Archiwa tagu: Rosja

Kino rosyjskie: Najlepsze filmy o współczesnej Rosji

Współczesne kino rosyjskie coraz odważniej portretuje otaczającą rzeczywistość. Nie boi się podejmować tematów rozliczenia z przeszłością, moralnego spustoszenia dokonanego przez lata totalitarnych rządów czy oceny obecnego systemu politycznego. Dzięki takim reżyserom jak Andriej Zwiagincew czy Aleksiej Bałabanow możemy dowiedzieć się o naszym wschodnim sąsiedzie dużo więcej niż sądzimy. Polecaliśmy już najlepsze książki o Rosji, a teraz pora na filmy rosyjskie i nasz kolejny subiektywny ranking. Braliśmy pod uwagę tylko te nakręcone po 2000 roku. Czytaj dalej Kino rosyjskie: Najlepsze filmy o współczesnej Rosji

Najlepsze książki o Rosji, Ukrainie i państwach byłego ZSRR

Zmobilizowani rankingiem Wioli Starczewskiej, postanowiliśmy odsłonić rąbka tajemnicy i zdradzić, kim się inspirujemy i kogo czytamy. Jako że podróżujemy głównie na wschód na pierwszy ogień poszły nasze ulubione książki o Rosji, Ukrainie i innych republikach byłego ZSRR. Jeżeli świąteczne obżarstwo wciąż nie pozwala wam ruszyć się z foteli, polecamy sięgnąć po jedną z recenzowanych przez nas książek i wyruszyć chociażby myślami. Czytaj dalej Najlepsze książki o Rosji, Ukrainie i państwach byłego ZSRR

Czego słuchają w Ukrainie, czyli przegląd wschodniej sceny muzycznej

W ukraińskich klubach, rosyjskich autobusach i białoruskich centrach handlowych pobrzmiewają skoczne nuty popsy, czyli muzyki pop śpiewanej w języku rosyjskim (rzadziej w ukraińskim czy białoruskim). Co drugi utwór zaliczający się do tej kategorii jest okraszony teledyskiem, w którym słowiańskie piękności eksponują swoje walory i to w taki sposób, że ani nam, ani Amerykanom, się to nie śniło. Zapraszam do krótkiego przeglądu wschodniej sceny muzycznej! Czytaj dalej Czego słuchają w Ukrainie, czyli przegląd wschodniej sceny muzycznej

Iran: Chrześcijanin zawsze będzie obcy (historia rosyjskich imigrantów z 1927 r.)

Moją jasną karnację i aparat fotograficzny przewieszony przez ramię Irańczycy traktowali niczym zaproszenie do rozmowy: jedni pytali skąd jestem, inni, czy potrzebuję pomocy, niektórzy poprzestawali na krótkim hello i serdecznym uśmiechu. Pewnego popołudnia, kiedy wysiadałem z teherańskiego metra, podeszła do mnie starsza kobieta w pstrokatym hidżabie, ale zamiast muzułmańskiego salam czy angielskiego hello usłyszałem rosyjskie priviet, a następnie ad kuda? Czytaj dalej Iran: Chrześcijanin zawsze będzie obcy (historia rosyjskich imigrantów z 1927 r.)

Via Baltica Tour, czyli autostop w państwach bałtyckich (cz.1)

Rozstanie i trudne początki. Po spędzonych wspólnie niemalże 2 miesięcznicach, na stacji metra Admiralczeskaya w Petersburgu, nastał czas rozwiązania naszej drużyny. Łukasz powędrował na dworzec autobusowy, a Asia i ja ruszyliśmy w kierunku szosy tallińskiej, gdzie liczyliśmy na złapanie kogoś, kto zechce wywieźć nas z Rosji. Dogodne miejsce znaleźliśmy dzięki niezawodnej Hitchwiki, encyklopedii każdego autostopowicza. Mając w pamięci doświadczenia z Litwy, kiedy chętny do podwózki kierowca odnalazł się dopiero po dwóch godzinach, zakładałem długie oczekiwanie. Dlatego też tym większe było moje zdziwienie, gdy pierwszy samochód zatrzymał się po… 5 minutach (magia kobiety na stopie). Okazało się jednak, że szanowny kierowca chciał raczej zaoferować usługę przewozową i zarobić na kursie w kierunku, gdzie akurat jechał. Podobnie zresztą jak i kilkunastu następnych. Słysząc słowa „autostop” lub bjezpłatno wszyscy jak jeden mąż ruszali z piskiem opon i drwiącym uśmieszkiem (jeden z nich nawet nie zaczekał, aż zamknę drzwi). Ostatecznie z Petersburga wydostaliśmy się po trzech godzinach, choć „wydostaliśmy się” to chyba za dużo powiedziane, gdyż ujechaliśmy raptem 20 km.

Автостоп i granica. Jak widać, autostopowicz w Rosji jest często brany za potencjalnego klienta taksówki. Na szczęście głównie w okolicach większych miastach. Po opuszczeniu Petersburga nie spotkaliśmy się już z takimi pomyłkami. Co więcej, podróż szła nam dosyć sprawnie i późnym popołudniem (ok. 17:00) znaleźliśmy się na granicy, ostatnie 30 km pokonując w niezwykle klimatycznej Ładzie, łudząco podobnej do Fiata 125p. Samo przejście graniczne okazało się natomiast bardzo podobne do tego mieszczącego się pomiędzy Polską a Niemcami w Zgorzelcu/Goerlitz. Dwa miasta Ivangorod i Narwę rozdziela bowiem tylko rzeka (Narwa właśnie), a jedyną możliwością jej przekroczenia jest graniczny most. Pomni doświadczeń z granicy chińsko-rosyjskiej przygotowani byliśmy mentalnie na co najmniej kilka godzin wyczekiwania w kolejce, tłumaczenie się z posiadanych bagażów i inne tego typu niedogodności. Dlatego zdziwieniu naszemu nie było końca, gdy wszystkie formalności udało się załatwić w 20 min. (poszło by jeszcze szybciej gdyby nie mój dwukrotnie zalany paszport i widniejące w nim zdjęcie 14-latka, nijak mające się do obecnej aparycji brodatego włóczęgi). W tym miejscu muszę jednak nadmienić, że nic nie byłoby tak proste bez pomocy niezwykle miłego Estończyka, który w języku polskim wytłumaczył nam dokąd mamy iść i co robić. Jak się później okazało znał on naszą piękną mowę, gdyż na początku lat 90-tych stacjonował jako pilot w bazie wojsk radzieckich nieopodal Szczecina.

Estonia. Co by o Unii Europejskiej nie mówić, to co najmniej jedna rzecz dzięki niej stała się o wiele prostsza – podróżowanie. Ulga jaką poczuliśmy wkraczając w Narwie na terytorium Estonii (a tym samym UE) jest trudna do opisania. Choć do Poznania pozostało jeszcze prawie 1500 km drogi, już tutaj – jedząc chleb z pasztetem na ławeczce pod narewskim zamkiem witającym podróżnych na rubieżach Unii – poczułem się jak w domu. Odnośnie samej Estonii, to gdyby nie fakt, że tamtejszy język ma tyle wspólnego z narzeczami słowiańskimi co burak z motorówką, pomyślałbym, że nazwa kraju wzięła się od słowa estetyczny. Poza tym państwo to słynie jeszcze z co najmniej jednej rzeczy – wszechobecnego Internetu. Wi-fi jest tam dostępne praktycznie wszędzie (również na wspomnianym już skwerku tuz przy granicy), a wiele spraw urzędowych załatwić można on-line. Wg. statystyk jest to jeden z najbardziej zinformatyzowanych krajów świata. Po kilku tygodniach na obczyźnie, kiedy co najmniej kilkadziesiąt minut co dzień schodziło nam na poszukiwaniu bezpłatnego Internetu była to mała rewolucja. Jeżeli zaś chodzi o Estończyków to z charakteru bliżej im do Skandynawów niż Słowian – są wycofani, raczej powściągliwi w wyrażaniu emocji, aczkolwiek bardzo przyjaźnie nastawieni.

Hääletamine. Z Narvy do Tallina dostaliśmy się dość sprawnie, choć nie obyło się bez pieszej przeprawy ze wschodu na zachód przygranicznego miasta. Zajęła ona nam pół godziny. Gdy dodamy do tego, że Narva jest trzecim co do wielkości miastem Estonii, daje nam to pojęcie o rozmiarach tego kraju. Opuściliśmy zatem Narvę ok. 17:30 (zyskując po drodze godzinę na zmianie czasu). Uczynny azerski zapaśnik przewiózł nas jakieś 50 km, wyrzucając na jedynym chyba w Estonii odcinku autostrady. Padało, więc chcąc nam pomóc Azer zostawił nas pod wiaduktem – w miejscu na stopa, delikatnie mówiąc, fatalnym. Do dziś zastanawiam się jakim cudem wydostaliśmy się stamtąd zaledwie po 40 min. I to na pokładzie eleganckiego Renault, należącego do mówiącego po angielsku Estończyka, który wysadził nas 100 metrów od tallińskiej starówki. Plan na następne godziny był prosty – znaleźć hosta na najbliższe dwa dni. Naszą jedyną nadzieją było cotygodniowe spotkanie CouchSurferów. Biorąc pod uwagę fakt, że wracaliśmy z dalekich Chin przyjęcie spotkało nas na nim raczej chłodne. Poza tym zmuszeni zostaliśmy do zamówienia piwa za 3,5 euro, co było dość bolesne dla mojego tygodniowego budżetu w wysokości 20 euro. Ostatecznie przygarnął nas Milan – Słowak, który niedawno przeprowadził się do Tallinna i już gościł parę z Francji (właściwie to oni wynegocjowali nam nocleg). Do mieszkania na obrzeżach Tallinna dotarliśmy o trzeciej w nocy, skrajnie wyczerpani i rozgoryczeni faktem, że musieliśmy jechać tam taksówką, do której wsadzeni zostaliśmy jedynie we dwójkę, a która kosztowała nas kolejne 10 euro.

Petersburg, czyli Wenecja Północy

System kanałów wzorowano na Wenecji, rozkład ulic podpatrzono w Amsterdamie, a przy budowie Pałacu Zimowego architekci za wzór postawili sobie pałac wersalski. Najpierw perła w koronie Piotra Wielkiego, później gwiazda w uszance Lenina, a dla nas wisienka na torcie i zwieńczenie dwumiesięcznej podróży przez całą Azję. Petersburg.

Zabudowa. Petersburg jest jedną z nielicznych kilkumilionowych metropolii na świecie, w której nie uświadczymy wysokich biurowców. Co prawda w 2006 r. Gazprom planował wznieść tutaj 400-metrowy wieżowiec i uczynić ją jedną ze swoich wizytówek, ale zarówno mieszkańcy, jak i ówczesny prezydent Dmitrij Miedwiediew zaprotestowali – skutecznie. W gąszczu stylowych budynków i budyneczków mieści się aż 80 teatrów i ponad 200 muzeów – piwoszom polecamy Muzeum Piwa ulokowane w najstarszym browarze w Rosji, filozofom zmagającym się ze swoim id muzeum „Marzenie Zygmunta Freuda”, a upierdliwym i ciekawskim sąsiadkom olbrzymią makietę Petersburga wraz z pokojem z obrazami z monitoringu miejskiego. Podobno podczas wizyty w tym pokoju jeden z turystów zaobserwował kiedyś napad na staruszkę i przyczynił się do ujęcia przestępcy. Aha, jest jeszcze Muzeum Rasputina, w którym rzekomo znajduje się jego członek. Ile w tym prawdy – nie wiem, ale eksponat to absolutne must-see dla wszystkich, którzy myślą, że to oni mają największego. Podobno Rasputin przebija(ł) każdego.

co zwiedzać w petersburguErmitaż. Jedno z największych muzeów na świecie, w którym pobieżne zapoznanie się z co ważniejszymi dziełami zajmuje bagatela kilka godzin. Oczywiście nie omieszkaliśmy go ominąć, tym bardziej, że wstęp dla studentów był bezpłatny. Jedynym mankamentem było półtoragodzinne wyczekiwanie w kolejce do wejścia. W samym muzeum tłumów już się nie odczuwa – jak na rosyjskie standardy przystało, wszystko zrobiono z rozmachem: sale są olbrzymie, sufity wysokie, żyrandole ciężkie, a ściany mienią się złotem. Sekcja poświęcona artystom rosyjskim jest w porównaniu z resztą muzeum mikroskopijna, a najbardziej znane nazwiska, jakie możemy podziwiać to Monet, Rembrandt, van Gogh i Picasso. Zaczątek kolekcji skompletował na zlecenie carycy Katarzyny Wielkiej sam Denis Diderot, czołowy jajcarz i demaskator XVIII-wiecznej Francji. My najbardziej z wizyty w Ermitażu zapamiętamy spotkanie z Michałem, który usłyszawszy naszą rozmowę w języku polskim i rozpoznając moją fryzurę (a właściwie jej tradycyjny brak) przerwał nam kontemplowania sztuki dyskusję czy zmieniamy hosta czy dalej testujemy jego cierpliwość: -Ej, to Wy, co prowadzicie bloga o podróży do Chin?

Parki. Petersburg to jedna z najbardziej zielonych metropolii, jakie widziałem. Olbrzymi ośrodek parkowy w centrum miasta (m.in. Marsowe Pola, Letniy Sad) z górującym malowniczym Soborem Zmartwychwstania Pańskiego, który moim zdaniem na głowę bije słynną Cerkiew Wasyla Błogosławionego w Moskwie. Poza tym na północy miasta, nad samym morzem, na wyspie Elagin, mieści się petersburski Central Park – miejsce schadzek i niedzielnych spacerów.

co zwiedzać w petersburguPrawosławna msza. Zaciekawiony wybrałem się do jednej z cerkwi i dzielnie stałem przez dwie godziny słuchając monologu popa w języku rosyjskim. Z różnic widocznym gołym, niepraktykującym katolicyzmu okiem, rzuca się przede wszystkim brak ławek oprócz dwóch-trzech niewygodnych desek zainstalowanych z myślą o starszych wiernych. Msza jest znacznie dłuższa (ok. dwóch godzin), a panująca atmosfera znacznie bardziej mistyczna i poważna. Prawosławni zrezygnowali z dziecięcych chórków na rzecz Pussy Riot chóru dostojnych męskich barytonów, którym akompaniował równie dostojny organista. Poza tym trzeba uważać, aby nie przeżegnać się po katolicku, a po prawosławnemu – czyli czoło-klatka piersiowa-prawe ramię-lewe ramię (na znak tego, iż Jezusowi przybito najpierw do krzyża prawą rękę). Znajoma katoliczka, która nieopatrznie przeżegnała się „po naszemu” spotkała się z dość niemiłą reakcją ze strony jednego z wiernych. Z ciekawych historii związanych luźno z cerkwią, to po wyjściu z mszy omal nie oberwałem metalowym prętem od Cygana. Kiedy pręt zadzwonił na wysokości mojej głowy o płot, o który się opierałem, zrobiło się groźnie, ale kiedy wytłumaczyłem próbującemu wysłowić się Cyganowi, że ja nie panimaju szto ty gawarisz, ja Poljak, okazało się, że Cygan umie co nieco po polsku, lubi Polaków i dlatego daruje mi życie portfel.

Wiza rosyjska. Warto wiedzieć, że wizyta w Petersburgu wcale nie musi wiązać się z koniecznością uzyskania wizy. Przybijając do miasta ze zorganizowaną wycieczką od strony Morza Bałtyckiego wystarczy, że wylegitymujemy się ważnym paszportem. Jest jednak jeden warunek – nie możemy zwiedzać miasta na własną rękę, tylko podążać za wcześniej opłaconym przewodnikiem. Samodzielna wizyta wiąże się już z koniecznością wyrobienia wizy turystycznej w rosyjskiej ambasadzie. Koszt wizy wraz z opłatą dla pośrednika i voucherem turystycznym (zastępującym zaproszenie) to koszt ok. 250 zł. Wizy można wyrabiać w Poznaniu i w Warszawie.

Moskwa, czyli metro, metro i jeszcze raz metro. I Lenin

Co zwiedzać w Moskwie
stacja Komsomolskaja

Metro. Jedno z najstarszych funkcjonujących na świecie mieści się właśnie w stolicy Rosji – pierwsza linia została otwarta już w 1935 r. W trakcie drugiej wojny światowej system metra był wykorzystywany jako schron przeciwbombowy, o którego bezpieczeństwie Rosjanie byli bezgranicznie przekonani – na położonej 33 metry pod ziemią stacji Mayakovskaya Józef Stalin wygłosił w 1941 r. mowę upamiętniająca rocznicę Rewolucji Październikowej. Zjeżdżając po schodach ruchomych w dół jednej ze 186 stacji moskiewskiego metra nietrudno sobie wyobrazić, że kilkadziesiąt metrów nad nami toczyła się kiedyś Wielka Wojna Ojczyźniana – utrzymane w socrealistycznym stylu wnętrza, wszędobylskie popiersia Lenina i freski przedstawiające lud pracujący chyba u każdego wywołują wrażenie podróży w czasie. Do moskiewskiego metra należy kilka rekordów – mieszcząca się 84 m pod ziemią stacja Park Pobedy jest trzecią najgłębiej położoną na świecie (po stacji Arsenalna w Kijowie i Admiralteyskaya w Sankt Petersburgu), prowadzą do niej najdłuższe ruchome schody w Europie – 126 metrów, czyli 740 stopni. Metro jest oczywiście jedną z największych atrakcji turystycznych miasta i choć z pewną rezerwą podchodzimy do miejsc okrzykiwanych mianem „main tourist attraction”, moskiewskie metro możemy z czystym sumieniem polecić, bo nie tylko będzie niezapomnianym wrażeniem, ale uzmysłowi, jak głęboko w rosyjskiej świadomości jest wciąż zakorzeniony Lenin i przekonanie o jego wielkości. Wycieczka po najciekawszych stacjach metra zajmuje około dwóch godzin, a jej koszt to 28 rubli (czyli cena biletu na jeden przejazd).

Co zwiedzać w Moskwie
pstrokaty symbol Moskwy

Plac Czerwony. Centrum Moskwy wygląda zgoła odmiennie od reszty miasta – w oczy nie rzucają się popiersia Lenina (zamiast tego mamy m.in. parki, fontanny i posągi bajkowych postaci), a nad całością góruje kolorowa Cerkiew Wasyla Błogosławionego i tylko monumentalizm Kremla przypomina nam o silnej ręce, która ten kompleks wybudowała. Plac Czerwony tylko utwierdza w przekonaniu jak mocne piętno komunizm odcisnął (i wciąż odciska) na historii Rosji – mieści się tutaj mauzoleum Lenina, do którego prowadzi ścieżka obsadzona naturalnej wielkości posągami komunistycznych przywódców XX wieku.

Lenin. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, mauzoleum Włodzimierza Lenina jest jedną z głównych atrakcji turystycznych na Placu Czerwonym. Aby zobaczyć śpiącego przywódcę trzeba odstać około kwadransa w kolejce, aby następnie gęsiego za innymi turystami wejść do klockowatego budynku, zejść do podziemi i w dyskretnie oświetlonej czerwonym światłem komnacie przejść obok gabloty z ciałem wodza. Każdy zatrzymujący się jest poganiany, a rozmawiający uciszany przez strażników. Lenin trzyma się nieźle, choć bardziej przypomina manekina niżeli człowieka. Jeden z naszych hostów powiedział nam, że kilka lat temu pewien naukowiec porównał ciało z gabloty ze zdjęciami Lenina i obwieścił, że sztywniak za pancerną szybą wcale nie jest naczelnym ideologiem komunizmu – rzekomo nie zgadzał się kształt uszu, bo Lenin oryginalny miał je względnie normalne, a ten z mauzoleum nie dość, że małe to jeszcze odstające. Poza tym Lenin z mauzoleum zaczął się już rozpadać i po tym jak odkryto, że kciuk oderwał się od reszty ciała zaciśnięto wodzowi pięść i przykryto ręce starannie ubraniem, aby wyglądał na wodza w jednym kawałku.

Co zwiedzać w Moskwie
u Bułhakowa padały tu głowy, u nas padła jedynie butelka „Szumaka”

Patriarsze Prudy. Park, w którym rozpoczyna się akcja powieści „Mistrz i Małgorzata”. Co prawda nie można kupić w nim morelowego soku, ale w pobliskim sklepie dostaniemy całkiem tanie piwo. O tym, że park jest jednym z plenerów dla powieści Michaiła Bułhakowa informuje znak zakazu, na którym przekreślone są trzy postaci – Azazello, Korowiow i kot Behemot. Oczywiście oznaczenie przestrzega nas przed rozmawianiem z nieznajomymi. W parku spędziliśmy upojne (dosłownie – konsumowaliśmy butelczynę „Szumaka”) popołudnie, przez co spóźniliśmy się kilka godzin do naszego hosta. Na szczęście gospodarz okazał się na tyle wyrozumiały, że po tym jak przygotowaliśmy mu kolację, wychyliliśmy jeszcze po kilka kolejek rosyjskiego Standardu, jednej z najlepszych rosyjskich wódek.

Kitay-Gorod. Spodziewaliśmy się rosyjskiego Chinatown, a zamiast tego otrzymaliśmy dzielnicę jak każda inna. Zero Chińczyków, zero chińskiej tandety, zero chińskich zapachów – bynajmniej nas to nie rozczarowało, bo Chin mieliśmy już dość (za wyjątkiem chińskiej kuchni, która nas urzekła). Długo zastanawialiśmy się dlaczego Rosjanie określają Chiny mianem „Kitaj”, a Chińczyków „Kitajcami” i po przepytaniu wszystkich naszych hostów, z pomocą przyszła dopiero Wikipedia – nazwą Kataj średniowieczni Europejczycy określali Państwo Środka. Nazwa pochodzi od ludu Kitanów, zamieszkującego region północnych Chin w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia po Chr. [Wiemy, że mało kogo to interesuje, ale łamaliśmy sobie nad tym głowę przez kilkanaście dni, więc musiało się to tutaj znaleźć – przyp. aut.]

Co zwiedzać w Moskwie
prawdziwa skarbnica ruskiego kiczu i postsowieckiej spuścizny

Izmailovsky Market. Za radą naszego hosta wybraliśmy się z buta (tak, to już to stadium podróży, kiedy oszczędzasz na metrze) na największy moskiewski targ. Początkowo miałem obawy, że naszym oczom ukaże się rosyjski odpowiednik Silk Marketu, ale na całe szczęście główna stacja zaopatrzeniowa w turystyczne pamiątki okazał się być czymś zgoła odmiennym. W życiu nie widziałem większego targowiska, a można było na nim dostać dosłownie wszystko – od matrioszek Star Warsa, przez stare winyle, nikomu niepotrzebne starocie (np. żetony z klubów nocnych sprzed 50-ciu lat), przepięknie wykonane ikony, koszulki z nieśmiertelnym Leninem, aż po ubrania żywcem wyciągnięte z XIX wieku. Ceny znacznie przystępniejsze niż te znane z chińskich targowisk, a targowanie przebiega znacznie łatwiej i przyjemniej. O ile wizyty w zagłębiach pamiątkowych przyprawiają mnie o ból głowy, o tyle Izmailovsky Market bardzo przypadł mi do gustu.

CouchSurfing. W Moskwie funkcjonuje fantastycznie – gościliśmy u Poznaniaka (u którego spotkaliśmy mówiącego po polsku Łotysza i Polaka wracających do domu z Krasnojarska), u hinduskiego dyplomaty (u którego z kolei integrowaliśmy się z trójką Irańczyków podróżujących po Rosji), a także u Danego, podróżnika pełną gębą, który właśnie wrócił z kilkumiesięcznej wyprawy po Azji, w trakcie której zjechał autostopem m.in. Papuę-Nową Gwineę wraz z innym wielkim rosyjskim wagabundą, Antonem Krotovem.

Chamar-Daban – trekking nad Bajkałem

Wakacje nad Bajkałem
panorama

Chamar Daban. Punktem kulminacyjnym naszych wakacji nad Bajkałem był dla nas dwudniowy trekking w górach Chamar-Daban, zwieńczony zdobyciem Piku Czerskiego (2090 m. n.p.m. nazwa, a jakże, od nazwiska polskiego badacza-zesłańca). Droga na szczyt nie była zbyt trudna, jednak prowadziła wzdłuż strumienia, przez co obfitowała w liczne przezeń przeprawy. W większości miejsc pobudowane były drewniane mostki (po chińskich schodach na szczyt, tą jedynie szczątkową infrastrukturę powitaliśmy z niekrytą ulgą). W pewnym momencie meandrująca rzeka w dwóch miejscach przecinała trakt w taki sposób że wydawało się, że aby iść dalej w górę, trzeba ją pokonać bez pomocy mostu. Wystarczyło natomiast iść wzdłuż zachodniego brzegu. Jako zaprawieni w boju traperzy nie korzystaliśmy z pomocy mapy, więc nie wiedzieliśmy o tym. Cena tej niewiedzy była dla mnie bardzo wysoka. Podczas drugiej przeprawy wylądowałem w strumieniu, który porwał moje buty (szczęśliwie w porę odłowione przez Łukasza) i zamoczył całą zawartość kieszeni z portfelem, paszportem i aparatem fotograficznym włącznie. Ten ostatni z tego szoku niestety już się nie otrząsnął. Spoczywaj w spokoju Nikonie [*]. Ja zaś otrząsnąłem się z całej przygody dość szybko i nawet nie przypłaciłem jej większymi problemami zdrowotnymi, jednak 8-kilometrową drogę do turbazy, w przemoczonym do granic nieprzyzwoitości obuwiu zapamiętam na długo. Na miejsce noclegu dotarliśmy ostatecznie ok. godziny 23:00. Było już zupełnie ciemno i dosyć chłodno. Na ostatnich kilometrach wędrówki towarzyszyli nam młody Rosjanin i jego dziadek (sic!), którzy właśnie byli w trakcie 280-km trekkingu po paśmie Chamar-Daban, o czym niezbicie świadczył rozmiar ich plecaków (nie śmialiśmy spytać, ale na oko minimum 30-40 kg) i posiadany ekwipunek z siekierą i zapasem suszonej kory na rozpałkę na czele. W turbazie nieopodal stacji meteorologicznej, jakieś 4 godz. drogi od szczytu, pod swój dach przygarnęła nas gospodyni ośrodka (niestety nie za darmo – nocleg kosztował 350 rubli od osoby) i uraczyła nas gorącą herbatą. Ja jednak nie miałem już siły czekać na zagotowanie wody. Wtuliłem się tylko w cieplutki śpiwór i zasnąłem jak kamień (ten ze strumyka) suseł.

Wakacje nad Bajkałem
pik Czerskiego i Baltika

Pik Czerskiego. Następnego dnia z rana ruszyliśmy do ataku na szczyt. O ile dotychczasowa trasa nie obfitowała w widowiskowe panoramy, o tyle ostatnie kilka kilometrów wynagrodziło nam to z nawiązką. Pejzaże przywołujące skojarzenia z tolkienowskim Shire, jezioro w kształcie serca i szlak wijący się wśród porośniętych jedynie krzewami zboczy – oto największe skarby Chamar-Daban. Po dotarciu na szczyt nie mogliśmy oczywiście darować sobie rytualnego piwka (niebieska Балтика). Po powrocie do turbazy gospodyni powitała nas gorącą zupą. Był to nasz pierwszy ciepły posiłek od tygodnia (nie licząc herbaty i zupek chińskich) i nie muszę chyba dodawać w jakim tempie ogromny jej garnek zupy został niemal opróżniony. Przed nami wszak dość długa droga na dół. Planowany czas przybycia do Sludianki to godz. 23:00. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy po drodze nie spróbowali złapać stopa. I oczywiście udało się, choć powinienem raczej napisać, że to stop złapał nas. Mieszkający mniej więcej w połowie drogi jegomość zaproponował nam podwózkę, gdyż akurat wybierał się do miasta po nową butlę gazową. Niestety za przyjemność przejechania się Kamazem po górskiej dróżce zmuszeni byliśmy zapłacić 100 rubli od osoby. Nie rozpatruję jednak tej kwoty inaczej niż, jak najlepiej wydane podczas tego wyjazdu pieniądze. Kochany pan kierowca, nie zważając bowiem na fakt, że na pace wiezie trójkę ludzi i nie do końca pustą butlę gazową, a kamienie na drodze mają z pół metra średnicy, pruł w dół średnio 40 km/h. Żaden rollercaster nie odda tego, co przeżyliśmy i choć przez następne dwa dni siadanie przychodziło mi z trudem, nie zmienię zdania – warto było.

Wakacje nad Bajkałem
Sludianka skyline

Sludianka. Na dole byliśmy zatem ok. 21:30. Witając się już z gąską zapukaliśmy do turbazy, gdzie planowaliśmy przenocować, a tu „me jo” – brak miejsc (ach, zupełnie jak w Chinach!). Ruszyliśmy zatem w kierunku centrum, zbierając od napotkanych mieszkańców sprzeczne informacje, co do miejscowych hoteli. Sludianka nocą wyglądała jeszcze bardziej przygnębiająco niż w dzień, szczególnie, że znaleźliśmy się na jej obrzeżach. Idąc wzdłuż jedynej oświetlonej ulicy „podziwialiśmy” domki i bloki, które z pewnością pamiętały jeszcze czasy towarzysza Józka. I bylibyśmy się tak błąkali jeszcze długie godziny, gdyby nie spotkanie z panią Iriną, która najpierw uruchomiła wszystkich swoich znajomych w celu odnalezienia dla nas noclegu, a gdy i oni zawiedli, pozwoliła nam przenocować w swoim mieszkaniu. Okazało się, że ma ona krewnych w Hajnówce i polskie korzenie, co znacznie ułatwiło nam odnalezienie wspólnego języka. Dlatego, gdy ostatecznie udało się ustalić, że w hotelu przy dworcu są wolne miejsca w cenie 70 rubli/godz., pani Irina widząc nasze zasmucone tę kwotą twarze bez wahania zaproponowała nam nocleg w swoim mieszkaniu. Na miejscu okazało się, że jest fotografem i pokazała nam wspaniałe zdjęcia trasy kolei krugbajkalskiej. Był to chyba najbardziej niespodziewany i spontaniczny CouchSurfing w moim życiu. Niech żyje rosyjska gościnność!

W sercu Syberii

Pierwszym, a zarazem jedynym przystankiem w naszej transsyberyjskiej podróży był Irkuck. Jednak nasz główny cel to nie nieoficjalna stolica Syberii, lecz położone w jej bliskim sąsiedztwie jezioro Bajkał i góry Chamar Daban.

Wakacje nad Bajkałem
Starbucks w wersji irkuckiej

Irkuck. Miasto położone nad rzeką Angarą powitało nas nad wyraz przyjemną pogodą i jeszcze przyjemniej wyglądającym dworcem, nieopodal którego niezwykle przyjemnie usposobieni mieszkańcy bardzo szybko wskazali nam drogę na najbliższy przystanek. Dosyć szybko znaleźliśmy też bezprzewodowy Internet, nie posiadający żadnych ograniczeń co do odwiedzanych stron – po opuszczeniu Chin rzeczy zupełnie normalne wydawały nam się takie przyjemne. Uosobieniem tej „przyjemności” stał się dla mnie samochód, który uszanował moje pierwszeństwo na przejściu dla pieszych. Niestety, rozkoszując się poziomem cywilizacyjnym Irkucka zatraciliśmy nieco poczucie czasu (choć nie bez winy było tu także zimne rosyjskie piwo, które w końcu miało tyle procent ile trzeba) i na przystanek dotarliśmy spóźnieni na „ostatni dzienny”. Niestety nocnej komunikacji Irkuck nie posiada, więc nie pozostało nam nic innego jak taksówka. Na wyciągnięty kciuk Łukasza, jeden z kierowców zareagował natychmiastowo. Za kurs na drugi koniec miasta zapłaciliśmy 300 rubli (ok. 30 zł). Jak się później dowiedzieliśmy od naszego hosta była to normalna cena za przejechanie tego dystansu. Zatem kolejny plus dla Irkucka – tym razem za brak specjalnej taryfy dla turystów. Minus za to należy się pewnemu pijanemu jegomościowi, który przechodził przez dwupasmową jezdnię w miejscu totalnie nieoznaczonym i nieoświetlonym i tylko cudem dostrzeżony został w porę przez mijających go kierowców (nasz samochód przejechał jakieś 15 cm od niego). Irkuck jako miasto jest dość specyficzny. Brak tutaj wysokich budynków, a w centrum można natrafić jeszcze na drewnianą zabudowę z początku XX w. I miałoby to swój urok, gdyby większość tych budynków nie była w stanie kiepsko-opłakanym. Poza tym wmieszane w archaiczną zabudowę pomniki stylu socrealistycznego również – delikatnie mówiąc – nie zachwycają (szczególnie Polaków). Dość powiedzieć, że centrum miasta stanowi skrzyżowanie ulic Marksa i Lenina, przy którym znajduje się pomnik tego drugiego. Jak się później zdążyliśmy dowiedzieć, sytuacje takie są normą w Rosyjskich miastach, a większość Rosjan nie wstydzi się totalitarnej przeszłości swego kraju, ba, jest z niej nawet dumna.

Wakacje nad Bajkałem
krajobrazy

Bajkał. „Perła Syberii” – tak zwykło nazywać się jezioro Bajkał i przyznać muszę, że niewiele jest przesady w tym określeniu. Widok roztaczający się w pogodne dni z brzegów jeziora trudno bowiem porównać z czymkolwiek. Woda, niemal identycznej barwy jak niebo, odbija niczym lustro górujące nad brzegami pasma górskie. Trudno to opisać – po prostu trzeba zobaczyć. Nasza wizyta nad Bajkałem ograniczyła się niestety tylko do kilku godzin, do tego spędzonych w zapuszczonym turystycznym kurorcie – Sludiance. Mimo to jezioro zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Urzekło nas do tego stopnia, że nie mogliśmy odmówić sobie kąpieli. Nie straszna nam była temperatura wody oscylująca w granicach 12 st. C (znacznie zimniejsza niż w Bałtyku) i chłodny wiatr. Cała nasz trójka dała nura do lodowatej wody i w jeszcze szybszym tempie uciekła w objęcia ciepłego koca. No ale nikt nam nie powie, że nie kąpaliśmy się w Bajkale.

Pogromcy mitów: Kolej Transsyberyjska

Kolej Transsyberyjska i cała otoczka z nią związana – pociąg toczący się powoli pośród bezkresu stepów, hektolitry alkoholu wlewanego do ruskich gardeł, łapówki dla maszynisty, który oświadcza, że nie ruszy dalej dopóki nie zbierze daniny – zdążyła urosnąć do rangi mitu i wciąż jako taki funkcjonuje. Przy okazji przejazdu z Zabajkalska do Moskwy szlakiem transmandżurskim postanowiliśmy zabawić się w pogromców mitów i obedrzeć Kolej Transsyberyjską z legend, w które obrosła.

Po pierwsze, Kolej Transsyberyjska wcale nie jest zajebista. Jest zwyczajnie nudna. Wielogodzinne odcinki bez przystanku bądź z krótkimi postojami, w trakcie których ledwie zdążysz zakupić mityczne pierożki „od babuszek” na dworcu, bynajmniej nie przyprawiają podróżujących o dreszczyk emocji. Zamiast tego w wagonie daje się słyszeć ziewanie i chrapanie, od czasu do czasu przerywane krzykiem dzieci, którym najwyraźniej jednostajny stukot kół wcale nie ułatwia zaśnięcia, Czasami uszu naszych dobiegną dźwięki rozmowy sąsiadów dzielących wspólne kabiny, ale daleko im do burzliwych dyskusji, jakie zwykło się toczyć po alkoholu.

Po drugie, w Kolei Transsyberyjskiej się nie pije. Owszem, pojedyncze osoby sięgają po wódkę, ale czynią to nieśmiało i z rzadka, jakby skrępowani wzrokiem pociągowych abstynentów, którzy stanowią znakomitą większość. W podróż pociągiem z Irkucka do Moskwy za radą przewodnika zaopatrzyliśmy się w butelkę wódki, aby asymilować się z tubylcami i samemu móc czymś uraczyć naszych współtowarzyszy. Nadzieje okazały się jednak płonne i zakupiony przez nas „Szumak” został spożyty już po przyjeździe do Moskwy, na Patriarszych Prudach – w miejscu, w którym zaczyna się akcja powieści „Mistrz i Małgorzata”. I nie wypiliśmy go wcale z Rosjaninem, a z poznanym przygodnie Polakiem.

Kolej Transsyberyjska
pozycja nie do końca leżąca

Po trzecie, leżenie może być męczące. Po ponad stu godzinach spędzonych na hard seatach w chińskich pociągach pierwsze godziny leżakowania na transsyberyjskiej płackarcie były balsamem dla naszego kręgosłupa, jednak do czasu. Cały dzień leżenia, noc z podkurczonymi nogami (łóżka są dość krótkie i wyciągnięcie się może być dla przeciętnego mężczyzny nieco problematyczne), kolejny dzień spędzony na wznak (pech chciał, że mieliśmy miejsca na górze, w związku z czym na łóżku niemożliwym było usiąść), noc na prawym, lewym boku, brzuchu, plecach, półleżąco, z nogą podkurczoną – najpierw prawą, później lewą – zaczęło brakować mi pozycji, a przed nami był jeszcze jeden dzień i jedna noc. Może głupio to zabrzmi, ale 80 godzin leżenia może zmęczyć.

Po czwarte, babuszki oferujące na dworcu przysmaki domowej roboty to bajka. Na każdym dłuższym postoju z nadziejami wylegaliśmy na peron wypatrując koszyków wypełnionych świeżymi pierogami i suszonymi rybami, aby ostatecznie tylko raz spotkać słynne babuszki, o których trąbił nasz przewodnik i relacje czytane w Internecie. Owszem, na każdej stacji można kupić pierogi i inne przekąski – ale zazwyczaj są one sprzedawane w kioskach, barach bądź przydworcowych sklepikach. Babuszki najwyraźniej nie wytrzymują konkurencji i odchodzą na zasłużona emeryturę, ale oddajmy królowi, co królewskie – zakupione od babuszek pierogi były wyśmienite.

Kolej Transsyberyjską celnie podsumował nasz moskiewski host Dany: – To marka wykreowana przez Lonely Planet. Wydali własny przewodnik opisujący szlak transsyberyjski i od razu namnożyło się „bakcpackersów” – tutaj zrobił gest cudzysłowu – ale nie takich prawdziwych, tylko zachodnich turystów z plecakami, którzy chcą być modni, a teraz modna jest Kolej Transsyberyjska. A to tylko pociąg; pociąg i nic więcej. Leżysz przez tydzień na łóżku po to żeby zrobić sobie kilka fotek nad Bajkałem i pochwalić się przed znajomymi na Facebooku. Nie widzisz prawdziwej Rosji, jej dzikiej przyrody i zapuszczonych wsi, tylko przestrzeń wagonu z samowarem, czystym kiblem i odkurzoną podłogą.


Koszty. Za trzy bilety (Zabajkalsk-Irkuck, Irkuck-Moskwa, Moskwa-Petersburg) zapłaciliśmy dokładnie 1237,50 zł. Poszczególne odcinki kosztowały natomiast:

  • Zabajkalsk–Irkuck (czas podróży 29:20), cena płackarty 3 097 RUB/os.
  • Irkuck-Moskwa (czas podróży 81:59), cena płackarty 5 692 RUB/os.
  • Moskwa – Petersburg (czas podróży: 08:27), cena płackarty 1 533 RUB/os.

Bilety kupowaliśmy przez pośrednika Wspólnota 2000, dlatego do każdego biletu była naliczana dodatkowa opłata w wysokości 30 zł. Koszt stosunkowo niewielki jak na bezproblemowe załatwienie wszystkiego przez Internet. Z Koleją Transsyberyjską jest taki myk, że większość biletów trafia do agencji turystycznych jeszcze przed otwartą sprzedażą i niełatwo dostać bilet ot tak, w kasie na dworcu.