Archiwa tagu: chiny-rosja 2012

Chiny od A do Z: Wiejskie piwo

– Kuba, widzisz? – z ekscytacją rzucił nagle Łukasz
– Co? – spytałem nieco zdezorientowany
– Jak to co? Niebo! – odparł mój towarzysz, zadowolony ze swego odkrycia. Rzeczywiście nad nami rozpościerał się bezkresny błękit. Od momentu przyjazdu do Chin takiego widoku jeszcze nie zaznaliśmy. Wpatrując się w niebo dokonałem jeszcze jednej błyskotliwej obserwacji.
– Czujesz to? – zapytałem zdyszanego już nieco Łukasza.
– Co mam czuć? – odparł, łapczywie próbując złapać oddech.
– Jak to co – powietrze!” – zaśmiałem się i głęboko zaciągnąłem rześkim, wiejskim powietrzem. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Wiejskie piwo

Chiny od A do Z: Mnich macant

Chińska fascynacja zachodem jest nie mniejsza niż nasza wschodem. W pewnych momentach przybiera ona jednak formę nieco karykaturalną, a sprawy, które są dla nas czymś tak oczywistym, jak śnieg zimą i upał latem, dla Chińczyka mogą stanowić nie lada sensację. Przekonałem się o tym na własnej skórze (dosłownie) w Chengdu. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Mnich macant

Chiny od A do Z: Pandzi los

Do Chengdu dotarliśmy we wczesnych godzinach porannych. Po nieprzespanej nocy na hardseatcie nie było nam do śmiechu. Tym bardziej, że nie kursowało jeszcze metro, a siatka połączeń autobusowych wyglądała jak labirynt Minotaura. Z KFC, gdzie zamierzaliśmy przeczekać aż miasto się przebudzi, wyrzucili nas, kiedy tylko zorientowali się, że nie mamy zamiaru nic zamawiać. Z Fan, hościną poznaną przez couchsurfing, umówieni byliśmy dopiero pod wieczór, a nasze organizmy wyraźnie przełączały się na tryb stand by. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Pandzi los

Moskwa, czyli metro, metro i jeszcze raz metro. I Lenin

Co zwiedzać w Moskwie
stacja Komsomolskaja

Metro. Jedno z najstarszych funkcjonujących na świecie mieści się właśnie w stolicy Rosji – pierwsza linia została otwarta już w 1935 r. W trakcie drugiej wojny światowej system metra był wykorzystywany jako schron przeciwbombowy, o którego bezpieczeństwie Rosjanie byli bezgranicznie przekonani – na położonej 33 metry pod ziemią stacji Mayakovskaya Józef Stalin wygłosił w 1941 r. mowę upamiętniająca rocznicę Rewolucji Październikowej. Zjeżdżając po schodach ruchomych w dół jednej ze 186 stacji moskiewskiego metra nietrudno sobie wyobrazić, że kilkadziesiąt metrów nad nami toczyła się kiedyś Wielka Wojna Ojczyźniana – utrzymane w socrealistycznym stylu wnętrza, wszędobylskie popiersia Lenina i freski przedstawiające lud pracujący chyba u każdego wywołują wrażenie podróży w czasie. Do moskiewskiego metra należy kilka rekordów – mieszcząca się 84 m pod ziemią stacja Park Pobedy jest trzecią najgłębiej położoną na świecie (po stacji Arsenalna w Kijowie i Admiralteyskaya w Sankt Petersburgu), prowadzą do niej najdłuższe ruchome schody w Europie – 126 metrów, czyli 740 stopni. Metro jest oczywiście jedną z największych atrakcji turystycznych miasta i choć z pewną rezerwą podchodzimy do miejsc okrzykiwanych mianem „main tourist attraction”, moskiewskie metro możemy z czystym sumieniem polecić, bo nie tylko będzie niezapomnianym wrażeniem, ale uzmysłowi, jak głęboko w rosyjskiej świadomości jest wciąż zakorzeniony Lenin i przekonanie o jego wielkości. Wycieczka po najciekawszych stacjach metra zajmuje około dwóch godzin, a jej koszt to 28 rubli (czyli cena biletu na jeden przejazd).

Co zwiedzać w Moskwie
pstrokaty symbol Moskwy

Plac Czerwony. Centrum Moskwy wygląda zgoła odmiennie od reszty miasta – w oczy nie rzucają się popiersia Lenina (zamiast tego mamy m.in. parki, fontanny i posągi bajkowych postaci), a nad całością góruje kolorowa Cerkiew Wasyla Błogosławionego i tylko monumentalizm Kremla przypomina nam o silnej ręce, która ten kompleks wybudowała. Plac Czerwony tylko utwierdza w przekonaniu jak mocne piętno komunizm odcisnął (i wciąż odciska) na historii Rosji – mieści się tutaj mauzoleum Lenina, do którego prowadzi ścieżka obsadzona naturalnej wielkości posągami komunistycznych przywódców XX wieku.

Lenin. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, mauzoleum Włodzimierza Lenina jest jedną z głównych atrakcji turystycznych na Placu Czerwonym. Aby zobaczyć śpiącego przywódcę trzeba odstać około kwadransa w kolejce, aby następnie gęsiego za innymi turystami wejść do klockowatego budynku, zejść do podziemi i w dyskretnie oświetlonej czerwonym światłem komnacie przejść obok gabloty z ciałem wodza. Każdy zatrzymujący się jest poganiany, a rozmawiający uciszany przez strażników. Lenin trzyma się nieźle, choć bardziej przypomina manekina niżeli człowieka. Jeden z naszych hostów powiedział nam, że kilka lat temu pewien naukowiec porównał ciało z gabloty ze zdjęciami Lenina i obwieścił, że sztywniak za pancerną szybą wcale nie jest naczelnym ideologiem komunizmu – rzekomo nie zgadzał się kształt uszu, bo Lenin oryginalny miał je względnie normalne, a ten z mauzoleum nie dość, że małe to jeszcze odstające. Poza tym Lenin z mauzoleum zaczął się już rozpadać i po tym jak odkryto, że kciuk oderwał się od reszty ciała zaciśnięto wodzowi pięść i przykryto ręce starannie ubraniem, aby wyglądał na wodza w jednym kawałku.

Co zwiedzać w Moskwie
u Bułhakowa padały tu głowy, u nas padła jedynie butelka „Szumaka”

Patriarsze Prudy. Park, w którym rozpoczyna się akcja powieści „Mistrz i Małgorzata”. Co prawda nie można kupić w nim morelowego soku, ale w pobliskim sklepie dostaniemy całkiem tanie piwo. O tym, że park jest jednym z plenerów dla powieści Michaiła Bułhakowa informuje znak zakazu, na którym przekreślone są trzy postaci – Azazello, Korowiow i kot Behemot. Oczywiście oznaczenie przestrzega nas przed rozmawianiem z nieznajomymi. W parku spędziliśmy upojne (dosłownie – konsumowaliśmy butelczynę „Szumaka”) popołudnie, przez co spóźniliśmy się kilka godzin do naszego hosta. Na szczęście gospodarz okazał się na tyle wyrozumiały, że po tym jak przygotowaliśmy mu kolację, wychyliliśmy jeszcze po kilka kolejek rosyjskiego Standardu, jednej z najlepszych rosyjskich wódek.

Kitay-Gorod. Spodziewaliśmy się rosyjskiego Chinatown, a zamiast tego otrzymaliśmy dzielnicę jak każda inna. Zero Chińczyków, zero chińskiej tandety, zero chińskich zapachów – bynajmniej nas to nie rozczarowało, bo Chin mieliśmy już dość (za wyjątkiem chińskiej kuchni, która nas urzekła). Długo zastanawialiśmy się dlaczego Rosjanie określają Chiny mianem „Kitaj”, a Chińczyków „Kitajcami” i po przepytaniu wszystkich naszych hostów, z pomocą przyszła dopiero Wikipedia – nazwą Kataj średniowieczni Europejczycy określali Państwo Środka. Nazwa pochodzi od ludu Kitanów, zamieszkującego region północnych Chin w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia po Chr. [Wiemy, że mało kogo to interesuje, ale łamaliśmy sobie nad tym głowę przez kilkanaście dni, więc musiało się to tutaj znaleźć – przyp. aut.]

Co zwiedzać w Moskwie
prawdziwa skarbnica ruskiego kiczu i postsowieckiej spuścizny

Izmailovsky Market. Za radą naszego hosta wybraliśmy się z buta (tak, to już to stadium podróży, kiedy oszczędzasz na metrze) na największy moskiewski targ. Początkowo miałem obawy, że naszym oczom ukaże się rosyjski odpowiednik Silk Marketu, ale na całe szczęście główna stacja zaopatrzeniowa w turystyczne pamiątki okazał się być czymś zgoła odmiennym. W życiu nie widziałem większego targowiska, a można było na nim dostać dosłownie wszystko – od matrioszek Star Warsa, przez stare winyle, nikomu niepotrzebne starocie (np. żetony z klubów nocnych sprzed 50-ciu lat), przepięknie wykonane ikony, koszulki z nieśmiertelnym Leninem, aż po ubrania żywcem wyciągnięte z XIX wieku. Ceny znacznie przystępniejsze niż te znane z chińskich targowisk, a targowanie przebiega znacznie łatwiej i przyjemniej. O ile wizyty w zagłębiach pamiątkowych przyprawiają mnie o ból głowy, o tyle Izmailovsky Market bardzo przypadł mi do gustu.

CouchSurfing. W Moskwie funkcjonuje fantastycznie – gościliśmy u Poznaniaka (u którego spotkaliśmy mówiącego po polsku Łotysza i Polaka wracających do domu z Krasnojarska), u hinduskiego dyplomaty (u którego z kolei integrowaliśmy się z trójką Irańczyków podróżujących po Rosji), a także u Danego, podróżnika pełną gębą, który właśnie wrócił z kilkumiesięcznej wyprawy po Azji, w trakcie której zjechał autostopem m.in. Papuę-Nową Gwineę wraz z innym wielkim rosyjskim wagabundą, Antonem Krotovem.

Chamar-Daban – trekking nad Bajkałem

Wakacje nad Bajkałem
panorama

Chamar Daban. Punktem kulminacyjnym naszych wakacji nad Bajkałem był dla nas dwudniowy trekking w górach Chamar-Daban, zwieńczony zdobyciem Piku Czerskiego (2090 m. n.p.m. nazwa, a jakże, od nazwiska polskiego badacza-zesłańca). Droga na szczyt nie była zbyt trudna, jednak prowadziła wzdłuż strumienia, przez co obfitowała w liczne przezeń przeprawy. W większości miejsc pobudowane były drewniane mostki (po chińskich schodach na szczyt, tą jedynie szczątkową infrastrukturę powitaliśmy z niekrytą ulgą). W pewnym momencie meandrująca rzeka w dwóch miejscach przecinała trakt w taki sposób że wydawało się, że aby iść dalej w górę, trzeba ją pokonać bez pomocy mostu. Wystarczyło natomiast iść wzdłuż zachodniego brzegu. Jako zaprawieni w boju traperzy nie korzystaliśmy z pomocy mapy, więc nie wiedzieliśmy o tym. Cena tej niewiedzy była dla mnie bardzo wysoka. Podczas drugiej przeprawy wylądowałem w strumieniu, który porwał moje buty (szczęśliwie w porę odłowione przez Łukasza) i zamoczył całą zawartość kieszeni z portfelem, paszportem i aparatem fotograficznym włącznie. Ten ostatni z tego szoku niestety już się nie otrząsnął. Spoczywaj w spokoju Nikonie [*]. Ja zaś otrząsnąłem się z całej przygody dość szybko i nawet nie przypłaciłem jej większymi problemami zdrowotnymi, jednak 8-kilometrową drogę do turbazy, w przemoczonym do granic nieprzyzwoitości obuwiu zapamiętam na długo. Na miejsce noclegu dotarliśmy ostatecznie ok. godziny 23:00. Było już zupełnie ciemno i dosyć chłodno. Na ostatnich kilometrach wędrówki towarzyszyli nam młody Rosjanin i jego dziadek (sic!), którzy właśnie byli w trakcie 280-km trekkingu po paśmie Chamar-Daban, o czym niezbicie świadczył rozmiar ich plecaków (nie śmialiśmy spytać, ale na oko minimum 30-40 kg) i posiadany ekwipunek z siekierą i zapasem suszonej kory na rozpałkę na czele. W turbazie nieopodal stacji meteorologicznej, jakieś 4 godz. drogi od szczytu, pod swój dach przygarnęła nas gospodyni ośrodka (niestety nie za darmo – nocleg kosztował 350 rubli od osoby) i uraczyła nas gorącą herbatą. Ja jednak nie miałem już siły czekać na zagotowanie wody. Wtuliłem się tylko w cieplutki śpiwór i zasnąłem jak kamień (ten ze strumyka) suseł.

Wakacje nad Bajkałem
pik Czerskiego i Baltika

Pik Czerskiego. Następnego dnia z rana ruszyliśmy do ataku na szczyt. O ile dotychczasowa trasa nie obfitowała w widowiskowe panoramy, o tyle ostatnie kilka kilometrów wynagrodziło nam to z nawiązką. Pejzaże przywołujące skojarzenia z tolkienowskim Shire, jezioro w kształcie serca i szlak wijący się wśród porośniętych jedynie krzewami zboczy – oto największe skarby Chamar-Daban. Po dotarciu na szczyt nie mogliśmy oczywiście darować sobie rytualnego piwka (niebieska Балтика). Po powrocie do turbazy gospodyni powitała nas gorącą zupą. Był to nasz pierwszy ciepły posiłek od tygodnia (nie licząc herbaty i zupek chińskich) i nie muszę chyba dodawać w jakim tempie ogromny jej garnek zupy został niemal opróżniony. Przed nami wszak dość długa droga na dół. Planowany czas przybycia do Sludianki to godz. 23:00. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy po drodze nie spróbowali złapać stopa. I oczywiście udało się, choć powinienem raczej napisać, że to stop złapał nas. Mieszkający mniej więcej w połowie drogi jegomość zaproponował nam podwózkę, gdyż akurat wybierał się do miasta po nową butlę gazową. Niestety za przyjemność przejechania się Kamazem po górskiej dróżce zmuszeni byliśmy zapłacić 100 rubli od osoby. Nie rozpatruję jednak tej kwoty inaczej niż, jak najlepiej wydane podczas tego wyjazdu pieniądze. Kochany pan kierowca, nie zważając bowiem na fakt, że na pace wiezie trójkę ludzi i nie do końca pustą butlę gazową, a kamienie na drodze mają z pół metra średnicy, pruł w dół średnio 40 km/h. Żaden rollercaster nie odda tego, co przeżyliśmy i choć przez następne dwa dni siadanie przychodziło mi z trudem, nie zmienię zdania – warto było.

Wakacje nad Bajkałem
Sludianka skyline

Sludianka. Na dole byliśmy zatem ok. 21:30. Witając się już z gąską zapukaliśmy do turbazy, gdzie planowaliśmy przenocować, a tu „me jo” – brak miejsc (ach, zupełnie jak w Chinach!). Ruszyliśmy zatem w kierunku centrum, zbierając od napotkanych mieszkańców sprzeczne informacje, co do miejscowych hoteli. Sludianka nocą wyglądała jeszcze bardziej przygnębiająco niż w dzień, szczególnie, że znaleźliśmy się na jej obrzeżach. Idąc wzdłuż jedynej oświetlonej ulicy „podziwialiśmy” domki i bloki, które z pewnością pamiętały jeszcze czasy towarzysza Józka. I bylibyśmy się tak błąkali jeszcze długie godziny, gdyby nie spotkanie z panią Iriną, która najpierw uruchomiła wszystkich swoich znajomych w celu odnalezienia dla nas noclegu, a gdy i oni zawiedli, pozwoliła nam przenocować w swoim mieszkaniu. Okazało się, że ma ona krewnych w Hajnówce i polskie korzenie, co znacznie ułatwiło nam odnalezienie wspólnego języka. Dlatego, gdy ostatecznie udało się ustalić, że w hotelu przy dworcu są wolne miejsca w cenie 70 rubli/godz., pani Irina widząc nasze zasmucone tę kwotą twarze bez wahania zaproponowała nam nocleg w swoim mieszkaniu. Na miejscu okazało się, że jest fotografem i pokazała nam wspaniałe zdjęcia trasy kolei krugbajkalskiej. Był to chyba najbardziej niespodziewany i spontaniczny CouchSurfing w moim życiu. Niech żyje rosyjska gościnność!

W sercu Syberii

Pierwszym, a zarazem jedynym przystankiem w naszej transsyberyjskiej podróży był Irkuck. Jednak nasz główny cel to nie nieoficjalna stolica Syberii, lecz położone w jej bliskim sąsiedztwie jezioro Bajkał i góry Chamar Daban.

Wakacje nad Bajkałem
Starbucks w wersji irkuckiej

Irkuck. Miasto położone nad rzeką Angarą powitało nas nad wyraz przyjemną pogodą i jeszcze przyjemniej wyglądającym dworcem, nieopodal którego niezwykle przyjemnie usposobieni mieszkańcy bardzo szybko wskazali nam drogę na najbliższy przystanek. Dosyć szybko znaleźliśmy też bezprzewodowy Internet, nie posiadający żadnych ograniczeń co do odwiedzanych stron – po opuszczeniu Chin rzeczy zupełnie normalne wydawały nam się takie przyjemne. Uosobieniem tej „przyjemności” stał się dla mnie samochód, który uszanował moje pierwszeństwo na przejściu dla pieszych. Niestety, rozkoszując się poziomem cywilizacyjnym Irkucka zatraciliśmy nieco poczucie czasu (choć nie bez winy było tu także zimne rosyjskie piwo, które w końcu miało tyle procent ile trzeba) i na przystanek dotarliśmy spóźnieni na „ostatni dzienny”. Niestety nocnej komunikacji Irkuck nie posiada, więc nie pozostało nam nic innego jak taksówka. Na wyciągnięty kciuk Łukasza, jeden z kierowców zareagował natychmiastowo. Za kurs na drugi koniec miasta zapłaciliśmy 300 rubli (ok. 30 zł). Jak się później dowiedzieliśmy od naszego hosta była to normalna cena za przejechanie tego dystansu. Zatem kolejny plus dla Irkucka – tym razem za brak specjalnej taryfy dla turystów. Minus za to należy się pewnemu pijanemu jegomościowi, który przechodził przez dwupasmową jezdnię w miejscu totalnie nieoznaczonym i nieoświetlonym i tylko cudem dostrzeżony został w porę przez mijających go kierowców (nasz samochód przejechał jakieś 15 cm od niego). Irkuck jako miasto jest dość specyficzny. Brak tutaj wysokich budynków, a w centrum można natrafić jeszcze na drewnianą zabudowę z początku XX w. I miałoby to swój urok, gdyby większość tych budynków nie była w stanie kiepsko-opłakanym. Poza tym wmieszane w archaiczną zabudowę pomniki stylu socrealistycznego również – delikatnie mówiąc – nie zachwycają (szczególnie Polaków). Dość powiedzieć, że centrum miasta stanowi skrzyżowanie ulic Marksa i Lenina, przy którym znajduje się pomnik tego drugiego. Jak się później zdążyliśmy dowiedzieć, sytuacje takie są normą w Rosyjskich miastach, a większość Rosjan nie wstydzi się totalitarnej przeszłości swego kraju, ba, jest z niej nawet dumna.

Wakacje nad Bajkałem
krajobrazy

Bajkał. „Perła Syberii” – tak zwykło nazywać się jezioro Bajkał i przyznać muszę, że niewiele jest przesady w tym określeniu. Widok roztaczający się w pogodne dni z brzegów jeziora trudno bowiem porównać z czymkolwiek. Woda, niemal identycznej barwy jak niebo, odbija niczym lustro górujące nad brzegami pasma górskie. Trudno to opisać – po prostu trzeba zobaczyć. Nasza wizyta nad Bajkałem ograniczyła się niestety tylko do kilku godzin, do tego spędzonych w zapuszczonym turystycznym kurorcie – Sludiance. Mimo to jezioro zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Urzekło nas do tego stopnia, że nie mogliśmy odmówić sobie kąpieli. Nie straszna nam była temperatura wody oscylująca w granicach 12 st. C (znacznie zimniejsza niż w Bałtyku) i chłodny wiatr. Cała nasz trójka dała nura do lodowatej wody i w jeszcze szybszym tempie uciekła w objęcia ciepłego koca. No ale nikt nam nie powie, że nie kąpaliśmy się w Bajkale.

Pogromcy mitów: Kolej Transsyberyjska

Kolej Transsyberyjska i cała otoczka z nią związana – pociąg toczący się powoli pośród bezkresu stepów, hektolitry alkoholu wlewanego do ruskich gardeł, łapówki dla maszynisty, który oświadcza, że nie ruszy dalej dopóki nie zbierze daniny – zdążyła urosnąć do rangi mitu i wciąż jako taki funkcjonuje. Przy okazji przejazdu z Zabajkalska do Moskwy szlakiem transmandżurskim postanowiliśmy zabawić się w pogromców mitów i obedrzeć Kolej Transsyberyjską z legend, w które obrosła.

Po pierwsze, Kolej Transsyberyjska wcale nie jest zajebista. Jest zwyczajnie nudna. Wielogodzinne odcinki bez przystanku bądź z krótkimi postojami, w trakcie których ledwie zdążysz zakupić mityczne pierożki „od babuszek” na dworcu, bynajmniej nie przyprawiają podróżujących o dreszczyk emocji. Zamiast tego w wagonie daje się słyszeć ziewanie i chrapanie, od czasu do czasu przerywane krzykiem dzieci, którym najwyraźniej jednostajny stukot kół wcale nie ułatwia zaśnięcia, Czasami uszu naszych dobiegną dźwięki rozmowy sąsiadów dzielących wspólne kabiny, ale daleko im do burzliwych dyskusji, jakie zwykło się toczyć po alkoholu.

Po drugie, w Kolei Transsyberyjskiej się nie pije. Owszem, pojedyncze osoby sięgają po wódkę, ale czynią to nieśmiało i z rzadka, jakby skrępowani wzrokiem pociągowych abstynentów, którzy stanowią znakomitą większość. W podróż pociągiem z Irkucka do Moskwy za radą przewodnika zaopatrzyliśmy się w butelkę wódki, aby asymilować się z tubylcami i samemu móc czymś uraczyć naszych współtowarzyszy. Nadzieje okazały się jednak płonne i zakupiony przez nas „Szumak” został spożyty już po przyjeździe do Moskwy, na Patriarszych Prudach – w miejscu, w którym zaczyna się akcja powieści „Mistrz i Małgorzata”. I nie wypiliśmy go wcale z Rosjaninem, a z poznanym przygodnie Polakiem.

Kolej Transsyberyjska
pozycja nie do końca leżąca

Po trzecie, leżenie może być męczące. Po ponad stu godzinach spędzonych na hard seatach w chińskich pociągach pierwsze godziny leżakowania na transsyberyjskiej płackarcie były balsamem dla naszego kręgosłupa, jednak do czasu. Cały dzień leżenia, noc z podkurczonymi nogami (łóżka są dość krótkie i wyciągnięcie się może być dla przeciętnego mężczyzny nieco problematyczne), kolejny dzień spędzony na wznak (pech chciał, że mieliśmy miejsca na górze, w związku z czym na łóżku niemożliwym było usiąść), noc na prawym, lewym boku, brzuchu, plecach, półleżąco, z nogą podkurczoną – najpierw prawą, później lewą – zaczęło brakować mi pozycji, a przed nami był jeszcze jeden dzień i jedna noc. Może głupio to zabrzmi, ale 80 godzin leżenia może zmęczyć.

Po czwarte, babuszki oferujące na dworcu przysmaki domowej roboty to bajka. Na każdym dłuższym postoju z nadziejami wylegaliśmy na peron wypatrując koszyków wypełnionych świeżymi pierogami i suszonymi rybami, aby ostatecznie tylko raz spotkać słynne babuszki, o których trąbił nasz przewodnik i relacje czytane w Internecie. Owszem, na każdej stacji można kupić pierogi i inne przekąski – ale zazwyczaj są one sprzedawane w kioskach, barach bądź przydworcowych sklepikach. Babuszki najwyraźniej nie wytrzymują konkurencji i odchodzą na zasłużona emeryturę, ale oddajmy królowi, co królewskie – zakupione od babuszek pierogi były wyśmienite.

Kolej Transsyberyjską celnie podsumował nasz moskiewski host Dany: – To marka wykreowana przez Lonely Planet. Wydali własny przewodnik opisujący szlak transsyberyjski i od razu namnożyło się „bakcpackersów” – tutaj zrobił gest cudzysłowu – ale nie takich prawdziwych, tylko zachodnich turystów z plecakami, którzy chcą być modni, a teraz modna jest Kolej Transsyberyjska. A to tylko pociąg; pociąg i nic więcej. Leżysz przez tydzień na łóżku po to żeby zrobić sobie kilka fotek nad Bajkałem i pochwalić się przed znajomymi na Facebooku. Nie widzisz prawdziwej Rosji, jej dzikiej przyrody i zapuszczonych wsi, tylko przestrzeń wagonu z samowarem, czystym kiblem i odkurzoną podłogą.


Koszty. Za trzy bilety (Zabajkalsk-Irkuck, Irkuck-Moskwa, Moskwa-Petersburg) zapłaciliśmy dokładnie 1237,50 zł. Poszczególne odcinki kosztowały natomiast:

  • Zabajkalsk–Irkuck (czas podróży 29:20), cena płackarty 3 097 RUB/os.
  • Irkuck-Moskwa (czas podróży 81:59), cena płackarty 5 692 RUB/os.
  • Moskwa – Petersburg (czas podróży: 08:27), cena płackarty 1 533 RUB/os.

Bilety kupowaliśmy przez pośrednika Wspólnota 2000, dlatego do każdego biletu była naliczana dodatkowa opłata w wysokości 30 zł. Koszt stosunkowo niewielki jak na bezproblemowe załatwienie wszystkiego przez Internet. Z Koleją Transsyberyjską jest taki myk, że większość biletów trafia do agencji turystycznych jeszcze przed otwartą sprzedażą i niełatwo dostać bilet ot tak, w kasie na dworcu.

Daleko jeszcze?

Po 27 dniach pobytu w Chinach przyszedł w końcu czas by pożegnać się z Państwem Środka, jego zwyczajami, charakterystycznym budownictwem, a przede wszystkim z jego obywatelami. Szczerze mówiąc to od pewnego czasu wyczekiwaliśmy tego momentu z utęsknieniem, bo jak to mówią – co za dużo to nie zdrowo.

kolej transsyberyjska
Stepowe Las Vegas

Manzhouli. Do tej chińskiej przygranicznej miejscowości dotarliśmy po kolejnym 38-godzinnym kolejowym maratonie. Na miejsce nasz pociąg przybył z dwugodzinnym opóźnieniem, ok. godz. 22:00. Znaleźliśmy się zatem w nocy, w obcym mieście, bez zaplanowanego noclegu. W głowie kłębiła się w zasadzie już tylko jedna myśl – jak najszybciej do Rosji. W sumie to bliskość naszego wschodniego sąsiada była największym atutem Manzhouli. Dzięki temu większość osób mówiła po rosyjsku, a w sklepach można było dostać rosyjskie produkty. Korzystając z tych okoliczności zabraliśmy się z dworca do centrum z grupką Rosjan (jak się następnego dnia okazało zupełnie niepotrzebnie, bo dystans na jaki przewieziono nas za 50 juanów, to raptem 15 minut marszu), a na kolację spożyliśmy bułki z dżemem (choć jedzenie znacząco utrudniali nam uliczni sprzedawcy oraz przeprowadzające na nas desant chrabąszcze). Mimo dosyć późnej pory miasto rozświetlone było blaskiem neonów informujących głównie w języku rosyjskim o dostępnym asortymencie. Generalnie Manzhouli pełni rolę swego rodzaju centrum handlowego dla Rosjan. Mogą oni kupić tu dosłownie wszystko – od części samochodowych poczynając, poprzez różnego rodzaju alkohole i artykuły codziennego użytku, na rosyjskich (sic!) pamiątkach kończąc. Miasto wyrasta pośrodku stepu, górując nad nim stylizowanymi na socrealistyczny styl wieżowcami i kiczowatymi pałacykami, których tandetę dodatkowo podkreślają neony we wszystkich barwach tęczy. Choć w chwili naszego przybycia wiele sklepów było jeszcze otwartych, teraz powoli już je zamykano. Dla nas był to niechybny znak, że czas udać się na spoczynek. Tylko gdzie? Zaproponowany nam podczas podwózki hotel w cenie 350 juanów za osobę znajdował się dalece poza naszym finansowym zasięgiem. Udaliśmy się zatem starym, traperskim sposobem do KFC po kartony i używając ich za podłoże rozbiliśmy obóz na klatce schodowej jednego z hoteli. Po mniej więcej 40 minutach zmuszeni zostaliśmy jednak do skonsultowania legalności naszego obozowiska z administracją hotelu. Ta zazwyczaj dosyć nieprzyjemna powinność tym razem okazała się zbawienna w skutkach. Na siódmym piętrze hotelu odkryliśmy bowiem otwartą całą dobę restaurację, gdzie zjedliśmy pysznego piroga i przesiedzieliśmy dobrą godzinę. Następnie zaś rozsiedliśmy się na kanapach w recepcji i w końcu mogliśmy spokojnie zasnąć.

kolej transsyberyjska
ostatnie zdjęcie z Chin

Na granicy. Następny dzień upłynął pod znakiem poszukiwania transportu do Zabajkalska. W końcu chętny do przewiezienia nas autobus znaleźliśmy na dworcu, znajdującym się w najdalszym chyba zakątku miasta. Nauczeni doświadczeniem z dużą nieufnością podeszliśmy do chińskiego kierowcy i „pilota” wycieczki. Wynikło stąd dosyć spore nieporozumienie już podczas pakowania się do autobusu, kiedy zażądano od nas 100 rubli dopłaty za umieszczenie naszych plecaków w dolnym luku. Okazało się jednak, że nie jest to próba oszustwa, lecz normalna drobnym-druczkiem-pisana formalność. Podobnie zresztą jak kwit wydawany na granicy za taką samą opłatą. Do dziś nie wiem, po co on był, ani co takiego było na nim napisane. Wiem tylko, że skoro wszyscy kupowali, to i my musieliśmy. Nienormalna była natomiast opłata 250 rubli, którą nasz „pilot” zażądał od każdego z pasażerów już po opuszczeniu posterunku celnego, nie kryjąc się nawet specjalnie z faktem, że jest to łapówka. Musiał jednak zadowolić się kwotą 300 rubli od całej naszej trójki, gdyż więcej pieniędzy zwyczajnie nie mieliśmy. Wszystkie procedury trwały około czterech godzin, przez co 25-kilometrową trasę pokonaliśmy w pięć godzin. Stracony czas nic już jednak dla nas nie znaczył. Byliśmy w Rosji.

kolej transsyberyjska
bar „Bawaria”

Zabajkalsk. Gdy wysiedliśmy z autobusu na centralnym placu (czyt. klepisku) Zabajkalska poczuliśmy się niemal jak w domu. Otaczały nas bowiem rozpadające się bloki, blaszane budy pełniące rolę lokalnych spożywczaków i ulice, na których asfalt występował jedynie incydentalnie. Do tego zmęczone życiem twarze braci-Słowian wpatrujących się w nasze uradowane oblicza z niekrytą podejrzliwością, mieszającą się z chęcią sprawdzenia zawartości naszych plecaków. Wszystko to czyniło Zabajkalsk miejscem, dla Polaka, niezwykle swojskim. Uczucie to spotęgowała jeszcze bardziej uczta, jaką urządziliśmy sobie z miejscowych produktów. I choć chleb który kupiliśmy trącił starością (było to wszak niedzielne popołudnie), a powidło jabłkowe ewidentnie zawierało więcej cukru niż jabłek to, jak Boga kocham, był to najlepszy chleb z powidłami w moim życiu. Nie samym jednak chlebem żyje człowiek, dlatego też po zaspokojeniu pierwszej z podstawowych potrzeb, ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu miejsca noclegowego. W toku poszukiwań, podczas których o drogę do najbliższego hotelu przepytana została chyba połowa mieszkańców miasteczka, zidentyfikowaliśmy cztery miejscowe „gostinnice”, w każdej jednak odpowiedź na pytanie o wolny pokój była taka sama – „miest njet”. Czyżby i tu dotarł syndrom chińskiego „me jo”? Czy może, aż tak bardzo nie lubią tutaj obcokrajowców? Wszak jedna z recepcjonistek dopiero po obejrzeniu naszych paszportów przypomniała sobie, ze przecież nie ma wolnych pokoi. Tak czy inaczej zbliżał się zmierzch, a my stanęliśmy przed dość nieprzyjemną wizją drugiego z rzędu improwizowanego noclegu. Zdesperowani udaliśmy się w kierunku dworca (każdy kloszard wie przecież, że nie ma lepszego miejsca na darmowy nocleg). I tu niestety spotkał nas srogi zawód, gdyż budynek był zamykany na noc. Na szczęście dopełniający swych obowiązków ochroniarz zaprowadził nas do przydworcowego hotelu, gdzie wynegocjowaliśmy pobyt w trzyosobowym pokoju do godziny szóstej rano w dość przystępnej cenie (oczywiście zapomnieliśmy o zmianie czasu na granicy i rano zaspaliśmy). Pani recepcjonistka wyjaśniła nam natomiast, że dzień wcześniej obchodzono w Rosji święto kolejarza, co tłumaczy skacowanie/stan lekkiego podpicia większości pracowników dworca. Cóż, tym razem spóźniliśmy się na najlepsze.

Goodbye Beijing

I oto po dziesięciu dniach nadszedł czas rozstania ze stolicą Chin. I skłamałbym pisząc, że będziemy za nią tęsknić. Tłok, wysokie ceny i sprzedawcy czyhający na każdym kroku, by oszukać białego turystę. Ale to wszystko już za nami. Przed nami natomiast Terakotowa Armia i zapierające dech w piersiach widoki Syczuanu. Zanim jednak opuściliśmy Pekin, postanowiliśmy odwiedzić Silk Market – najpopularniejsze miejsce zakupu pamiątek. Tego dnia zetknęliśmy się również po raz pierwszy z chińskimi pociągami. Czytaj dalej Goodbye Beijing

Chuandixia: pusto znaczy pięknie

Zmęczeni nieco wielkomiejskim zgiełkiem Pekinu, szukaliśmy tylko okazji, żeby na chwilę wyrwać się z miasta i zobaczyć chińską prowincję. Do ostatniej chwili wahaliśmy się czy wybrać wycieczkę do świątyni Tanzshe Shi czy wioski Chuandixia. Ostatecznie wybór padł na tę drugą i jak się później okazało był to wybór trafiony.

Czytaj dalej Chuandixia: pusto znaczy pięknie