lwowiada lwow ukraina

Lwowiada (albo: Ukraina się westernizuje)

I stało się – Ukraina się westernizuje. Chociaż zaczęło się jak zwykle – Medyka tętniła pograniczną przedsiębiorczością – ziemię przykryły brezenty z usypanymi górami letniej odzieży, na płotach parkingowych porozwieszano sukienki i garnitury z drugiej ręki, w głębi parkingu ktoś rozstawił się z rowerami pamiętającymi jeszcze złote lata 90., w sekcji z alkoholem i tytoniem, czyli tuż przy postoju dla marszrutek, przyjezdnych kusiły używki za pół ceny, a wózki sklepowe przywiezione na przejście graniczne spod pobliskiej Biedronki jak stały, tak stały.

Pierwszych podejrzeń zacząłem nabierać już w Szegini, kiedy wbiłem się do marszrutki. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie – żółty wehikuł wypakowany po brzegi, tak że ledwo wcisnąłem się z plecakiem, no i ruskie disko sączące się z głośników. Zapłaciłem kierowcy trzydzieści cztery hrywny, czyli na nasze jakiegoś piątaka, i wszystko zdawało się iść zgodnie z planem, kiedy jakiś starszy Ukrainiec z podręczną czarną sumką zaczął awanturę, że sprzedano mu w kasie bilet z miejscówką i nie zamierza jechać do Lwowa przez dwie godziny na stojąco. Rozejrzałem się po ludziach myśląc, jaka miejscówka, marszrutka to nie Opera Lwowska, tu nie ma numerowanych miejsc, jedyną obowiązującą zasadą jest kto pierwszy, ten lepszy, a tym razem starszy Ukrainiec spóźnił się – mówi się trudno. Czarnosumski nie dawał jednak za wygraną – wypunktował palcem w obity boazerią sufit marszrutki, na którym ktoś napisał markerem kolejne numery od 1 do 22. Czyli jednak coś jest na rzeczy – miejscówki w marszrutce istnieją i właśnie mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem zrobienia w chuja, kiedy ktoś płaci za miejsce, a okazuje się, że ktoś inny już je zajął. Byłem w podobnej sytuacji dwa tygodnie temu w autobusie z Lwowa do Warszawy, wtedy los skrzyżował mnie z Andriejem, który ledwo się mieścił w moim, a może swoim, fotelu – ostatecznie stanęło na tym, że Andriej spuści wpierdol kierowcy jak ten tylko spróbuje go tknąć, dlatego jako jednostka potencjalnie mniej niebezpieczna zostałem wyekspediowany na sam tył, gdzie nie dochodziły żadne podmuchy świeżego powietrza i tak jechałem dziesięć godzin, albo i dłużej. Ale wróćmy do marszrutki, bo oto na moich oczach dokonywała się prawdziwa rewolucja – w marszrutce Szegini-Lwów wprowadzono numerowane miejsca, co oznaczało, że bilety zakupione na dworcu miały hendikap, a te kupione u kierowcy już nie. Co prawda dotychczas też można było kupować bilety na dworcach, ale płaciło się kilka hrywien jakiegoś podatku, a gwarancji miejsca do siedzenia wcale nie było. W praktyce ci, którzy stali w kolejce po bilet do dworcowej kasy przybiegali tuż przed odjazdem marszrutki i jechali na stojąco. Na pocieszenie pozostawał im kwit pasażerski na pamiątkę –  po zapłaceniu bezpośrednio u kierowcy nie pozostawał żaden ślad, kierowca brał na gębę.

„Oho, Europa wkroczyła” pomyślałem sobie, bo jak inaczej zinterpretować tak głębokie zmiany w systemie, który trwał nieprzerwanie od zarania dziejów marszrutkizmu. Okazało się, że Czarnosumski ma miejsce dwunaste, na którym siedziała wychuchana polska czterdziestka jadąca do Lwowa, jedna z tych, które jadą na Dziki Wschód upajać się cywilizacyjnym postępem polskiej nacji. Czarnosumski silił się na dżentelmeński ton, ale wyraźnie nie zmierzał odpuszczać i w końcu eksmitował Polkę, która zaczęła drzeć się „dzicz!” i „u mnie też jest bilet!”, a ja tylko przyglądałem się spod przymrużonych powiek i udawałem pogrążonego we śnie – jechałem na gębę. Później nasłuchiwałem grupki czterdziestoletnich Polaków komentujących z tylnych siedzeń obyczaje Dzikiego Wschodu, wyraźnie oburzonych tym jak potraktowano Grażkę; miałem ochotę zdzielić ich przez łby i wytłumaczyć, że to, co się tutaj dzieje to rewolucja na miarę przemysłowej i powinni być wdzięczni, że są jej naocznymi świadkami. Grażka trajkotała, że nigdy jej tak nie potraktowali ani w Bułgarii, ani w Egipcie, ani w Łebie, więcej wakacyjnych destynacji nie zapamiętałem, a pozostali przytakiwali, że tak, oj tak, tam to wiedzą, jak o turystę zadbać. Tak oto światowcy zostali sprowadzeni na ziemię i to w krainie, gdzie w ich mniemaniu będą panami na włościach.

Kiedy Grażka wysiadała z marszrutki na dworcu we Lwowie omal nie skręciła sobie kostki, na szczęście wpadła w objęcia Mariana, który korzystając z okazji chwycił sobie za to i owo, w każdym razie i ona, i on byli zadowoleni, że tak sobie swawolą, a to dopiero początek długiego weekendu, podczas którego w Polsce będą świętować Boże Ciało, a oni mogą celebrować swoje nie mniej boskie ciała. Kiedy znikali gdzieś w tłumie pasażerów kręcących się tu i ówdzie, spadł na mnie kolejny cios, poczułem jak świat przemija w trybie przyspieszonym. We Lwowie – przy dworcu kolejowym, dumnym austro-węgierskim budynku zwieńczonym kopułą postrojono dworzec autobusowy, który co prawda pasował jak pięść do oka – kanciasty budynek pociągnięto żółtą i pomarańczową farbą, a na prostokątnej wieżyczce, mającej chyba stanowić architektoniczny balans dla kopuły XIX-wiecznego  dworca, zainstalowano ekrany LCD bijące reklamami przejazdów Polska-Ukraina – ale jednak ten dworzec stał, raził po oczach, ale stał. Dotychczas przestrzeń przydworcową tworzył parking dla marszrutek – wysadzany kocimi łbami, choć gdzieniegdzie brakowało kamieni i położono deski albo płyty chodnikowe, a pośrodku w dziwacznym blaszanym budynku przypominającym mongolską jurtę znajdowały się schody prowadzące do podziemi tej Śródwokzalii, podobno znajdowały się tam toalety, ale kto tam wie. Teraz parking był, blaszana jurta też, ale z drugiej strony wyrósł żółto-pomarańczowy lewiatan pożerający tę postapokaliptyczną przestrzeń i próbujący wypluć jej bardziej zeuropeizowaną wersję i choć nie bardzo mu się to udawało, to już sama próba była niepokojąca.

Z lewej dworzec kolejowy (zdjęcie: Wikimedia), z prawej nowy dworzec autobusowy (zdjęcie: autocentre.ua). Ten żółty autobusik na pierwszym planie to klasyczna marszrutka, takie kursują na trasie Szegini-Lwów.
Z lewej dworzec kolejowy (zdjęcie: Wikimedia), z prawej nowy dworzec autobusowy (zdjęcie: autocentre.ua). Ten żółty autobusik na pierwszym planie to klasyczna marszrutka, takie kursują na trasie Szegini-Lwów.

„Co się stanie z Ukrainą?” myślałem siedząc w skrzypiącym tramwaju numer sześć. Całe szczęście, że nie zastąpili przylutowanych do uchwytów dziurkaczy europejskimi kasownikami, bo zaniepokoiłbym się, czy aby na pewno trafiłem do Lwowa. Zmierzałem na Politechnikę Lwowską, na której miała odbywać się konferencja poświęcona integracji Ukrainy z Unią Europejską – kolejna wskazówka, że Zachód próbuje wyrwać ze szponów Poradziecji ziemię, na której dzisiaj ścierają się dwie cywilizacje. Na szczęście na uniwersytecie wszystko wróciło do normy – konferencja odbywała się w podziemiach, w kanciapie z komputerami rodem z lat 90., a na wyłożonej linoleum podłodze roiło się od dziur odsłaniających fundamenty uczelni, której historia sięga notabene 1843 roku. Tezy o rychłym dołączeniu Ukrainy do Eurosajuza świadczyły o tym, że Ukraina, jak Polska, wierzy w mit końca historii ogłoszony przez Fukujamę.

***

Po zakończeniu formalnej części obrad wraz z innymi gośćmi spoza uczelni zostałem zaproszony na zaplecze dziekanatu, gdzie czekał na nas skromny poczęstunek składający się w przeważającej części z alkoholu. Przy stole zarysował się wyraźny podział, na tych co nic nie piją (jedna Ukrainka), no dobrze, może troszkę szampana (reszta Ukrainek) i ja się z wami nie napiję?! jasne, że się napiję (Ukraińcy, Polacy i Polki). Do tego stołu najwyraźniej nie dotarło jeszcze europejskie równouprawnienie nakazujące dziewkom chwycić za butelkę koniaku albo wódki i dowieść, że są kobietami wyzwolonymi, że mogą pić co chcą, spać z kim chcą, i w ogóle co chcą, problem tylko w tym, że często zmieniają zdanie – i taka wyzwolona najpierw wypije kolejeczkę z facetami, później wznosi żeński toast szampanem, w końcu zapija jedno drugim, do tego nie zakąsza, bo jest na diecie i problem gotowy.

Choć starałem się trzymać z Ukraińcami, tak było ciekawiej, los skojarzył mnie z Leszkiem z jakieś wsi pod Krakowem. Też doktorant, tylko że czterdziestoletni – początkowo wziąłem go za Ukraińca, bo kiedy ściągnął marynarkę zaczął zwracać uwagę świecącym napisem Louis Vuitton na pół pleców, do tego przyszedł na konferencję w Konwersach, co wzbudziło niemałe zainteresowanie wśród samych Ukraińców: że jak to, czterdziestolatek w Konwersach na konferencji naukowej?, ale skwitowano to krótkim „Europa, u nas też tak będzie”. Dopiero później Leszek wytłumaczył się, że wziął ze sobą garnitur, ale zapomniał spinek do mankietów i stwierdził, że już lepiej pójść w Konwersach i koszulce z egipskiego bazaru niż w niekompletnym garniturze. Też nie wyglądałem lepiej w swoich dziurawych dżinsach i znoszonych adidasach, ale przynajmniej miałem koszulkę Led Zeppelin, nie Louis Vuitton.

Jak się okazało, nie należy oceniać wódki po etykiecie – Leszek okazał się całkiem równym gościem, po kilku głębszych postanowił oddać się mojej opiece i wyruszyć w pijacką podróż po Lwowie. Miałem cichą nadzieję, że zabiorą się z nami Ukraińcy, ale najwyraźniej pokazanie się na mieście w towarzystwie faceta-billboardu Louis Vuitton i kudłacza w wymiętolonej koszulce Led Zeppelin nie było zbyt kuszącą perspektywą. Jednak ja znałem Lwów, może nie jak własną kieszeń, ale coś tam czytałem Andruchowycza, Neboraka i Irwanecia, resztę sam dopiszę, postanowiłem, no i ruszyliśmy.

***

Leszkowi zachciało się piwa, więc wybór był prosty – browar Prawda i jego specjalność zakładu – mocno nachmielony ejl o nazwie Siła, z etykietą, która na pierwszy rzut oka przedstawiała zaciśniętą pięść z wyciągniętym środkowym palcem, ale jak się dobrze przyjrzeć to ten palec symbolizował wieżę lotniska w Doniecku, na szczycie której zatknięto niebiesko-żółtą flagę. Kiedy powiedziałem Leszkowi, że to na cześć ukraińskich Cyborgów broniących donieckiego lotniska przez 240 dni, stwierdził, że musimy za Ukrainę wypić, no i wzięliśmy najpierw jedną siłę, później drugą, a przy trzeciej Leszek uświadomił sobie, że to nie byle jakie piwo, że nie tylko etykietą stoi, osiem procent alkoholu to nie w kij dmuchał. I tak straciłem Leszka z oczu na jakiś czas, siedziałem sobie przed browarem sącząc Siłę przy wysokim stoliku siedząc na równie wysokim stołku i obserwując równie wysokie nogi Ukrainek prężące się w blasku zachodzącego, lwowskiego słońca. Dzisiaj był ostatni dzwonek, ostatnie zajęcia w szkołach i na uniwersytetach, w związku z czym lwowskie bulwary przeistoczyły się w wybiegi modowe – na ulicach królowały wyszywanki, lniana odzież z tradycyjnymi, ukraińskimi haftami, kolejny bastion ukraińskości, który w przeciwieństwie do marszrutek, dworców i tematów konferencji ma się jak najlepiej. W dzień powszedni wyszywanki noszą główne mężczyźni i dzieci, na dobrą sprawę lniana koszula ze zgrabnym haftem i dwoma pomponami podrygującymi u kołnierza nie różni się wiele od tradycyjnej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem; co innego kobiety – one przywdziewają wyszywanki na specjalną okazję, najlepiej po to, aby przemknąć w niej po najbardziej zatłoczonym miejscu, aby ściągnąć jak najwięcej zaciekawionych par oczu, ale len się szybko gniecie i najlepiej byłoby chodzić z żelazkiem w torebce. W każdym razie ta słowiańska moda powoduje, że Zachodnia Ukraina to spełnienie Szewczenkowskiego snu, a dla mężczyzn – no cóż, Słowiankom w wyszywankach zdecydowanie do twarzy.

sila browar prawda lwow
Siła upamiętniająca Cyborgów z Doniecka. Piwo, które już przeszło do legendy (zdjęcie: facebook.com/PravdaLviv)

Kontemplując urodę Wschodniej Słowiańszczyzny nie zauważyłem nawet, jak do mojego stolika dosiadł się babozoid w krótkich, rudych włosach i gorsecie z materiału udającego pomięta blachę, z którego wyrastały dwa łapska pokryte tatuażami – oto, co robi z kobietami Eurosajuz i równouprawnienie, przeszło mi przez myśl, ale uśmiechnąłem się, no bo jednak wypada. Babozoid najwyraźniej nie usiadł tutaj przypadkiem, zaraz zapytał mnie po angielsku, czy nie chcę zagrać w gry wideo i w pierwszej chwili wymsknęło mi się, że owszem, dawno nie grałem, zaczęliśmy przerzucać się tytułami z lat 90., i wtedy dotarło do mnie, że to może być przynęta, że w Polsce rozpoznałbym ją po rozłożonej parasolce, ale na Ukrainie najwyraźniej lepiej się maskują, samo KGB by się nie powstydziło. Nie ze mną te numery, pomyślałem, i zacząłem grać niezdecydowanego turystę wahającego się pomiędzy grami wideo, pizzą, a fajką wodną; wyglądało na to, że babaozoid dostawał prowizję za przyprowadzenie klienta do jednego z tych miejsc, ale w końcu nie wytrzymałem – zaproponowałem, żeby napiła się ze mną piwa, ja stawiam, a później zaprowadzę ją do dwóch polskich studentów siedzących przy barze i oddam ich w jej ręce, a oni pójdą za nią do salonu gier wideo, do pizzerii na rogu, do samego piekła by poszli, gdybyś miała na sobie wyszywankę, dziewczyno – dodałem, a ona się zdziwiła: jak to? Ano tak to, amatorzy wydziaranych ciał i cyberloksów jeżdżą na zachód spróbować swoich sił w berlińskich spelunkach, a nie do Lwowa, gdzie można skosztować tego, co zatraciła Polska. Trochę ją to musiało wkurzyć, bo powiedziała, że płaci za siebie, a ja nie oponowałem, rozglądałem się za tymi polskimi studentami, no bo jak umowa to umowa, ale nijak nie mogłem ich wypatrzyć w tłumie przelewającym się pomiędzy salami, wypatrzyłem za to Leszka-Śmieszka, który wyglądał na trochę zagubionego.

Nigdy nie dowiedziałem się, co w tym czasie robił Leszek, ale kolejnego dnia szukał w portfelu dwudziestodolarówek na czarną godzinę i wszystko wskazywało na to, że w czasie, kiedy ja wodziłem za nos tę anty-Ukrainkę, mój kompan rozhulał się na dobre – najpierw wykupił sesję zdjęciową z mimami pozującymi przed browarem, a później wybijał XVII-wieczne monety u znudzonego Ukraińca z irokezem, przebranego w kozacki strój; też przed browarem. Bicie jednej monety kosztowało pięćdziesiąt hrywien, a Leszek miał ich w kieszeni kilka – dla znajomych i dla promotora, który miał przyjechać z nim do Lwowa, ale ostatecznie strach przed wojną zwyciężył i tylko zapytał, czy Leszek może odebrać jego certyfikat z tytułem przemówienia, którego nigdy nie wygłosił. Tak się dzisiaj uprawia naukę nad Wisłą, kurwa.

***

Ruszyliśmy dalej w nocny Lwów, bruk był coraz bardziej nierówny, a poświata latarni mglista. Kiedy Leszek zauważył ulicę Krakowską, jedną z ośmiu odchodzących od rynku, stwierdził, że jako Polak musi się nią przespacerować, i w ten sposób z Krakowskiej trafiliśmy na Ormiańską, a na Ormiańskiej wybór jest oczywisty – pub Gazowa Lampa, w której serwują pierwszorzędną chrzanówkę. Po dwóch czy trzech kolejkach okazało się, że za nami siedzi grupa Ukraińców i Białorusinów, postanowiliśmy więc reaktywować Rzeczpospolitą Trojga Narodów śpiewając Hej sokoły, każdy w swoim języku, całe szczęście, że bez stukniętych Litwinów, bo zaraz by się obrazili, że restaurujemy Rzeczpospolitą Trojga Narodów bez Litwy, że ta piosenka to na pewno zrzynka z jakiejś litewskiej ballady, albo lepiej – z pieśni bitewnej, to Witold pod Grunwaldem runął na Krzyżaków znienacka, jak ten sokół i stąd się to wzięło, jak im damy kilka dni to nam przywiozą oryginał pieśni wyciągnięty z odmętów żmudzińskich bagien. W każdym razie restauracja przebiegała nad wyraz konstruktywnie, okazało się, że Ukraińcy pochodzą z Iwano-Frankiwska, znaczy się Stanisławowa, każdy mówił jak chciał, ale studiują we Lwowie; dwie Białorusinki z Mińska też tutaj studiują, przyjechały w ramach jakiegoś programu stypendialnego dla Poradziecji, i bardzo sobie chwalą ukraińską Galicję, przepadają za wiedeńskimi strudlami, za kawą po ormiańsku z dodatkiem likieru, za wyszywankami, za lwowską gwarą, za tym skrzyżowaniem światów i kultur, pytają, czy u nas też tak jest – w Krakowie na przykład, bo o Krakowie dużo słyszały i na to Leszek się włączył, dotychczas siedział cicho kontemplując menzurkę z chrzanówką (w Gazowej Lampie podają nalewki w menzurkach i probówkach), i z drżeniem w głosie opowiedział, jak Kraków zalały zastępy Brytoli, hordy Skandynawów, rzesze Żydów, watahy, szajki i hałastry wszelkiej maści przybyszów z odległych krain, którzy korzystając z faktu, iż Rzeczpospolita znajduje się na dorobku i żaden grosz jej nie śmierdzi, zaczęli żądać przywilejów i zamienili Kraków w istną Sodomę i Gomorę, obsmarowali gównem i wymazali rzygowinami, a wszystkie księgarnie na rynku zamienili na burdele, w których gwałcą słowiańskie dziewczęta, porywają je kiedy wieczorami wracają z pracy albo uczelni, pomiędzy Wawelem a Bramą Floriańską. W Krakowie nie ma żartów, pogroził palcem Leszek – wyglądało na to, że wie, o czym mówi. Nie to, co we Lwowie, rozmarzył się zatapiając usta w mętnym, chrzanowym  płynie, a Białorusinki stwierdziły, że w takim razie pozostaną we Lwowie, że do Polski to jednak im się nie spieszy.

Pub Gazowa Lampa w centrum Lwowa. Nalewki od prawa do lewa.
Pub Gazowa Lampa w centrum Lwowa. Nalewki od prawa do lewa.

Nam się za to spieszyło, bo Leszek musiał wytrzeźwieć do rana, wracał samochodem do Polski, a pozostał do zrobienia jeszcze balsam Wigor, legendarny napitek sprzedawany w aptekach spod lady, teoretycznie środek na potencję, w praktyce środek znieczuleniowy, nie żebyśmy potrzebowali znieczulenia, ale jak wycieczka krajoznawcza po Lwowie, to wypada chociaż zanurzyć usta, zresztą czego jak czego, ale trochę wigoru należało w Leszka tchnąć, bo chłopaczyna zaczynał odpływać. Niestety próby poszukiwania apteki całodobowej spełzły na niczym, mgła przykryła Lwów na dobre, tak że znalezienie czegokolwiek poza czubkiem własnych butów graniczyło z niemożliwością. Przysiedliśmy na ławce przy rynku i zaczęliśmy zaciągać się spalinami z ukraińskich Kameli, podobno paskudnych, tak mówił Leszek na trzeźwo, ale teraz wciągał jednego za drugim, a ja próbowałem za nim nadążyć. Pomiędzy pierwszą a drugą paczką odezwała się komórka Leszka, było już dobrze po jedenastej, więc pewnie żona sprawdza, czy Leszek już w pokoju hotelowym, czy nie porwały go jakieś ukraińskie wiły, aby wypełnić go rozkoszą, po zaznaniu której pozostanie w tym Lwowie już na zawsze; ale jednak nie, to dzwonił promotor Leszka z pytaniem, jak tam na wojnie – najwyraźniej sprawdzał, czy kacapy zdążyły już ubić Leszka i nici z tego certyfikatu.

Tak czy inaczej telefon rozbudził w Leszku akademicką dociekliwość i postanowił, że w drodze do hotelu przeprowadzi wśród Ukraińców ankietę, co sądzą o Ruskich, Polakach i Banderze, tylko nie umie ukraińskiego, psiakość, więc potrzebuje asystenta, a ja doskonale się do tego nadaję. W sumie, czemu nie, pomyślałem, też mnie zawsze korciło, żeby się dowiedzieć, czy te wycieraczki i sraj-taśmy z Putinem, które sprzedają na straganach, przekładają się na relacje z przeciętnym ruskim obywatelem, a popijanie kawy po banderowsku jest wyrazem głębokiej pogardy dla polskiego narodu w ogóle, czy też tylko dla pijaczy rozpuszczalnej kawy z polskich Biedronek, zalewającej lwowskie straganiki i podkopującej wiedeńską, ormiańską, no – lwowską tradycję kawiarnianą. Zaczęliśmy kluczyć po parku prowadzącym od pomnika Szewczenki do Opery Lwowskiej, starannie omijając grupy przypakowanych kolesi sączących piwo, i każdy kolejny respondent utwierdzał nas w przekonaniu, że przeciętny Ukrainiec ma politykę głęboko w dupie, że Ruscy to w gruncie rzeczy równi goście są, zresztą podobnie Polacy. Tylko Putin chujło – powtarzali jak mantra, stwierdzenie to najwyraźniej urosło do rangi zasady ustrojowej i miało poważne szanse znaleźć się w konstytucji, zresztą Poroszenko i spółka zapewne chętnie by na to przystali, byleby taki Wowa z Lwowa poszedł poskakać z transparentem na Majdanie, a oni, niedźwiedzie biznesu, mogliby zająć się swoim czekoladowym biznesem i dobijać kolejnego targu z tym całym Putinem, jak gdyby nigdy nic.

Browar Pravda Putin Chujlo
Piwo Putin Chujło, etykieta wyraża więcej niż tysiąc słów.

Współczesny lajt-banderyzm nie mający wiele wspólnego z tym, o którym trąbią ruskie media, wyraźnie pokrzepił Leszka, który w drodze do hotelu planował nawet publikację naukową – był gotów przysiąść do komputera choćby i zaraz, ale pod hotelem przypomniał sobie, że musi zajrzeć, czy nikt nie zajumał mu samochodu – kiedy czekał na granicy polsko-ukraińskiej opadła mu szyba w drzwiach pasażera, bez żadnego ostrzeżenia, po prostu wsunęła się w tę wąską szparę i za cholerę nie mógł jej podnieść, zakleił więc okno reklamówką. Cały Leszek. Samochód najwyraźniej stał, kolejny plus dla Ukrainy w Leszkowym kajeciku.

***

W nocy obudził mnie łoskot ciała upadającego na ziemię. Poderwałem się i zauważyłem, że na podłodze leży barczysty facet w żołnierskim uniformie, ale zamiast krwawić, jak na leżącego żołnierza przystało, wypuszczał serie beknięć, niekiedy przeplatając je krztuszącym kaszlem i wszystko wskazywało na to, że może i to jest żołnierz, ale jeżeli już to na przepustce, nie na wojnie. Dopiero po chwili do pokoju wtoczył się jego kamrat, polski studenciak, który zaczepił mnie dzisiaj rano, pod pachą trzymał miskę do prania i przepraszał za głośne wejście o trzeciej trzydzieści w nocy, a za chwilę przybiegła gospodyni wydzierając się, że co oni sobie myślą, że ona tutaj mieszka i nie chce mieć zarzyganego mieszkania i w zasadzie na tym się jej argumenty skończyły, bo hostel prowadziła na lewo i ewentualny pomysł wezwania policji w celu odwiezienia studenciaków do izby wytrzeźwień wiązałby się z niewygodnymi pytaniami, co w jej mieszkaniu robi sześciu Polaków, trzech Koreańczyków, Amerykanin, Hindus i ktoś tam jeszcze, a gdzie księgi rachunkowe, a co z fakturami, a ateścik sanepidu jest?, oj nieładnie, nieładnie, i tyle byłoby z tego biznesu. Studenciak w końcu zawlókł drugiego studenciaka do łóżka, położył go w swoim, bo jak on, też najebany, wniesie kolegę na piętrowe łóżko, sam wdrapał się na górę i zasnęli już bez większych atrakcji, wybekując jeszcze coś, co przypominało Marszałka Dąbrowskiego.

Rano, przy śniadaniu, kiedy studenciaki nie przejawiały najmniejszych oznak życia, wpadłem na Amerykanina i Hindusa, siedzieli półdupkiem na drewnianych zydelkach, wyglądali jak wyjęci z innej bajki, nie pasujący do tej słowiańskiej aranżacji żyźni zawieszonej gdzieś pomiędzy Europą a Azją, i oni dobrze o tym wiedzieli, widziałem to w ich oczach, choć nie wypowiadali tego głośno, bo niby globtroterzy (gdzie my to nie byliśmy!), Amerykanin już dziewiąty miesiąc w podróży, Hindus dopiero szósty, ale swoje też zdążył zobaczyć, i nagle okazuje się, że oto trafiają do w miejsca, w którym nie wiedzą, czy wchodzą do babskiej, czy męskiej toalety, bo jedna oznaczona bukwą Ж, a druga Ч, a im to nic nie mówi; w marszrutce próbują zrozumieć, dlaczego pieniądze przechodzą z ręki do ręki, komu dać i ile, co powiedzieć, żeby nie zostać oczardżowanym za przejazd na gapę, u nich w metrze są bramki, bilety, cokolwiek, niechby nawet te dziurkacze, co w lwowskich tramwajach. Nie to co w Krakowie, mówią, tamto miasto jest skrojone pod nich, można się dogadać, podupczyć po angielsku, a Ukraina? fajny kraj, niech sobie będzie , ale nie dla nas, Ukrainę zostawiamy, choć z ciężkim sercem, wam. Niech Lwów będzie dla was tym, czym dla nas jest Kraków, uśmiechnął się Amerykanin, a ja posmutniałem, bo wygląda na to, że wkrótce z Galicji pozostanie nam tylko Degrengalicja.