Baku – miasto spuszczone z łańcucha

Jak na warunki Kaukazu Południowego Baku jest prawdziwym molochem – liczy prawie trzy miliony ludzi, czyli tyle co Tbilisi i Erywań razem wzięte. Po ulicach suną białe Leksusy, hotelowa oferta rozpoczyna się od trzech gwiazdek, a Lonely Planet uznał stolicę Azerbejdżanu za jedną z dziesięciu najlepszych destynacji dla amatorów nocnego życia. Tak jak o gruzińskim Batumi mówi się, że będzie europejskim Las Vegas, tak o Baku można powiedzieć, że będzie jest europejskim Dubajem.

Wysiadając z pociągu bądź opuszczając lotnisko w Baku wszystko wygląda zupełnie jak w Europie. Aż do pierwszego przejścia przez ulicę – tutaj następuje brutalne zderzenie z Dla-Nas-Nowym-Światem. Wiecie co oznacza tureckie słowo döner? Obracać się. No właśnie – przechodząc przez jezdnię musicie być jak döner, jak mięso na ruszcie w budce z kebabem – bez przerwy obracać głową to w prawo, to w lewo. Chwila nieuwagi i może okazać się, że faktycznie traficie do budki z kebabem (kto wie, skąd biorą mięso właściciele podrzędnych barów?)

8. Ale trudno sie dziwic, skoro Azerowie woza sie Leksusami

Już na pierwszy rzut oka widać, że Azerowie mają fetysz samochodowy. W ogóle upodobanie do środków transportu jest charakterystyczną cechą narodów tureckich – kiedyś wozili się po stepach koniami na oklep, dzisiaj przerzucili się na konie mechaniczne. W Baku najpopularniejszym modelem jest obecnie biała Toyota Prado, ale nie brakuje też Hondy, BMW i Leksusów – niemal wszystkie w kolorze białym, gdyż na karoserii w tym kolorze przywiewany z pustyni pył jest mniej widoczny. Co ciekawe mimo wypompowywania spod ziemi setek tysięcy baryłek ropy naftowej każdego dnia, benzyna jest bardzo niskiej jakości – najpopularniejszy jest standard Euro 2, który ze sprzedaży w Unii Europejskiej został wycofany w 2000 roku (obecnie standardem jest Euro 5). Standard określa się w oparciu o szkodliwy wpływ spalin na środowisko, a niższa jakość benzyny wpływa negatywnie również na żywotność samochodu. Tym samym Azerowie nie tylko kupują drogie samochody, ale kupują je stosunkowo często.

Pięciogwiazdkowa stolica

Ale wróćmy z tej samochodowej wycieczki z powrotem do Baku. Tak jak pisałem w poprzednim wpisie, nad Baku nie górują bynajmniej strzeliste minarety, ale luksusowe hotele, a prawdziwą perłą w tej pięciogwiazdkowej koronie jest kompleks Flame Towers. Zanim po raz pierwszy zobaczyłem trzy budynki przypominające płomienie buchające z ogniska, nasłuchałem się o Flame Towers od Anara, studenta czwartego roku turystyki, który oprowadzał mnie pierwszego dnia po mieście.
– Dwa tygodnie temu rozpocząłem pracę jako night manager – Anar zrobił poważną minę, jakby powierzono mu co najmniej stanowisko dyrektora Hiltona. – A kiedyś chcę pracować we Flame Towers – ostatnie dwa słowa wypowiedział z takim namaszczeniem jak ksiądz przemieniający wodę w wino.
– A co to? – zapytałem słysząc nazwę po raz pierwszy.
– Nie wiesz co to Flame Towers?! – oczy Anara powoli szykowały się do opuszczenia orbit i nawet jego kwadratowa twarz nieco zaokrągliła się ze zdziwienia.
– Hotel? – zgadłem. Prawdę mówiąc nietrudno było się tego domyślić – Anar zamiast pokazać mi stare miasto czy zabytkowe meczety, urządził rajd po najbardziej luksusowych hotelach. Oglądaliśmy je z zewnątrz, ja ziewałem, a Anar kiedy tylko przystawiał nos do szyby przenosił się do innego świata.
– Hotel! Ha, hotel! – Anar przybrał pozę ojca szykującego się do skarcenia niesfornego dzieciaka, co w jego wykonaniu wyglądało dość komicznie. – Symbol Baku! Hotelarskie El Dorado! Jedna noc w twin roomie kosztuje 440 dolarów – Anar miał w głowie cennik chyba każdego hotelu w mieście. – Z widokiem na Morze Kaspijskie, of course.

19. Tak wyglada Baku z nadkaspijskiego bulwaru o zachodzie slonca. Ladnie, tylko - co dalej...Pod Flame Towers Anar zabrał mnie pod wieczór. Nie bez powodu – właśnie o tej porze budynki robią największe wrażenie – pokryte z zewnątrz multimedialnymi panelami wyświetlają po kolei animacje: najpierw płonącego ognia, później mężczyzny machającego sztandarem z azerską flagą, a na samym końcu samej flagi. I tak w kółko. – Czuję się jakbym wchodził do Mordoru – na budynkach wyświetlano właśnie projekcję ognistych płomieni, a Anar ciągnął mnie do wejścia.
– Jakiego Mordoru – Anar wyraźnie się obruszył. – Wiesz ile kosztuje noc w pokoju prezydenckim? 7,5 tysiąca dolarów!
– Nie do wiary – wysiliłem się na zdziwienie, ale chyba nie bardzo mi się to udało, bo twarz Anara pozostała we właściwej tylko sobie kwadratowej irytacji. Wyglądało to trochę tak, jakby marmur obraził się, że nazwano go piaskowcem. Albo alabaster, że nazwałeś go po prostu kamieniem. – Nie no serio, nie wiem co powiedzieć – dodałem i wlepiłem wzrok w szybę. Boy hotelowy w nienagannie wyprasowanym uniformie właśnie układał walizki na pozłacanym wózku, a siedzący za ladą grubawy Azer instruował go, pod który pokój dostarczyć bagaż.
– O, widzisz. Chcę pracować jako ten gość za ladą – wskazał palcem Anar. Spojrzałem na niego i zauważyłem, że jest już w innym świecie. Irytacja na jego twarzy ustąpiła miejsca rozmarzeniu. Wyglądało to trochę tak jakby zaaplikował sobie piksy nasączone hotelowym wybielaczem. Wybielaczem, jakiego używają we Flame Towers, of course.

18. A tuz obok niej wyrasta futurystyczne Centrum Kultury im. Hejdara AlijewaPo pierwszym spacerze ulicami Baku można uznać FlameTowers za architektoniczną manifestację naftowej potęgi. Jednak w czasie, kiedy na bulwarze kończono stawiać trzy wieże, kilka kilometrów od centrum powstawał futurystyczny budynek mieszczący centrum kultury imienia – uwaga, uwaga, werble… – Hejdara Alijewa! Biała konstrukcja przypomina nieco operę w Sydney, jednak rzut oka na okolicę przypomina, gdzie się znajdujemy – budowla wyrasta pomiędzy rozległym torowiskiem, zagraconym terenem przeznaczonym do rewitalizacji, a podrzędną dzielnicą na obrzeżach miasta. Kiedy przechodziłem tamtędy po raz pierwszy blaszane ogrodzenie oddzielające teren przeznaczony do rewitalizacji zostało rozdmuchane przez wiatr i po ulicy walały się kilkumetrowe płachty falistej blachy. Przepych przepychem, ale co Azerbejdżan to Azerbejdżan. Pod względem mentalnym to wciąż mieszanka zakaukaskiej prowizorki i tureckiej dezynwoltury.

Eurowizja – Azerbejdżan w pigułce

Jasne i ciemne strony życia w Azerbejdżanie najlepiej podsumował konkurs Eurowizji, który odbył się tutaj w 2012 roku. Na tę okazję na bakijskim bulwarze wybudowano Kryształową Halę, która może pomieścić ponad 20 tysięcy widzów, a także wzniesiono wysoki na 162 metry maszt, na którym powiewa olbrzymia flaga. Obecnie jest to drugi najwyższy maszt na świecie (pierwsze miejsce okupuje Tadżykistan). Hucpa z wywieszaniem pierwszej, później drugiej, a następnie trzeciej flagi (pierwsze dwie podarły się pod własnym ciężarem) sprawiła, że część społeczeństwa zaczęła nieśmiało przebąkiwać o podwyżkach. Flagowa inwestycja pochłonęła bagatela 30 milionów dolarów (dodajmy, że wykonawcą nie była rodzima, ale amerykańska firma), a dla porównania ówczesna płaca minimalna wynosiła około 120 dolarów. Dodajmy, że obok masztu, nad Morzem Kaspijskim w tym samym czasie stanęła Kryształowa Hala, w której odbył się finał konkursu Eurowizji. Kolejne miliony dolarów popłynęły do czyjejś kieszeni.

1. Bakijski bulwar z drugim najwyższym masztem na świecie i Kryształową HaląJednak finansowe rozpasanie władz przeszło bez większego echa. Dużo szerzej komentowano za to autorytarne zapędy władz połączone z nagminnym łamaniem praw człowieka. Kilka azerskich NGO zorganizowała kampanię „Zaśpiewaj dla demokracji”, w ramach której na ulicach miasta odbyły się manifestacje zwolenników demokracji. Do stłumienia wystąpień azerski rząd użył policji, co spotkało się potępieniem ze strony m.in. organizacji Human Rights Watch czy Amnesty International. Międzynarodowi obserwatorzy zarzucali nie tylko ograniczanie wolności słowa, ale również donosili o przymusowych eksmisjach, jakich rząd dopuścił się względem obywateli mieszkających na terenach przeznaczonych pod inwestycje związane z Eurowizją. Jak poinformowali organizatorzy kampanii „Zaśpiewaj dla demokracji” oporni mieszkańcy zostali pozbawieni możliwości dochodzenia swoich praw przed sądem, a władze odmówiły im wypłaty odszkodowania. Z kolei podczas transmisji konkursu Eurowizji pani komik z Niemiec rozpoczęła podawanie wyników głosowania od takiego oświadczenia: „Dzisiaj wieczorem nikt nie może głosować na swój własny kraj, ale dobrze móc głosować i dobrze jest mieć wybór. Powodzenia w podróży, Azerbejdżan. Europa Ciebie obserwuje.”

Historia zaklęta w starym mieście

Baku ma również drugie oblicze – średniowieczne, zabytkowe, ukryte w wąskich uliczkach starego miasta tuż nad brzegiem Morza Kaspijskiego. W starym mieście, które wszystkie przewodniki zgodnie wymieniają jako atrakcję turystyczną numer jeden azerskiej stolicy, można znaleźć XII-wieczną wieżę Maiden Tower, wpisany na listę UNESCO cesarki pałac Szyrwanów, ekstrawagancki dom malarza Ali Shamsiego, przed którym zamiast kwiatów z doniczek wyrastają pędzle, jedyne na świecie muzeum miniaturowych książek, a także kilka galerii sztuki, saloniki sprzedawców dywanów i klimatyczne kafejki.

10. Dom malarza Ali Shamsiego - atrakcja sama w sobiePoszukując muzeum miniaturowych książek przypadkiem trafiłem do niewielkiej galerii sztuki, której właściciel oferował prace rodzimych artystów. Najpierw zachwycałem się kolekcją Yusifa Mirzy, a następnie właściciel – czterdziestokilkuletni, szykowny Azer o nienagannie wyprostowanej, dostojnej sylwetce – zaprowadził mnie na zaplecze, gdzie przechowywał przepiękne akwarelowe miniatury. Na pozór nic zwyczajnego – ot, krajobrazy malowane na grubym kartonie, ale kiedy przyjrzałeś się bliżej zauważałeś, że drzewo nie zostało namalowane zwyczajnym pociągnięciem pędzla, ale jakby rozlało się i to rozlało w dokładnie taki sposób, jaki zaplanował sobie malarz – najpierw rozlewały się konary, później akwarela gęstniała zaznaczając gruby pień, a następnie wpływała w odgałęzienia tworzące koronę drzewa. Liści nie było, najwyraźniej seria miniatur powstała jesienią.

Z jednej strony bulwar i wypieszczona dzielnica rządowa, a z drugiej zabytkowe stare miasto. Ale kompletny obraz Baku uzyskamy dopiero, kiedy wyjdziemy poza centrum i zagłębimy się w bakijskie osiedla i zaniedbane uliczki. Tutaj zamiast ozdób i światełek na pierwszym piętrze rozwiesza się sznurki z mokrą bielizną, kalesonami i wyblakłymi koszulkami, a wzdłuż chodników nie stoją białe Leksusy, ale wysłużone Łady, które swoje drugie, trzecie i kolejne życie zawdzięczają praktykowaniu zasady „Się wyklepie”. Tak tez wyglądają miasta i osiedla poza stolicą – w Gubustanie, Szeki czy innych mniejszych lub większych miasteczkach.

Wszystko to razem – bakijski ekosystem – doskonale podsumował Antonio, trzydziestoletni Włoch, którego spotkałem podczas jednego z wypadów poza miasto. – Oni są jak Irlandia z czasów, kiedy Kościół nieco odsunął się na bok – stwierdził Antek. Od kilku lat mieszkał w Cork i śmiał się, że drugim oficjalnym językiem miasta jest polski. – Jakby ich ktoś spuścił z łańcucha, jak student wyjeżdżający na Erasmusa, jak nastolatek pozostawiony sam w chacie. Budują pałace, hotele, stadiony, kupują Leksusy, Diory i Armaniego, a zaraz skończy im się ropa i okaże się, że kasa gdzieś wyparowała. Zamiast inwestować, sypią na prawo i lewo, politycy wkładają do kieszeni, szaraczki ciułają i wszystko to zaraz rozpadnie się w pizdu. I tyle będzie z tego Baku.

No właśnie. I tyle będzie.