Qobustan, czyli gdzie jest kolebka Azerbejdżanu?

– A byłeś w Armenii? – policjant w futrzanej papasze odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem. Siedziałem na tylnym siedzeniu terenowej Toyoty, która robiła za radiowóz. Jeżdżąc autostopem po Zakaukaziu nie pierwszy raz załapałem się na podwózkę z policjantami.
– Eeeee… – zawiesiłem się myśląc nad odpowiedzią. – Byłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą łamiąc tym samym zasadę, którą mój host powtarzał mi jak mantra: „Nie przyznawaj się przed nikim, że byłeś w Armenii”. „A co jeśli się przyznam?”. „Nie wiem. Ale po prostu nie rób tego, okej?”

Obserwowałem kątem oka profil policjanta, ale ten ani drgnął. Niemniej dało się wyczuć, że po mojej odpowiedzi atmosfera zgęstniała, a policjant wpatrywał się teraz milcząco w drogę przed siebie.
– No i jak tam żyją? – zapytał w końcu głosem, w którym można było wyczuć mieszankę pogardy i ciekawości.
– Normalnie – odrzekłem zgodnie z prawdą. – W Erywaniu dużo lepiej niż poza nim. No i wszyscy narzekają, że nie ma pracy.
– Nie ma pracy, ha – policjant poprawił papachę, która zsunęła mu się na czoło. – U nas też nie ma. Poza Baku wszystko jeden syf.
Rzuciłem coś w stylu: „Nie jest tak źle, podoba mi się w waszym kraju”, po czym znowu zapadła cisza. Raz po raz podskakiwaliśmy na wybojach, a policjant przeklinał pod nosem dziurawą drogę.
– A w Karabachu byłeś? – zapytał mnie niby od niechcenia, ale wiedziałem, o co mu chodzi. Wjazd do Górnego Karabachu uważa się za naruszenie suwerenności Azerbejdżanu, czyli jedno z poważniejszych przestępstw politycznych nie tylko w Azerbejdżanie, ale i w prawie międzynarodowym. Konsekwencją wjazdu do nieuznawanej republiki Górnego Karabachu jest dożywotni zakaz wjazdu do Azerbejdżanu.
– Nie. Nie byłem – skłamałem. Nie wiem czy byłem na tyle wiarygodny, czy policjant wolał nie drążyć tematu, ale nie wypytywał mnie już o nic więcej. Po chwili wysadził mnie koło olbrzymiego głazu, na którym ktoś namalował białą farbą napis „Gobustan” i kilka nieudolnych rysunków przedstawiających sylwetki tańczących ludzi. – Powodzenia – rzucił przez okno i zawrócił w stronę miasta. Głaz informował, że właśnie wchodzę na teren rezerwatu historycznego Qobustan, w którego granicach ukryte są jaskinie z prehistorycznymi petroglifami sięgającymi nawet 40 tysięcy lat. Chciałoby się rzec – kolebka Azerbejdżanu.

Krajobraz Azerbejdżanu jest dość jednolity. Step, step, góra, koń, step.
Krajobraz Azerbejdżanu jest dość jednolity. Step, step, góra, koń, step.

Roztańczeni Azerowie

Qobustan jest kwintesencją Azerbejdżanu. Niewielkie miasteczko na stepie, pośrodku niczego, każdy dom z innej parafii, żółte, pordzewiałe rury doprowadzające gaz do gospodarstw, sterczące nad bramami wjazdowymi niczym łuki triumfalne, cisza, spokój, na ulicach pusto, nawet babuszki nie siedzą na ławeczkach przed domami, ba, ławeczek zwyczajnie nie ma, babuszki mają inne zajęcia, nie wiem jakie. Jakiś sklep, taksówkarz rozmawiający z właścicielem, w oddali góry: łyse, rozlazłe, jakby góry zaschniętego błota, a gdzieś pomiędzy nimi biały punkcik. – Tam jest twoje muzeum – wskazał starszy Azer rozwalony przed budką strzegącą wejścia na teren rezerwatu.

Ale kwintesencją Azerbejdżanu nie jest samo miasteczko – taki krajobraz jest charakterystyczny dla większości postsowieckich republik. O tym, ze jesteśmy w Azerbejdżanie świadczy właśnie owo muzeum poświęcone petroglifom – nowe, nowiutkie, nowiusieńskie, wypieszczone, wychuchane, białe, bielutkie, bielusieńskie, ale zarazem jakby wyjęte z kompletnie innej rzeczywistości. Jak baza wybudowana przez inną, pozaziemską cywilizację będącą o lata świetlne przed azerską rozpierduchą i prowizorką. Ten dysonans to właśnie Azerbejdżan. W tym kraju domy mają albo złote klamki, albo nie mają klamek w ogóle.

Samo muzeum jest z jednej strony ciekawą lekcją historii, a z drugiej – próbą legitymacji azerskiej państwowości, którą od lat podważają sąsiadujący Ormianie. W jednej z muzealnych sal znajduje się makieta przedstawiająca ludzi odprawiających rytualny taniec. Identyczne rytuały można dostrzec na naskalnych malowidłach sprzed 40 tysięcy lat, które znajdują się w okolicy. Tabliczka obok gabloty poucza turystów, że elementy tego rytuału (prawdopodobnie mającego zapewnić myśliwym udane łowy) przetrwały do dziś w narodowych azerskich tańcach i tym samym potwierdzają, że przodkowie Azerów byli obecnie na tych ziemiach od dziesiątek tysięcy lat. Ale na Południowym Kaukazie nic nie jest takie proste jak przedstawiają to poszczególne nacje – tyczy się to nie tylko Azerów, ale i Ormian, Gruzinów, Osetyńców, Abchazów czy Ormian z Górnego Karabachu.

Muzeum petroglifów w Qobustanie
Muzeum petroglifów w Qobustanie

Problem z tożsamością Azerów jest taki, że z jednej strony uważają się oni za potomków ludów tureckich, a z drugiej – rząd lansuje wersję, jakoby byli spadkobiercami Albanów Kaukaskich (będących ludem indoeuropejskim, czyli z zupełnie innej bajki niż Turcy). Trudno te dwie wersje pogodzić. Turcy (a także współcześnie Azerowie) są muzułmanami, z kolei Albanowie Kaukascy byli początkowo poganami, a następnie przyjęli chrześcijaństwo. Języki obu nacji (Azerów i Albanów) nie mają ze sobą wiele wspólnego, ba, Albanom językowo bliżej do znienawidzonych przez Azerów Ormian. Idźmy dalej – Albanowie zamieszkiwali te terytoria od dawien dawna, a Turcy najechali je i podbili dopiero w XI wieku. Wcześniej ziemie współczesnego Azerbejdżanu były rozdzielone pomiędzy Ormian na zachodzie, Persów na południu, Gruzinów na północy, a środkową część zamieszkiwał wspomniany lud Albanów Kaukaskich. Wreszcie – niepodległe państwo nazywane Azerbejdżanem powstało po raz pierwszy dopiero w 1918 roku. Azerowie mają jednak pewien dziejowy punkt zaczepienia – Albanowie Kaukascy, którzy przed najazdami tureckimi byli chrześcijanami, nie zostali bynajmniej wycięci w pień ani wygnani, ale zwyczajnie zasymilowali się z kolonizatorami przechodząc na islam.

– To jak to w końcu jest? – zapytałem grupę studentów archeologii, którzy zauważyli mnie wracającego z pobliskich jaskiń i zaprosili na herbatę do swojej budki.
– Faktem jest, że języki azerski i turecki pokrywają się w 90% – odpowiedziała wymijająco brunetka z wyrazistym makijażem. W każdym innym państwie, w którym dominującą religią jest islam, jej makijaż i strój podkreślający kobiece atrybuty zostałby uznany za wulgarny. Ale nie w Azerbejdżanie.
– A religia? Wasz kraj jest szyicki, tak? – drążyłem temat dalej.
– Jest laicki… – odezwała się druga studentka, korpulentna blondynka w okularach.
– W połowie szyicki, w połowie sunnicki. Na południu, bliżej Iranu, dominują szyici, na zachodzie i na północy już sunnici – sprostowała brunetka. Widać było, że to ona ma tutaj decydujący głos. Samica alfa.
– Rozumiem. Nie obraźcie się, ale w takim razie co macie wspólnego z Albanią Kaukaską?
– Kurwa, po co o tym gadać – tym razem brunetkę uprzedził tyczkowaty Azer, który dotychczas zajęty był wpisywaniem czegoś do komputera. – Powiedz lepiej jak się żyje w Eurosajuzie? – wstał zza biurka i położył przede mną miseczkę z cukierkami. – Częstuj się, pijesz czaj bez cukru, to chociaż spróbuj naszej czekolady.
– A może odgrzać tobie dolmę? – odezwała się brunetka. – Próbowałeś już dolmę? Mięso z soczewicą zawinięte w liście winogron. Nasza narodowa potrawa. Czekaj, chyba mamy tu trochę w lodówce…
– Eee… Tak, jadłem. Pyszne! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. „I dolma też!” pomyślałem. Kiedy dwa tygodnie temu będąc w restauracji w Erywaniu poprosiłem kelnerkę o jakąś typowo ormiańską potrawę, zaproponowała mi właśnie dolmę. Zachowałem tę uwagę dla siebie, nie chciałem roztrząsać kolejnego drażliwego tematu, czyli co jest ormiańskie, a co azerskie. Prawda jest taka, że każdy naród na Kaukazie Południowym przypisuje sobie prawa do panowania nad całym regionem, do wszystkich potraw i osiągnięć cywilizacji, począwszy rozwoju chrześcijaństwa (Gruzini, Ormianie i Albanowie Kaukascy), na wynalezieniu jogurtu skończywszy. Podróżując po Kaukazie Południowym trzeba być przygotowanym na to, że w każdym kraju usłyszymy inną wersję wydarzeń. O ile na początku próbowałem dyskutować i przytaczać argumenty innych nacji bądź europejskich historyków, po pewnym czasie dałem sobie z tym spokój. Czasem lepiej odpuścić, chwycić kubek z winem bądź szklankę z czaczą i wznieść toast za Azerbejdżan/Armenię/Gruzję. Tylko uważajcie, żeby się nie pomylić.

Park Narodowy w Qobustanie. Atrakcją są nie tylko prehistoryczne petroglify, ale również wulkany błotne.
Park Narodowy w Qobustanie. Atrakcją są nie tylko prehistoryczne petroglify, ale również wulkany błotne.

Antonio

Opity herbatą oznajmiłem archeologom, że muszę wracać do Baku. Na parkingu przed budką stała zaparkowana taksówka, a obok palił papierosa siwy Azer w skórzanej kurtce i przybrudzonym kaszkiecie. Kiedy przechodziłem obok niego usłyszałem jak jeden z archeologów wychodzi z budki i krzyczy coś do taksówkarza. Taksówkarz coś odkrzyczał, pokrzyczeli tak jeszcze przez chwilę, a po następnie usłyszałem jak archeolog woła mieszanką angielskiego i rosyjskiego: „Hej, Luke, podażdij! Możesz się z nim zabrać! Bezplatna!”

Po kilku minutach siedziałem na tylnej kanapie wysłużonego Żiguli wraz z wysokim facetem o kręconych włosach i z kilkudniowym zarostem. „Włoch albo Francuz” pomyślałem mierząc go wzrokiem.
– Turysta? – zagaiłem.
Yep. It was soooo dirty there. Fuckin’ mud volcanoes. Cholernie tam brudno. Pierdolone wulkany błotne – Włochofrancuz przyglądał się swoim butom, które pokrywała skorupa zaschniętego błota. – Skąd jesteś?
– Polska. A ty?
– O kurwa – Włochofrancuz błysnął znajomością polskiego, ale zaraz przeszedł z powrotem na angielski. – Jestem Włochem, ale mieszkam w Irlandii. Cork, południowy brzeg. Pracuję głównie z Polakami! Cholera, jesteście wszędzie! A tak w ogóle to Antonio jestem – wyciągnął rękę.

Z Antka był równy gość. Właśnie rzucił pracę w call center dużego sklepu sprzedającego sprzęt AGD w Cork. Znajomy Azer zaprosił go na tydzień do Baku, żeby odetchnął chwilę zanim zacznie rozglądać się za kolejną pracą.
– Palisz MJ? – zapytał Antek, kiedy wysiedliśmy z taksówki. Staliśmy na poboczu głównej drogi prowadzącej do Baku. Jak nam powiedział taksówkarz, powinien zatrzymać się tutaj autobus jadący do miasta.
– Jasne, czemu nie.
Antek zrolował blancika nabitego niczym marszrutki na Zakaukaziu. – Profesjonalista! – rzuciłem, a ten się uśmiechnął od ucha do ucha. Wyciągnął zapalniczkę i odpalił z namaszczeniem.
– Chrzanić pracę – stwierdził wypuszczając pierwszy obłok dymu z płuc.
– Chrzanić studia – zawtórowałem wypuszczając nie mniejszy obłoczek.
– Samochód, nowy iPhone, niski cholesterol, kariera, inni myślą, że wiedzą, co tobie potrzeba do szczęścia. A jak to wszystko masz to okazuje się, że coś tu nie gra. Że nie tak miało być, że miało być lepiej i w ogóle. Eeeh, życie… – Antek usiadł na ziemi opierając się plecami o murek. – Cholera, widziałeś te wulkany błotne?
– Widziałem jakieś źródła pierdzące błotem, ale nie wiem czy to były wulkany. Może ty mi powiesz, mam zdjęcie – sięgnąłem po aparat.
– Zajebisty… Blancik-elegancik – Antek obejrzał skręta z każdej strony i wziął do ust. – Wulkany. Pokaż – wziął aparat do rąk. Ja w tym czasie spoglądałem to na sunące autostradą samochody, to na krzątających się po drugiej stronie jezdni ludzi, a mój mózg przełączał się powoli na tryb slow motion.
Wulkan błotny w Qobustanie– Taaaaa… To wulkany – stwierdził Antek przejmując blanta. – A zastanawiałeś się jak by to było, gdyby takiego człowieka sprzed, dajmy na to, 40 tysięcy lat, przenieść w dzisiejsze czasy? Zastanawia mnie czy mógłbyś się z takim człowiekiem porozumieć. Wiesz, taki ziomek w swoich czasach skupiał się na polowaniach, przetrwaniu i tak dalej, a nagle okazuje się, że wokół siebie ma sklepy, dom, samochód i jego życie traci sens. Albo obczaj, że masz wytłumaczyć takiemu ziomkowi, co to Facebook. Albo pieniądze. Że jak ma odpowiedni papierek to może go wymienić na mięcho. Czysty abstrakt, men.
– Nie… Nie ma mowy – teraz przyglądałem się jak dwóch mężczyzn rozładowuje ciężarówkę pełną pomarańczowych owoców kaki.
– Co „no way”? – Antek przekazał mi blanta, który był już na ukończeniu.
– No way, że by się odnalazł. No niemożliwe – stwierdziłem.
– No, chyba masz rację. Równy z ciebie gość – Antek klepnął mnie przyjacielsko po ramieniu.
– Obczaj tych ziomków, co rozpakowują ciężarówkę z owocami – wskazałem palcem. – Znasz tę zagadkę o ziarnach grochu w słoiku? Ile ziaren się w nim pomieści? To obstawiaj ile kaki pomieści się w tej ciężarówce. Później pójdę się ich spytać i zobaczymy kto będzie bliżej prawdy.

Antek obstawił, że 11 264, ja 17 890. Wpatrywaliśmy się w mężczyzn noszących palety z owocami. Tak nas to pochłonęło, że przegapiliśmy autobus. A później drugi. I trzeci. Czwarty? Piąty? Nie pamiętam ile. Zaopatrzyliśmy się w pobliskim sklepie w czteropak piw Xirdalan i siedzieliśmy pod murkiem. Mężczyźni już rozpakowali ciężarówkę i odjechali, a my teraz snuliśmy wizję przeniesienia człowieka pierwotnego do dzisiejszych czasów. Najbardziej rozkminialiśmy jak wytłumaczyć człowiekowi pierwotnemu, po co dzisiaj ludziom Facebook, seriale telewizyjne i papierosy. No, po co?

Co o naszym życiu powiedzą archeologowie za kilka tysięcy lat?
Co o naszym życiu powiedzą archeologowie za kilka tysięcy lat?