Popularny ekspert od geopolityki mec. Jacek Bartosiak kreśląc rozkład sił na mapie świata w początkach XXI wieku podkreśla znaczenie Nowego Jedwabnego Szlaku, który ma pomóc Chinom w detronizacji USA z pozycji światowego hegemona. To jednak tylko jeden z elementów układanki geopolityki Chin, nad którym głowią się teraz stratedzy w Pekinie. Prawdziwym bólem głowy jest reforma gospodarki i społeczeństwa, które zaczyna się budzić i coraz odważniej domagać zmian. Przed takimi wyzwaniami stanął w 2012 roku wybrany na przywódcę państwa Xi Jinping, który podjął wyzwanie – u początku swoich rządów ogłosił nastanie czasów chińskiego snu rychły renesansu chińskiego narodu. Międzynarodowi komentatorzy już teraz uznają obecnego prezydenta Chińskiej Republiki Ludowej za przywódcę, który zapisze się w historii obok Mao Zedonga i Deng Xiaopinga – pytanie tylko, czy zapisze się jako reformator, czy jako ten, który pogrzebał Chiny?
Czytaj dalej Geopolityka Chin: transformacja chińskiego smoka
Archiwa tagu: Chiny
Geopolityka, czyli kto rządzi światem?
Kiedy spoglądamy na mapę często zastanawiamy się, dlaczego granice przebiegają akurat w tych miejscach? Dlaczego niektóre państwa mają granice jakby odrysowane od linijki, a inne wręcz przeciwnie? Dlaczego Polska ma taki, a nie inny kształt i co spowodowało, że przez ostatnie trzysta lat często to inne państwa decydowały za nas o naszych granicach? Odpowiedź na to pytanie nurtowała wielu, ale tylko nieliczni postanowili poświęcić całe życie na badanie tych fascynujących zagadnień. Poznajcie Halforda Mackindera, Nicholasa Spykmana i Karla Haushofera – trzech dżentelmenów, którzy sto lat temu stworzyli podwaliny pod nową naukę – geopolitykę. Czytaj dalej Geopolityka, czyli kto rządzi światem?
Chiny od A do Z: Wiejskie piwo
– Kuba, widzisz? – z ekscytacją rzucił nagle Łukasz
– Co? – spytałem nieco zdezorientowany
– Jak to co? Niebo! – odparł mój towarzysz, zadowolony ze swego odkrycia. Rzeczywiście nad nami rozpościerał się bezkresny błękit. Od momentu przyjazdu do Chin takiego widoku jeszcze nie zaznaliśmy. Wpatrując się w niebo dokonałem jeszcze jednej błyskotliwej obserwacji.
– Czujesz to? – zapytałem zdyszanego już nieco Łukasza.
– Co mam czuć? – odparł, łapczywie próbując złapać oddech.
– Jak to co – powietrze!” – zaśmiałem się i głęboko zaciągnąłem rześkim, wiejskim powietrzem. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Wiejskie piwo
Chiny od A do Z: Mnich macant
Chińska fascynacja zachodem jest nie mniejsza niż nasza wschodem. W pewnych momentach przybiera ona jednak formę nieco karykaturalną, a sprawy, które są dla nas czymś tak oczywistym, jak śnieg zimą i upał latem, dla Chińczyka mogą stanowić nie lada sensację. Przekonałem się o tym na własnej skórze (dosłownie) w Chengdu. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Mnich macant
Chiny od A do Z: Pandzi los
Do Chengdu dotarliśmy we wczesnych godzinach porannych. Po nieprzespanej nocy na hardseatcie nie było nam do śmiechu. Tym bardziej, że nie kursowało jeszcze metro, a siatka połączeń autobusowych wyglądała jak labirynt Minotaura. Z KFC, gdzie zamierzaliśmy przeczekać aż miasto się przebudzi, wyrzucili nas, kiedy tylko zorientowali się, że nie mamy zamiaru nic zamawiać. Z Fan, hościną poznaną przez couchsurfing, umówieni byliśmy dopiero pod wieczór, a nasze organizmy wyraźnie przełączały się na tryb stand by. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Pandzi los
Halny w Chinach – relacja ze slajdowiska
Zawsze cieszy, kiedy ktoś chce słuchać naszych opowieści. Tym bardziej, gdy bohater zbiorowy, jakim jest nasz słuchacz, występuje w tak znacznej liczbie jak podczas prezentacji zorganizowanej wraz z Akademickim Klubem Górskim „Halny”.
Ostatniego dnia lutego a.d. 2013, sala C9 centrum wykładowego Politechniki poznańskiej zapełniła się po brzegi rządnymi dalekowschodnich opowieści fanami podróżniczych gawęd. Choć widząc z jaką zaciekłością spóźnieni goście walczą o ostatnie siedzące miejsca, ogarnęła nas nieco trema (w końcu był to nasz pierwszy tego typu występ) wiedzieliśmy, że nie ma już odwrotu i nie zostaniemy puszczeni wolno przez naszych słuchaczy bez solidnej dawki anegdot, ciekawostek i wspomnień z Państwa Środka.
Mówiliśmy zatem o nudlach z ulicy, noclegu na pociągowej podłodze, fascynacji tybetańskich mnichów owłosieniem na rękach, chińskich pomysłach na biznes, przeprawie przez rwący potok w samym centrum Pekinu oraz o Muzeum przypominającym Rynek Łazarski. Słuchacze przejawiali wyjątkowe zainteresowanie w tych najbardziej osobliwych historiach. Przepis na 100-letnie jaja, kurza łapa wyłowiona z zupy czy nocleg na kartonach z KFC w hotelowym lobby – to poruszało tłumy. Prawdziwą furorę zrobiły jednak psotne małpy bezecnie walczące o swe złodziejskie łupy. Żeby nie było tak, że tylko my się męczymy, zaprosiliśmy również ochotnika z widowni do degustacji chińskiej wódki. Niesmak w ustach zbić można było następnie herbatą z chińskiego Tesco. A wszystko to przy akompaniamencie operowych arii w wersji techno.
Jeszcze raz serdecznie dziękujemy wszystkim za przybycie, a klubowi „Halny” za umożliwienie nam wystąpienia. Mamy nadzieję, że zaciekawiliśmy Was choć trochę, i że w przyszłości zechcecie wysłuchać relacji z naszych kolejnych wypraw.
Spotkaj się z nami w Poznaniu!
Jak złapać stopa w Chinach? Czym jest Great Firewall? Jak przenocować w herbaciarni i buddyjskim klasztorze? Czym jest parytet alkoholowy? Ile schodów zajmuje wejście na Emei Shan? Kim jest chiński dr House? Jak wygląda chińska agroturystyka? Ile trwa przygotowanie stuletniego jaja? Jak daleko pluje Chińczyk? Ile kosztuje pięć litrów chińskiej wódki? Jak się najlepiej wyczillować i przestać zamartwiać trudami podróży?
Jeżeli chcecie poznać odpowiedź na te i inne pytania zapraszamy na naszą prezentację, która odbędzie się w czwartek, 28 lutego, o godz. 19:30 na Politechnice Poznańskiej. Spotkanie odbędzie się w ramach cyklu slajdowisk Akademickiego Klubu Górskiego „Halny”. Wskazówki odnośnie dojazdu można znaleźć na stronie internetowej klubu „Halny”.
Chiny w obiektywie kamery
Wagony wspomnień, tony pamiątek, tysiące zdjęć i dziesiątki nowych znajomych to nie jedyne bagaże z jakimi wróciliśmy z naszej wyprawy. Kilka ciekawych sytuacji udało się nam również uchwycić w formie filmowej. Trochę to trwało, jednak w końcu materiały te wylądowały w Internecie.
Na początek scenka rodzajowa z rezerwatu małp na Emei Shan:
„Oto jak kupuje się bilety w pekińskim metrze:”
Kupno biletu to jednak nie wszystko. Trzeba jeszcze jakoś wsiąść do wagonu:
A teraz coś z zupełnie innej beczki, czyli jak Chińczycy kontemplują sztukę w swoich licznych muzeach. Tu akurat mamy Muzeum Terakotowej Armii, ale panujący tu klimat przenieść można na wszystkie pozostałe:
Daleko jeszcze?
Po 27 dniach pobytu w Chinach przyszedł w końcu czas by pożegnać się z Państwem Środka, jego zwyczajami, charakterystycznym budownictwem, a przede wszystkim z jego obywatelami. Szczerze mówiąc to od pewnego czasu wyczekiwaliśmy tego momentu z utęsknieniem, bo jak to mówią – co za dużo to nie zdrowo.
Manzhouli. Do tej chińskiej przygranicznej miejscowości dotarliśmy po kolejnym 38-godzinnym kolejowym maratonie. Na miejsce nasz pociąg przybył z dwugodzinnym opóźnieniem, ok. godz. 22:00. Znaleźliśmy się zatem w nocy, w obcym mieście, bez zaplanowanego noclegu. W głowie kłębiła się w zasadzie już tylko jedna myśl – jak najszybciej do Rosji. W sumie to bliskość naszego wschodniego sąsiada była największym atutem Manzhouli. Dzięki temu większość osób mówiła po rosyjsku, a w sklepach można było dostać rosyjskie produkty. Korzystając z tych okoliczności zabraliśmy się z dworca do centrum z grupką Rosjan (jak się następnego dnia okazało zupełnie niepotrzebnie, bo dystans na jaki przewieziono nas za 50 juanów, to raptem 15 minut marszu), a na kolację spożyliśmy bułki z dżemem (choć jedzenie znacząco utrudniali nam uliczni sprzedawcy oraz przeprowadzające na nas desant chrabąszcze). Mimo dosyć późnej pory miasto rozświetlone było blaskiem neonów informujących głównie w języku rosyjskim o dostępnym asortymencie. Generalnie Manzhouli pełni rolę swego rodzaju centrum handlowego dla Rosjan. Mogą oni kupić tu dosłownie wszystko – od części samochodowych poczynając, poprzez różnego rodzaju alkohole i artykuły codziennego użytku, na rosyjskich (sic!) pamiątkach kończąc. Miasto wyrasta pośrodku stepu, górując nad nim stylizowanymi na socrealistyczny styl wieżowcami i kiczowatymi pałacykami, których tandetę dodatkowo podkreślają neony we wszystkich barwach tęczy. Choć w chwili naszego przybycia wiele sklepów było jeszcze otwartych, teraz powoli już je zamykano. Dla nas był to niechybny znak, że czas udać się na spoczynek. Tylko gdzie? Zaproponowany nam podczas podwózki hotel w cenie 350 juanów za osobę znajdował się dalece poza naszym finansowym zasięgiem. Udaliśmy się zatem starym, traperskim sposobem do KFC po kartony i używając ich za podłoże rozbiliśmy obóz na klatce schodowej jednego z hoteli. Po mniej więcej 40 minutach zmuszeni zostaliśmy jednak do skonsultowania legalności naszego obozowiska z administracją hotelu. Ta zazwyczaj dosyć nieprzyjemna powinność tym razem okazała się zbawienna w skutkach. Na siódmym piętrze hotelu odkryliśmy bowiem otwartą całą dobę restaurację, gdzie zjedliśmy pysznego piroga i przesiedzieliśmy dobrą godzinę. Następnie zaś rozsiedliśmy się na kanapach w recepcji i w końcu mogliśmy spokojnie zasnąć.
Na granicy. Następny dzień upłynął pod znakiem poszukiwania transportu do Zabajkalska. W końcu chętny do przewiezienia nas autobus znaleźliśmy na dworcu, znajdującym się w najdalszym chyba zakątku miasta. Nauczeni doświadczeniem z dużą nieufnością podeszliśmy do chińskiego kierowcy i „pilota” wycieczki. Wynikło stąd dosyć spore nieporozumienie już podczas pakowania się do autobusu, kiedy zażądano od nas 100 rubli dopłaty za umieszczenie naszych plecaków w dolnym luku. Okazało się jednak, że nie jest to próba oszustwa, lecz normalna drobnym-druczkiem-pisana formalność. Podobnie zresztą jak kwit wydawany na granicy za taką samą opłatą. Do dziś nie wiem, po co on był, ani co takiego było na nim napisane. Wiem tylko, że skoro wszyscy kupowali, to i my musieliśmy. Nienormalna była natomiast opłata 250 rubli, którą nasz „pilot” zażądał od każdego z pasażerów już po opuszczeniu posterunku celnego, nie kryjąc się nawet specjalnie z faktem, że jest to łapówka. Musiał jednak zadowolić się kwotą 300 rubli od całej naszej trójki, gdyż więcej pieniędzy zwyczajnie nie mieliśmy. Wszystkie procedury trwały około czterech godzin, przez co 25-kilometrową trasę pokonaliśmy w pięć godzin. Stracony czas nic już jednak dla nas nie znaczył. Byliśmy w Rosji.
Zabajkalsk. Gdy wysiedliśmy z autobusu na centralnym placu (czyt. klepisku) Zabajkalska poczuliśmy się niemal jak w domu. Otaczały nas bowiem rozpadające się bloki, blaszane budy pełniące rolę lokalnych spożywczaków i ulice, na których asfalt występował jedynie incydentalnie. Do tego zmęczone życiem twarze braci-Słowian wpatrujących się w nasze uradowane oblicza z niekrytą podejrzliwością, mieszającą się z chęcią sprawdzenia zawartości naszych plecaków. Wszystko to czyniło Zabajkalsk miejscem, dla Polaka, niezwykle swojskim. Uczucie to spotęgowała jeszcze bardziej uczta, jaką urządziliśmy sobie z miejscowych produktów. I choć chleb który kupiliśmy trącił starością (było to wszak niedzielne popołudnie), a powidło jabłkowe ewidentnie zawierało więcej cukru niż jabłek to, jak Boga kocham, był to najlepszy chleb z powidłami w moim życiu. Nie samym jednak chlebem żyje człowiek, dlatego też po zaspokojeniu pierwszej z podstawowych potrzeb, ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu miejsca noclegowego. W toku poszukiwań, podczas których o drogę do najbliższego hotelu przepytana została chyba połowa mieszkańców miasteczka, zidentyfikowaliśmy cztery miejscowe „gostinnice”, w każdej jednak odpowiedź na pytanie o wolny pokój była taka sama – „miest njet”. Czyżby i tu dotarł syndrom chińskiego „me jo”? Czy może, aż tak bardzo nie lubią tutaj obcokrajowców? Wszak jedna z recepcjonistek dopiero po obejrzeniu naszych paszportów przypomniała sobie, ze przecież nie ma wolnych pokoi. Tak czy inaczej zbliżał się zmierzch, a my stanęliśmy przed dość nieprzyjemną wizją drugiego z rzędu improwizowanego noclegu. Zdesperowani udaliśmy się w kierunku dworca (każdy kloszard wie przecież, że nie ma lepszego miejsca na darmowy nocleg). I tu niestety spotkał nas srogi zawód, gdyż budynek był zamykany na noc. Na szczęście dopełniający swych obowiązków ochroniarz zaprowadził nas do przydworcowego hotelu, gdzie wynegocjowaliśmy pobyt w trzyosobowym pokoju do godziny szóstej rano w dość przystępnej cenie (oczywiście zapomnieliśmy o zmianie czasu na granicy i rano zaspaliśmy). Pani recepcjonistka wyjaśniła nam natomiast, że dzień wcześniej obchodzono w Rosji święto kolejarza, co tłumaczy skacowanie/stan lekkiego podpicia większości pracowników dworca. Cóż, tym razem spóźniliśmy się na najlepsze.
Szanghaj – powiew Europy
Szanghaj – najbardziej zachodnie z chińskich miast i obowiązkowy punkt na trasie każdej wycieczki po Państwie Środka. I nas nie mogło tam zabraknąć, choć cena, jaką przyszło nam zapłacić za dojazd była wysoka – 36 godzin w pociągu z mlaskającymi, krzykliwymi i nie najładniej pachnącymi jegomościami. Miasto było jednak tego warte. Czytaj dalej Szanghaj – powiew Europy