świadczy fakt, że już po niespełna 15 minutach siedzieliśmy w samochodzie dwóch szwedzkich elektryków, wracających z saksów na obczyźnie. Byli oni mniej więcej w naszym wieku, więc dość szybko nawiązaliśmy przyjazne stosunki. Z podwózki tej, która zakończył się w Karlstad, pod domem naszego hosta, za co do dziś jesteśmy dozgonnie wdzięczni, zapamiętam trzy rzeczy. Po pierwsze, dowiedzieliśmy się że najlepsze hamburgery w Szwecji są w Maxie (taki klon „złotych łuków”). Po drugie, usłyszeliśmy historię kolegi naszego kierowcy, który został wyrzucony z pracy w domu starców, za podawanie podopiecznym Marihuany. Po trzecie, byliśmy świadkami rozmowy, jaką drugi ze Szwedów odbył ze swoim kolegą, który właśnie tamtego dnia postanowił, że zaczyna pić piwo (wcześniej nigdy tego nie robił). Gdy dzwonił do swojego przyjaciela, był już po czterech puszkach. Jak zatem widzicie, było wesoło. I nim się obejrzeliśmy mieliśmy już za sobą malownicze fiordy i ośnieżone szczyty Norwegii. Szwecjo nadchodzimy!