I oto po dziesięciu dniach nadszedł czas rozstania ze stolicą Chin. I skłamałbym pisząc, że będziemy za nią tęsknić. Tłok, wysokie ceny i sprzedawcy czyhający na każdym kroku, by oszukać białego turystę. Ale to wszystko już za nami. Przed nami natomiast Terakotowa Armia i zapierające dech w piersiach widoki Syczuanu. Zanim jednak opuściliśmy Pekin, postanowiliśmy odwiedzić Silk Market – najpopularniejsze miejsce zakupu pamiątek. Tego dnia zetknęliśmy się również po raz pierwszy z chińskimi pociągami. Czytaj dalej Goodbye Beijing
Archiwa tagu: Pekin
Chuandixia: pusto znaczy pięknie
Zmęczeni nieco wielkomiejskim zgiełkiem Pekinu, szukaliśmy tylko okazji, żeby na chwilę wyrwać się z miasta i zobaczyć chińską prowincję. Do ostatniej chwili wahaliśmy się czy wybrać wycieczkę do świątyni Tanzshe Shi czy wioski Chuandixia. Ostatecznie wybór padł na tę drugą i jak się później okazało był to wybór trafiony.
Cesarski schron
Nadeszła niedziela. Dzień wolny od pracy, co w Chinach równoznaczne jest z wielką wędrówką ludów w kierunku wszelkich atrakcji turystycznych. Dlatego najlepszym pomysłem na spędzenie tego dnia było opuszczenie miasta. Zachęceni zatem przez naszego hosta Feitinga udaliśmy się do grobowców Mingów. Czytaj dalej Cesarski schron
798 art – Pekin inny niż zwykle
Pekin to nie tylko potoki Chińczyków przelewające się przez Zakazane Miasto czy podziemia metra, ale przede wszystkim klimatyczne hutongi rozżarzone światłami kolorowych szyldów. Dzisiaj poznaliśmy kolejne – tym razem artystyczne – oblicze tego miasta. 798 Art Zone wydaje się zupełnie nie pasować do robotniczego krajobrazu okolicy, ale nie ulega wątpliwości, że jest to jedno z najciekawszych miejsc w mieście. Czytaj dalej 798 art – Pekin inny niż zwykle
Wsiąść do pociągu byle jakiego…
Po pięciu dniach pobytu postanowiliśmy w końcu opuścić Pekin i udać się na południe, na tereny mniej zatłoczone. Niestety, jak się okazało nie jest to zadanie proste. Zdobycie biletu kolejowego na jakiś przyzwoity termin graniczy tu bowiem z cudem. Zniechęceni tym faktem Łukasz i Asia udali się na herbatę, ja zaś wyruszyłem w podróż na północ miasta, by zwiedzić wioskę olimpijską. Noc natomiast spędziliśmy na pekińskich Ratajach (jedna z poznańskich dzielnic sypialnych na wygwizdowie).
W poszukiwaniu biletów. W Chinach najtaniej podróżuje się koleją, dlatego właśnie ten środek transportu wybraliśmy, by dostać się do Xi’an, stolicy prowincji Shaanxi i miejsca „stacjonowania” Terakotowej Armii. Choć w przewodnikach wyczytaliśmy wcześniej, że z dostępnością biletów kolejowych w Chinach nie jest zbyt dobrze, to sądziliśmy, że autorzy jak zwykle przesadzają. Niestety wizyta w dwóch biurach pośrednictwa brutalnie uświadomiła nas, jak wygląda rzeczywistość. Wyrok brzmiał – wtorek. Najbliższy dostępny pociąg za pięć dni! Nie wierząc w informacje od pośredników udaliśmy się do oficjalnego punktu sprzedaży biletów przy dworcu zachodnim (jak się później okazało co najmniej trzy takie punkty znajdowały się w naszym hutongu). Zdesperowany Łukasz całą drogę niósł tabliczkę oferującą naukę angielskiego w zamian za podwózkę (z marnym efektem). Ostatecznie zmuszeni byliśmy kupić bilety na wtorek. Sama procedura zakupu również do najłatwiejszych nie należała. Pomimo że wyposażeni byliśmy w karteczkę opisującą w języku chińskim nasze zamówienie, wytłumaczenie pani w okienku, o co nam chodzi wymagało niezłej pantomimy.
Wioska olimpijska. Aby dzień nie był zupełnie zmarnowany pod względem zwiedzania, postanowiłem podjechać metrem do mieszczącej się na północy miasta wioski olimpijskiej. Droga była to dość męcząca, bogata w przesiadki (łącznie 5) i walkę z Chińczykami o miejsce w wagonie. Ostatecznie, po ponad godzinie spędzonej pod ziemią, dotarłem na miejsce. Przyznać muszę, że rozmach, z jakim wybudowano olimpijskie areny przytłoczył mnie. Dwa najsłynniejsze obiekty – „bąbelkowy” basen i stadion „ptasie gniazdo” naprawdę robią wrażenie. Wokół nich zaaranżowano natomiast wspaniałe tereny rekreacyjne i parki. Co ciekawe, tego dnia w wiosce było tak wiele osób, że odnosiło się wrażenie jakby igrzyska jeszcze tu trwały. Wizyta ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że jeżeli chodzi o gigantyczne projekty budowlane, Chińczycy nie mają sobie równych na świecie. Byle tylko trafił im się dobry projekt, bo „tradycyjna”, socjalistyczna architektura tego kraju jest niestety monotonna i pozbawiona finezji. Przekonaliśmy się o tym jeszcze tego wieczoru, odwiedzając pekiński odpowiednik poznańskich Rataj.
Pekińskie Rataje. Osiedlowa dzielnica, w której mieszkała nasza hościnka (znowu korzystaliśmy z couchsurfingu), znajdowała się w północno-wschodniej części miasta, a dojazd metrem był na szczęście dość łatwy. Schody zaczęły się natomiast, gdy trzeba było dostać się, do właściwego bloku. Wszystkie wyglądały bowiem identycznie, a i ich nazwy zapisane „krzaczkami” niewiele nam mówiły. Ostatecznie po około 30 minutach i pięciu zapytaniach skierowanych do tubylców trafiliśmy we właściwe miejsce. Blok powitał nas windą, której podłoga zasłana była obfitą kałużą wymiocin – wypisz, wymaluj Rataje. Dalej na szczęście było już tylko lepiej. Mieszkanie hościnki okazało się ogromne, internet szybki, a ona sama bardzo miła i mało absorbująca, przez co mieliśmy dużo czasu dla siebie i nnaszego bloga. Jedynym uniedogodnieniem był jej pies, niezwykle przyjaźnie usposobiony, aczkolwiek w swoim nastawieniu nieco napastliwy, o czym najlepiej przekonała się Asia, zmuszona z nim „tańczyć”.
Herbata. W Chinach jest bardzo popularna, a tradycja jej picia sięga czterech tysięcy lat. Według jednej z legend cesarz, który miał w zwyczaju podawać swoim gościom wódkę, pozwolił jednemu mnichowi-abstynentowi na wypicie herbaty i w ten sposób herbata urosła do rangi napoju intelektualistów. Sami przechadzając się hutongami Pekinu widujemy herbaciarnie na każdym kroku, a w jednej z nich postanowiliśmy zakotwiczyć na dłużej (i nie chodzi wcale o Melo). Za 50 juanów spróbowaliśmy herbaty jaśminowej oraz oolong i z radością stwierdziliśmy, że obowiązuje tutaj wielka dolewka – po pierwszy dzbanku podano nam drugi, później trzeci i czwarty, a kiedy nie mogliśmy wlać w siebie już ani kropli, kupiliśmy na pamiątkę niewielki woreczek z zieloną herbatą.
Pekin – powiew normalności
Dzisiejszy dzień zaskoczył nas swoją… normalnością. Obyło się bowiem bez większych zatargów z prawem i klęsk żywiołowych. Odkryliśmy za to jedno z najpiękniejszych miejsce Pekinu, a także poznaliśmy parę Polaków, która w swoich doświadczeniach podróżniczych wyprzedza nas o lata świetlne (tak, tak – challenge accepted!). Poza tym nie mogliśmy sobie darować wizyty w słynącej z ogromnych centrów handlowych dzielnicy Haidian.
Pałac Letni. Pałac Le(t)ni to kolejna odwiedzona przez nas siedziba cesarzy chińskich. Choć rozmiarami nie dorównuje może Zakazanemu Miastu, to pod względem malowniczości bije je na głowę. Pałac jest położony w malowniczym parku, na szczycie góry, skąd z jednej strony rozpościera się wspaniały widok na Pekin, z drugiej zaś na otaczające miasto od zachodu, wzgórza. Generalnie nasz pierwszy kontakt z tym miejscem nie był najprzyjemniejszy – najpierw zgubiliśmy się w drodze ze stacji metra do parku, następnie przez pół godziny poruszaliśmy się z prędkością żółwia błotnego na pustyni próbując przebić się przez tłum chińczyków. Na domiar złego zaczęło padać. Jednak to, co stało się później przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Po deszczu po raz pierwszy opadł smog, a na niebie ujrzeliśmy słońce! Do tego wraz ze wzrostem wysokości malał entuzjazm Chińczyków do zwiedzania, co pozwoliło nam po raz pierwszy od kilku dni odpocząć od tłoku. To wszystko w połączeniu z buddyjską świątynią na szczycie góry i otaczającymi ją skałami sprawiło, że wreszcie ujrzeliśmy Pekin w jasnych barwach (dosłownie i w przenośni).
Haidan. Dzielnica słynąca ze swego handlowego charakteru powitała nas po wyjściu na powierzchnie ze stacji metra, naprawdę imponującą panoramą nowoczesnych budynków. Wiele z nich to centra handlowe specjalizujące się w sprzedaży sprzętu elektronicznego. Jedno z nich postanowiliśmy „zwiedzić”. Niestety w momencie przekroczenia sklepowych drzwi zostaliśmy zaatakowani przez chińskich sprzedawców oferujących nam najnowsze wyroby tak renomowanych marek jak: Samxung, zPad, czy Goodview. Oczywiście wszystko w bardzo atrakcyjnych cenach. Poza tymi niewątpliwie markowymi produktami, sygnowanymi znakiem jakości „Made in China”, na terenie sklepu znaleźliśmy też wiele wyrobów bardziej znanych w Polsce marek, a ich ceny nie odbiegały jednak znacząco do europejskich standardów. Szczerze mówiąc jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tyle sprzętu elektronicznego w jednym miejscu. Jeżeli ktoś zapytałby mnie, co Chińczycy kochają bardziej do miski ryżu i Przewodniczącego Mao, bez zawahania odpowiedziałbym – elektronikę. My zaś ponad wszystko kochamy chińskie piwo, dlatego gdy w drodze na stację metra zauważyliśmy drogowskaz do Carrefoura, po prostu nie mogliśmy odpuścić takiej okazji. Niestety, sklep okazał się być elementem wielkiej, podziemnej galerii handlowej, w której dwukrotnie zabłądziliśmy i o mao co nie straciliśmy pozostawionych w szafce rzeczy. Ogólnie na zakup sześciu piw straciliśmy przeszło godzinę. Jednak, chyba było warto – cena 0,6 litra to tylko 1,40 zł.
Iza i Wojtek. Musicie wiedzieć jak wielkie było nasze zdziwienie, gdy w jednej z restauracji naszego hutongu dosiadła się do nas średniego wzrostu blondynka i zaczęła do nas mówić… po polsku. Okazało się, że podróżuje ona ze swoim chłopakiem po Azji już od czterech miesięcy, zwiedzając między innymi miejsca tak epickie jak Nepal i Himalaje. Oczywiście spotkanie Polaków za granicą nie mogło skończyć się inaczej, jak tylko wspólnym posiedzeniem przy kieliszeczku „czegoś mocniejszego” (na szczęście nie było to nic chińskiego) i wymianą wzajemnych doświadczeń. Okazało się bowiem, że Iza i Wojtek również planują podróż koleją transsyberyjską i podobnie jak Asia, walczą z rosyjską ambasadą o przyznanie wiz. My za to dowiedzieliśmy się od nich co nieco na temat Chin i innych azjatyckich krajów, a informacje te tylko zaostrzyły nam apetyty na dalsze wojaże (Azjo, drżyj!).
Potop chiński
Kolejny dzień w Chinach po raz kolejny utwierdził nas w przekonaniu, że jest to państwo zgoła odmienne, niespodzianki trafiają się na każdym kroku, a my w dziwny sposób przyciągamy niecodzienne sytuacje. Tym razem poznaliśmy chiński zwyczaj odmawiania backapckersom miejsca w hostelu, brodziliśmy po zalanych wodą ulicach Pekinu, a także spróbowaliśmy zrobić zakupy w chińskim supermarkecie. Czytaj dalej Potop chiński
Forbidden Day, czyli całe Chiny zwiedzają Zakazane Miasto
Drugi dzień w Chinach był esencją podróżowania – na początek śniadanie z ulicy, później wizyta w głównej atrakcji turystycznej, czyli Zakazanym Mieście, zamawianie obiadu na chybił trafił, a pod wieczór interwencja ochrony u naszego hosta i na sam koniec- poszukiwanie prysznica, które zakończyło się wizytą u chińskiej rodziny w pekińskich slumsach. Czytaj dalej Forbidden Day, czyli całe Chiny zwiedzają Zakazane Miasto
Pekin znośny i nieznośny, czyli pierwsze wrażenia z Chin
Choć Chiny wywarły na nas bardzo pozytywne wrażenie, nie obyło się bez problemów. Inna kultura, inne zwyczaje, inna pogoda – wszystko to sprawia, że pierwsze godziny spędzone tutaj mogą być dla Europejczyka nieco uciążliwe. Czytaj dalej Pekin znośny i nieznośny, czyli pierwsze wrażenia z Chin
Odyseja lotnicza 2012
Podróż. 7.07 nastał czas naszego pożegnania z Europą. Ruszamy w lotniczą podróż do Pekinu. Niestety jak to zwykle w naszym przypadku bywa nie może ona odbyć się bez pewnych niewygód. W tym przypadku są nimi godziny spędzone na lotnisku w Moskwie. Licząc od momentu dotarcia na lotnisko w Rydze o 3.15 (GMT +2), do lądowania w Pekinie o godzinie 8.15 dnia następnego czasu (GMT +8) podróż zajęła nam 20 godzin, z czego w samolocie spędziliśmy jedynie połowę tego czasu.
Air Baltic. Te tanie linie okazały się najbardziej ekonomiczną opcją dotarcia do Moskwy. Niestety podczas rejestracji nie wykupiliśmy dodatkowego bagażu rejestrowego, co oznaczało potrzebę skompresowania naszych plecaków do rozmiarów 55x45x20 i odchudzenie ich do masy 8 kg. Oczywiście na pierwszy ogień poszło jedzenie i brudna bielizna. Jednak gdy pozbycie się tych ładunków okazało się niewystarczające musieliśmy podjąć drastyczną decyzję i zdecydować się na podróż „na janka” tzn. w 3 parach spodni, 3 t-shirtach, polarowej bluzie i kurtce. Dodam, że zapowiadana temperatura na ten dzień oscylowała w granicach 30 stopni. Ostatecznie na ubiór „cebulkowy” zdecydował się tylko Stan. Jak się później okazało, niepotrzebnie gdyż Szoszo wszedł na pokład samolotu z pełnym plecakiem, przekraczającym limit rozmiaru chyba dwukrotnie, a i to nie był największy bagaż podręczny wniesiony do naszego samolotu.
Sheremietievo. Międzynarodowe lotnisko w rosyjskiej stolicy powitało nas, jak na lotnisko przystało, kontrolą paszportową. Na szczęście brak wizy, okazał się mniejszym problemem niż przypuszczaliśmy, gdyż udało nam się przeprowadzić check-in bez potrzeby opuszczania naszego terminala. Terminala, który przez następne 10 godzin stał się naszym domem. Przyznać musimy, domem całkiem przytulnym. Klimatyzacja, bezprzewodowy internet (choć dosyć wolny) i w miarę tanie Gamburgjery (nie, nie hamburgery – Gamburgjery) z lotniskowego Burger Kinga (45 rubli) pozwoliły przetrwać nam czas do następnego lotu. Choć przetrwać to za duże słowo. Była to raczej wegetacja i walka z wszechogarniającym znudzeniem. Mówi się, ze inteligentni ludzie się nie nudzą. A i owszem, dlatego też pisaliśmy na Facebooku, blogu, retuszowaliśmy zdjęcia, stworzyliśmy mapkę naszej podróży, ściągnęliśmy mnóstwo aplikacji na naszego smartphona, porozmawialiśmy z wszystkimi chyba dostępnymi osobami na Skypie, czytaliśmy rosyjskie gazety, robiliśmy sobie zdjęcia, jedliśmy, szukaliśmy w sklepach bezcłowych najtańszych słodyczy (wygrało 400 g Snickersa za 4 euro), wypatrywaliśmy pięknych Rosjanek, zwiedziliśmy sąsiedni terminal i wiele, wiele innych. Mimo tych wszystkich „rozrywek” czas zdawał się płynąć w tempie Marcina Wasilewskiego startującego do piłki.
Prasówka z rosyjskich gazet. Owoc naszego znudzenia, czyli przegląd najciekawszych informacji znalezionych w bezpłatnej rosyjskiej prasie (o dziwo pisanej również po angielsku):
- w pakiecie ustaw wydanych przez rosyjskie władze znalazło się rozporządzenie zakazujące sprzedaży piwa w środkach komunikacji miejskiej. O spożyciu nie było nic wspomniane
- od 1.07 wzrasta akcyza na alkohol, po jej podwyżce najtańsze 0,5 litra wódki kupimy za 125 rubli (ok. 13 zł). Budżet zarobi dzięki temu 150 mld rubli (ok. 150 mln zł). Kalkulacji strat związanych z ewentualnymi zamieszkami ulicznymi nie przeprowadzono
- 11% graczy komputerowych w Rosji to gospodynie domowe. Twierdzą one, że nic tak nie odstresowuje po prasowaniu jak partyjka w Call of Duty.
Hainan Airlines. Nasz kolejny przewoźnik. Wiele sobie po nim obiecywaliśmy i nasze oczekiwania doczekały się spełnienia. Również tutaj nie raczyliśmy skorzystać z przywileju nadania bagażu rejestrowego, jednak i tym razem obsługa lotu, w postaci kilku identycznych stewardess nie zwracała uwagi na to z czym pasażerowie wchodzili na pokład. W końcu okazało się, że nasze podręczne plecaki były jednymi z mniejszych. Krótko po starcie podano ciepłe ręczniki i pierwszy posiłek. W prawdzie zapach wydobywający się z wózka z jedzeniem nie zachęcał do konsumpcji, jednak to negatywne pierwsze wrażenie zostało zatarte przez na prawdę smaczną wołowinę z ryżem i warzywami. Po posiłku oddaliśmy się rozrywkom serwowanym nam przez komputerki umieszczone w siedzeniach przed nami. Filmy, proste gry i muzyka – czegóż więcej potrzeba w samolocie? Rano przed lądowaniem zaserwowano nam jeszcze poranną jajecznicę, ale trudno było się nam na niej skupić (Łukasz prawie ją przespał), za parę minut mieliśmy bowiem stąpać już po Chińskiej ziemi.