John Lovell jest lobbystą, który zarabia na tym, że Amerykanie nie mogą palić marihuany. To jego praca. Lobbuje policję w Sacramento i kieruje strumień federalnych pieniędzy do Kalifornii, aby te były wydawane na walkę z konopnym przemysłem. Zanim jednak przedstawimy dowody tego procederu, umieśćmy postać Lovella i kontrowersyjną sprawę penalizacji weedu w szerszym kontekście.
Przed wyjazdem rozprawiałem trochę o teorii autostopu w USA. No właśnie – teoria to jedno, praktyka drugie. Tak jak zapowiadałem, podczas pobytu w Ameryce sprawdziłem jak funkcjonuje ten środek komunikacji po drugiej stronie globu – przejechałem 480 mil z Flagstaff w Arizonie do Los Angeles.
Lookin’ for adventure
Na wstępie muszę zaznaczyć, że w podróż autostopem wybrałem się z kolegą, dlatego już na początku potencjalny krąg kierowców był nieco ograniczony. Nie będąc pewni, czy machanie ręką z wyciągniętym kciukiem jest legalne w Arizonie, postanowiliśmy udać się na pobliski truckstop. Zawitaliśmy tam dość późno, bo o 23:00, jednak widok imponujących rozmiarów parkingu dla ciężarówek wlał w nasze serca nadzieję, że jeszcze dzisiaj uda nam się wyruszyć na zachód. Naszym celem początkowo było San Francisco, ale jak się później okazało nie była to najpopularniejsza destynacja wśród truckmanów i musieliśmy zmienić swoje plany.
Na największym truckstopie, jaki w życiu widziałem (mieścił się po dwóch stronach drogi na obrzeżach miasta) znajdowało się kilkadziesiąt, może nawet w okolicach stu, ciężarówek. Co kilka minut pojawiał się nowy pojazd, który albo tankował benzynę, albo udawał się na spoczynek. Zaczęliśmy więc podchodzić do ciężarówek i pytać kierowców o możliwość podwózki. Niestety najczęstszą odpowiedzią było „sorry, no-riding policy”, która oznaczała ni mniej, ni więcej, że firma przewozowa kategorycznie zakazuje podwożenia autostopowiczów.
Po przepytaniu w ciągu godziny kilkudziesięciu kierowców (do jednego przez przypadek podszedłem dwa razy) nasz początkowy entuzjazm nieco opadł, ale ciągle mieliśmy nadzieję, że ktoś się zlituje nad turystami z Europy. Około północy zaczepiliśmy Meksykanina, który wygramolił się ze swojej ciężarówki, żeby zakupić na stacji benzynowej kawę. Porozmawialiśmy chwilę, dowiedzieliśmy się od niego, że „hitchhiking doesn’t work anymore” w USA, ale jeżeli do rana nie uda nam się opuścić Flagstaff, Meksykanin spróbuje nas umówić ze swoim znajomym truckmanem przez CB radio. Sam niestety nie mógł nad podwieźć, ponieważ miał na lawecie kilka samochodów i był to transport „podwyższonego ryzyka” (być może przypominaliśmy Jacka T.).
Nieco podniesieni na duchu zaczepialiśmy kierowców jeszcze przez następną godzinę, ale w końcu zmęczenie wzięło górę i na samiutkim końcu truckstopu rozbiliśmy namiot. Po pięciu godzinach i zmaganiach ze złożeniem tegoż (nad ranem okazało się, że rozbiliśmy się na wyjątkowo grząskim gruncie, którego grząskość spotęgował padający w nocy deszcz) wróciliśmy na truckstop i kontynuowaliśmy nasze starania.
Po dwóch godzinach bezskutecznych prób jedynym pożytkiem ze sterczenia na parkingu dla ciężarówek było 5$, które jeden z kierowców wręczył nam na bilet autobusowy do centrum miasta, żebyśmy dali sobie spokój z koczowaniem na truckstopie. Przez cały ten czas zerkaliśmy w stronę lawety Meksykanina licząc na jego CB radio. W końcu kolega zauważył ruch firanki w kokpicie i podbiegł do naszego nowego znajomego przywitać się. Po chwili pomachał mi żebym podszedł. „Powiedział, że nas podwiezie! – Serio?! Fuck yeah!”. Wrzuciliśmy plecaki do bagażnika Chevroleta zamykającego sznurek samochodów na lawecie, ulokowaliśmy się wygodnie w kokpicie na łóżku i po chwili sunęliśmy autostradą I-40 na zachód.
Head out on the highway
Meksykanin miał na imię Payam i w rzeczywistości był Irańczykiem. Transport, który miał na lawecie wiózł do Los Angeles, dlatego zamiast wprost do San Francisco postanowiliśmy zawitać wcześniej do Miasta Aniołów. Czekał nas cały dzień drogi przez pół Arizony i całą Kalifornię.
Kokpit kierowcy miał obwieszony chrześcijańskimi krzyżami, a zamiast fotela pasażera urządził sobie centrum multimedialne z piętnastocalowym laptopem na czele. Całą drogę spędziliśmy więc na kuszetce ulokowanej w głębi kabiny. Pierwsze pytanie, jaki nam zadał dotyczyło religii, co automatycznie skierowało resztę naszej kilkugodzinnej rozmowy na tory mistyczno-duchowe. Okazało się, że jest bahaitą – wyznawcą perskiej religii, której główne założenie opiera się na istnieniu jednego Boga. Według bahaitów chrześcijański, islamski czy hinduski bóg to jedna i ta sama istota. Co kilkaset lat na ziemię zstępowali kolejni głosiciele słowa bożego (Jezus, Budda, Kryszna, Mahomet), którzy co prawda krzewili tą samą wiarę, ale w różnych kręgach kulturowych i stąd dzisiaj możemy zaobserwować różnice między katolikami, muzułmanami, hindusami i resztą bogobojnych ludków zamieszkujących naszą planetę. Ostatni z boskich posłanników – urodzony w XIX-wiecznej Persji Báb – pokazał garstce swoich wyznawców, że oto nadchodzi czas religijnego zespolenia. Perski mesjasz zdradził kulisy boskiego planu i wytłumaczył, że wszyscy poprzedni głosiciele słowa bożego byli tylko jego poprzednikami przygotowującymi ludzkość na poznanie prawdy, że we wszechświecie jest tylko jeden Pan i jest on bogiem wszystkich ludzi. Według szacunków Payama dzisiaj na świecie egzystuje około siedmiu milionów bahaitów, a największa ich świątynia znajduje się w Chicago.
Wywody Payama o bahaizmie i jego bezskuteczne próby nawrócenia nieco nas znużyły, a kiedy nasz nowy znajomy odtworzył na YouTubie playlistę złożoną z perskich modlitw, najpierw mój kolega, a później i ja smacznie zasnęliśmy na łóżku w głębi kabiny. Przez sen dobiegł mnie jeszcze głos pytający, czy chcę posłuchać pacierza w angielskiej wersji językowej, ale nie pamiętam co i czy w ogóle odpowiedziałem.
Obudziłem się, kiedy Payam zaczął nas szturchać. – Obudźcie się, zbliżamy się do granicy – usłyszałem w jego głosie nutkę zaniepokojenia. – Kontrola drogowa nie może was zobaczyć, schowajcie się i zasłońcie firankę – zaczął szukać po omacku firan, które oddzielały kokpit od sypialni. Faktycznie – po chwili, wyglądając ukradkiem przez szparę między firanami, zauważyliśmy znak drogowy informujący o możliwości kontroli przejeżdżających pojazdów. Gdyby policja znalazła nas w trucku Payama, wszyscy mielibyśmy problemy i zmuszeni bylibyśmy zapłacić niemały mandat. Na szczęście udało nam się uniknąć kłopotów – widocznie rozbrajający uśmiech Payama wystarczył, aby przekonać policjantów, że kto jak kto, ale on nie mógłby złamać prawa.
Po przejechaniu prawie 500 mil, Payam wysadził nas koło stacji autobusowej Greyhounda. Mówiliśmy mu, że wysiądziemy gdzieś na obrzeżach miasta, żeby nie musiał wjeżdżać do centrum, ale uparł się, że odstawi nas pod samą kasę, gdzie będziemy mogli kupić bilet na ostatni etap podróży do San Francisco. Na odchodnym wręczył nam jeszcze dwadzieścia dolarów, a w kasie autobusowej utargował 10% zniżki dla kierowców ciężarówek. Kiedy machaliśmy mu na pożegnanie, a on próbował wyjechać z parkingu, zahaczył lawetą o słupek oddzielający chodnik od jezdni, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Zapewne kontemplował kolejne kazanie Bába.
And whatever comes our way
Jak widać, autostop w USA funkcjonuje zgoła inaczej niż w Europie. Sam próbowałem łapać okazję tylko na truckstopie (za radą niejakiego Hikecrazy’ego, użytkownika CouchSurfingu, który w ten sposób zjechał cały kraj), jednak z tego co zdążyłem się zorientować, możliwe jest również zaczepienia kierowców w osobówkach. Niestety ten drugi sposób zwiększa prawdopodobieństwo bliskiego spotkania z copsami, co zazwyczaj wiąże się z mandatem w wysokości 100$. Z kolei Payam doradził mi, aby koczując na truckstopach w pierwszej kolejności pytać o podwózkę kierowców ciężarówek z naczepami bez logo firm. Zazwyczaj są to prywatni przewoźnicy, którzy prędzej nagną zasadę „no-riding policy” niż ich koledzy pracujący dla Coca-Coli czy Walmartu.
Praca na plantacji marihuany w USA? W kraju, w którym Sąd Federalny utrzymywał do niedawna, że za posiadanie weedu grozi kara śmierci? W tym samym kraju, w którym co roku ponad pół miliona osób zostaje aresztowanych z powodu trawki? Choć brzmi to niewiarygodnie – jest to możliwe. W końcu w stanach, gdzie dopuszczono spożywanie konopi indyjskich w celach leczniczych, ktoś musi zaopatrywać miejscowe apteki. Inna sprawa, że znakomita większość spożywanej Mary Jane pochodzi z szarej strefy, a praca w tym biznesie to ciągłe balansowanie na granicy prawa. Czytaj dalej W USA wszystko jest możliwe: Praca na farmie marihuany w Kalifornii→
Kalifornia była pierwszym amerykańskim stanem, w którym dopuszczono spożywanie konopi indyjskich w celach leczniczych. Mało brakło, a jako pierwsza zalegalizowałaby posiadanie niewielkiej ilości marihuany na własny użytek bez względu na stan zdrowia. Za dopuszczeniem potu do obrotu opowiada się już prawie połowa Kalifornijczyków. Czytaj dalej Jeśli marihuana to tylko w Kalifornii→
Alternatywny blog podróżniczy. Wnikliwe reportaże o Wschodzie, wyjazdy śladami legendarnych pisarzy, dużo street artu i kultury alternatywnej.