Chiny od A do Z: Wiejskie piwo

– Kuba, widzisz? – z ekscytacją rzucił nagle Łukasz
– Co? – spytałem nieco zdezorientowany
– Jak to co? Niebo! – odparł mój towarzysz, zadowolony ze swego odkrycia. Rzeczywiście nad nami rozpościerał się bezkresny błękit. Od momentu przyjazdu do Chin takiego widoku jeszcze nie zaznaliśmy. Wpatrując się w niebo dokonałem jeszcze jednej błyskotliwej obserwacji.
– Czujesz to? – zapytałem zdyszanego już nieco Łukasza.
– Co mam czuć? – odparł, łapczywie próbując złapać oddech.
– Jak to co – powietrze!” – zaśmiałem się i głęboko zaciągnąłem rześkim, wiejskim powietrzem.
Jesteśmy właśnie w drodze na taras widokowy, z którego podziwiać można malowniczo położoną w górskiej kotlinie, antyczną chińską wioskę Chuandixia. Za nami jakieś kilkaset schodków, a przed drugie tyle. Pot leje się nam zewsząd. Czoło przypieka żar południowego słońca, a w kieszeni ciąży już nieco butelka piwa.

Piwo! Gdzie jesteś? Przeszliśmy niemal całą wioskę wzdłuż i wszerz. Zapukaliśmy do każdych drzwi, a w tych które przed nami otwarto błagalnym spojrzeniem i łamiącym się głosem żebraliśmy o choć puszeczkę złocistego napoju.
– Pi jiu? (pol. piwo) – niemal już histerycznym tonem dopytywałem się spragniony.
– Me jo. Me jo. Me jo. (pol. nie ma) – w uszach rozbrzmiewała powtarzana jak mantra odpowiedź, dając nam do zrozumienia, że możemy już chyba zapomnieć o zimnym piwku na szczycie wzgórza (ot, taki nasz świecki zwyczaj). Gdy straciłem już wszelką nadzieję z odsieczą nadszedł Łukasz, który zaprzyjaźnił się z grupką amerykańskich chińczyków (jedynymi poza nami turystami zwiedzającymi tego dnia Chuandixię). Jeden z nich ruszył w teren i nie dalej niż po 5 min. wrócił z dwiema butelkami Yanjinga.
– Siedem juanów i butelka do zwrotu – takie warunki postawił dziadek, który zdecydował się poratować usychających Europejczyków. W tym momencie cena nie grała jednak roli.

Idziemy dalej. Liściasta gęstwina porastająca szlak z wolna zaczyna rzednąć. To znaczy, że do szczytu jest blisko. Niewiele teraz rozmawiamy i z trudem łapiemy oddech. Co chwilę przystajemy tylko by podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Na mojej czerwonej torpedzie (tak pieszczotliwie nazwany został ś.p. Nikon) zaczyna już powoli brakować miejsca na zdjęcia. Zaraz będę musiał kasować Zakazane Miasto. Mała strata. I pomyśleć, że szczędziliśmy taksówkarzowi który nas tu przywiózł tych kilku juanów.

Z autobusu wysiedliśmy „po środku niczego”, czyli w Zhaitangzhen. Lokalny komitet powitalny złożony z kierowców taksówek już na nas czeka. Nim przepędziliśmy ich wszystkich trochę czasu minęło. Idziemy zaciągnąć języka. Mniej więcej ósmy napotkany Chińczyk rozumie, ze chcemy dostać się do Chuandixii. Jego odpowiedź brzmi dla nas jak wyrok. „No bus”. Musimy zatem przeprosić taksówkarzy proponujących nam przejazd 10 km trasą za 100 juanów. Ostatecznie cena zatrzymuje się na 30 juanach. Tak się nam przynajmniej wydaje, bo gdy docieramy na miejsce okazuje się, że i owszem płacimy trzydzieści, ale od osoby. Trochę się daliśmy wy… kiwać. Ale nic to. Rzucamy kierowcy 45 i wysiadamy z samochodu. Nie ściga nas, więc chyba zaakceptował zapłatę.

Jesteśmy już na prawdę blisko. Czujemy to w nogach i płucach. Choć wzgórze nie jest szczególnie wysokie to wijąca się po jego zboczach trasa, złożona z ciosanych w skale schodów daje w kość. Podobnie jak trzydziestostopniowy upał i palące słońce. Koszulki już dawno mamy przewiązane w pasie. W ruchu utrzymuje nasz już tylko myśl o chłodnym piwku. W końcu… Czyżby to już tu. Oczom naszym ukazuje się ostatni schodek, a za nim skalna półka z widokiem na skąpaną w słońcu dolinę. Słowa nie są w stanie oddać zaklętego w tym krajobrazie piękna (na szczęście mamy zdjęcia). Czas na zasłużoną nagrodę. Łukasz wyciąga z kieszeni otwieracz w kształcie operowej maski. Nigdy się z nim nie rozstaje. Odgina kapsel, a ten wylatuje w powietrze uwalniając przy okazji spore pokłady piany. Łukasz bohatersko ratuje sytuację wypijając z miejsca połowę zawartości butelki. Nie chcąc podzielić jego losu stawiam swoją butelkę na ziemi. Trzęsące się ze zniecierpliwienia dłonie zawodzą jednak. Butelka przewraca się, a połowa jej zawartości ląduje na kamieniach. Ze zwinnością Chińczyka pochłaniającego miskę ryżu przy pomocy pałeczek, łapię toczącą się w stronę przepaści flaszkę i nie bacząc na zapiaszczoną szyjkę piję. Stoimy tak zatem razem na szczycie wzgórza, sześć tysięcy kilometrów od domu i pijemy wygazowane, ciepłe, przeterminowane piwo. Życie jest piękne. A jak piękne mogłyby stać się Chiny, gdyby były bardziej jak Chuandixia, a mniej jak Zakazane Miasto.

 ***

okładkaO tej i o wielu innych przygodach, które spotkały nas w Państwie Środka przeczytacie w najnowszej książce, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Akademickiego Dialog. „Chiny od A do Z. Państwo Środka na każdą kieszeń” to zbiór informacji, ciekawostek i anegdot zasłyszanych i podpatrzonych podczas naszej podróży. Książka zawiera ponadto garść informacji praktycznych, które każdemu, kto wybiera się do Chin pozwoli zaoszczędzić wiele nerwów, czasu i pieniędzy. Książka do kupienia w dobrych księgarniach oraz poprzez stronę wydawnictwa.