Moją jasną karnację i aparat fotograficzny przewieszony przez ramię Irańczycy traktowali niczym zaproszenie do rozmowy: jedni pytali skąd jestem, inni, czy potrzebuję pomocy, niektórzy poprzestawali na krótkim hello i serdecznym uśmiechu. Pewnego popołudnia, kiedy wysiadałem z teherańskiego metra, podeszła do mnie starsza kobieta w pstrokatym hidżabie, ale zamiast muzułmańskiego salam czy angielskiego hello usłyszałem rosyjskie priviet, a następnie ad kuda?
– Konstantin, mój brat, zauważył ciebie, kiedy wsiadałeś na stacji Tarjish. Wyglądałeś nam na Rosjanina, nie mogłam się nie odezwać – powiedziała Lena po rosyjsku, kiedy wychodziliśmy z metra. – Przepraszam, że kaleczę język, ale urodziłam się w Iranie – dodała. Zdziwiłem się, ponieważ jej ruszczyzna była płynna, nawet akcent nie zdradzał jej pochodzenia.
– Może wstąpisz do nas na herbatę? Byłoby nam bardzo miło – zaproponował Konstantin. Jego ruszczyzna była już znacznie gorsza.
– Mnie również będzie bardzo miło – z chęcią przystałem na propozycję. Nurtowało mnie, kim byli nieznajomi. Ich imiona zdradzały rosyjskie pochodzenie, ale skąd wzięliby się Rosjanie w Iranie?
Z Rostowa nad Donem do Teheranu
Lena i Konstantin mieszkali na parterze niewielkiego domku dwurodzinnego przy ulicy Neyrizi, tuż za stacją benzynową. Kiedy tylko przekroczyłem próg mieszkania, poczułem jakbym nagle przeniósł się w czasie i przestrzeni do Polski albo Rosji z późnych lat 1970. Przestronność białego wnętrza dusiła z powodzeniem dębowa meblościanka pamiętająca zapewne jeszcze czasy szacha [ostatni szach Iranu został obalony w 1979 r. – przyp. aut.]. Na półkach stały puste wazony z kwiecistymi wzorami, a centralne miejsce zajmował duży telewizor. Naprzeciwko stała duża kanapa obita ciemnozielonym materiałem, taki sam fotel, i drewniany bujak, niemalże identyczny, jaki stoi w pokoju gościnnym u mojej babci. Z sufitu zwisał żyrandol o obszernej oprawie i masywnych, szklanych zdobieniach imitujących spadające krople wody. Jedynym elementem, który nie pasował do wystroju, jaki znałem z rodzinnych zdjęć i polskich komedii był wzorzysty, perski dywan.
– Proszę, siadaj – Lena wskazała gestem, abym spoczął na kanapie. – Konstantin zaraz przyniesie herbatę.
Kiedy Konstantin poszedł do kuchni, Lena sięgnęła po pilot do telewizora. – Posmotrim, co tam na twojej Ukrainie – ekran telewizora zamigotał i w kadrze pojawiła się prezenterka Russia 1. Skrzywiłem się, co natychmiast wyłapała Lena. – Wiemy, że to co mówią i pokazują często mija się z prawdą. Ale czasem oglądamy, żeby nie zapomnieć naszego języka – w jej głosie wyczułem nutkę nostalgii. – Kiedy słyszymy nasz ojczysty język, czujemy się trochę tak jakby rodzice wracali z pracy i pytali nas po rosyjsku jak było w szkole, jak nam minął dzień. A my przecież chodziliśmy do irańskiej szkoły i cały dzień rozmawialiśmy po persku. Ja urodziłam się w 1943 roku, Konstantin siedem lat później.
– Właściwie to jak wasza rodzina trafiła do Iranu? – zapytałem zaciekawiony.
– Nasz dziadek od strony taty prowadził warsztat jubilerski w Rostowie nad Donem, na skrzyżowaniu ulic Rożdiestwienskiej i Iwanowskiej – zaczęła swoją opowieść Lena. – Przyuczał naszego tatę do zawodu, żeby ten przejął po nim warsztat. Był 1928 rok, kiedy Stalin oznajmił, że NEP [Nowa Ekonomiczna Polityka – przyp. aut.] była błędem i teraz wszystkim drobnym przedsiębiorcom – sklepikarzom, piekarzom, jubilerom – odbierano zakłady. Komuniści zamknęli jego pracownię i wyrzucili ich z domu, w którym mieszkali. Dziadek zdecydował żeby uciekać z kraju – wybierał między Republiką Weimarską i Iranem, ostatecznie zdecydował się na Persję.
– Wtedy nie było to takie oczywiste, które z tych państw wybrać – przerwał Konstantin, który w międzyczasie przyniósł herbatę w wysokiej szklance i metalowym koszyczku. – Niemcy, wtedy zwane Republiką Weimarską, nazywano „najbardziej czerwonym miastem po Moskwie”.
– No i przyjechali do Teheranu – Lena westchnęła, sięgając po fotografię w pozłacanej ramce, która stała na stole. Z czarno-białego, podniszczonego zdjęcia o karbowanych brzegach spoglądały cztery postacie – dwójka dorosłych i dwójka dzieci. – To nasz tata – Lena wskazała na krępego, dobrze zbudowanego mężczyznę w białej koszuli i sumiastych wąsach. – I mama – przesunęła palec na korpulentną kobietę w czarnej sukni. Lena odziedziczyła po niej wydatne kości policzkowe i masywną sylwetkę, ale w przeciwieństwie do mamy nie miała problemów z nadwagą. – A to my. Konstantin i ja – wskazała na dwójkę szkrabów w śpioszkach. – Na tym zdjęciu nie mieliśmy jeszcze nawet roczku. Konstantin, wyjmij ciastka z kredensu – Lena zwróciła się do brata, który krzątał się po pokoju. – O tam, tam… Bardziej po prawej… – Konstantin niezgrabnie przekładał zawartość szafki. – W tym głębokim talerzu nakrytym białą serwetką. Da, da, o to chodzi. Spasiba
Konstantin postawił przede mną talerz z kruchymi ciastkami i niewielką miseczkę z mieszanką orzechów – pistacjami, orzechami włoskimi, prażonymi pestkami arbuza i migdałami w skorupkach okraszonych słoną polewą przypominającą z wyglądu lukier. Półmisek z orzechami zajmuje centralne miejsce na każdym irańskim stole, jak widać również i u rosyjskiej rodziny. Łuskając orzechy przypatrywałem się zdjęciu, które Lena postawiła przede mną i jedna rzecz nie dawała mi spokoju. – Jesteście Rosjanami czy Tatarami? – zapytałem. Zarówno u Leny, jak i u jej mamy dostrzegałem nieco pochylone oczy i przede wszystkim mocno zarysowane kości policzkowe.
– No proszę! – Konstantina wyraźnie podekscytowało moje pytanie. – Tak, tak! W dwudziestu pięciu procentach jesteśmy Tatarami! Nasza babka od strony matki była Tatarką! Skąd to wiedziałeś?
Wycelowałem palce wskazujące obu rąk w swoje policzki, a następnie oczy.
– Patrz Lena, jaki inteligentny młody człowiek! – Konstantin podniósł się z krzesła i ruszył w stronę ściany obwieszonej zdjęciami w ramkach. – Zaraz poznasz całą naszą rodzinę! Tak się cieszę, że jesteś naszym gościem! I że mówisz po rosyjsku!
– Konstantin, uspokój się. Nie interesują go twoje babki i wujowie, daj spokój młodemu człowiekowi – przerwała mu Lena. – Lepiej podaj naszemu gościowi poolaki. – Wiesz, co to poolaki? – zwróciła się do mnie Lena.
– Yyy… nie wiem. Ale bardzo interesuje mnie historia waszej rodziny – odpowiedziałem na tyle głośno, żeby Konstantin mógł mnie usłyszeć.
– Wot Lena, smotrij. Młody człowiek chce się czegoś dowiedzieć. Opowiem mu wszystko, co tylko zechce – zdjął kilka zdjęć ze ściany i położył na stole przede mną. – Ale poolaki też przyniosę.
Po chwili Konstantin postawił przede mną półmisek z poolaki, czyli kandyzowanym cukrem z pokruszonymi pistacjami, jeden z wielu słodkich przysmaków Iranu. Wziął jeden talarek do ust, rozgryzł, popił herbatą i sięgnął po zdjęcia. – Proszę, częstuj się – podsunął półmisek ze słodyczami bliżej mnie. – Ja w tym czasie opowiem tobie historię naszej rodziny. Gotowy? – Poprawił się w fotelu. – To jest Nikolai, nasz wujek – spod sterty zdjęć wyciągnął to znajdujące się na samym dole. Dumny, wysoki mężczyzna w żołnierskim mundurze, rogatywce i skórzanych, wypolerowanych oficerkach. Nikolai nie miał przypiętych żadnych odznaczeń, jedynym urozmaiceniem jednolitego, ciemnego munduru były jasne pagony i szeroki pas w talii. – To zdjęcie zrobiono w 1904 roku, kiedy został powołany do szkoły podoficerskiej w Jekaterynburgu. Kiedy ukończył szkolenie, już jako untjer-oficjer został wysłany do Mandżurii, gdzie walczył z Japończykami. Na wojnie stracił nogę i przez to nie mógł walczyć w Wielkiej Wojnie.
Chrześcijanin zawsze będzie obcy
Pół godziny, dwanaście zdjęć i dwie filiżanki herbaty później Konstantin dobrnął do swoich i Leny rodziców, a ja miałem w głowie jeden wielki mętlik. O ile na początku słuchałem go uważnie i z zaciekawieniem, to kiedy zaczął tłumaczyć, na co chorowała jego babka, i dlaczego nie mogła jeść cebuli, nie przerywałem mu już tylko z uprzejmości. Lena w tym czasie bawiła się z kosem, którego kilka miesięcy temu znalazła na podwórku ze złamanym skrzydłem i zaopiekowała się nim. Teraz próbowała nakłonić ptaka do wyjścia z klatki, ale ten tylko skakał z jednego drążka na drugi.
– Konstantin, daj już spokój młodemu człowiekowi – odezwała się w końcu Lena. – Może jesteś głodny? – zwróciła się do mnie. Podjąłem temat jedzenia, licząc, że Konstantin też zgłodniał i albo przyspieszy bieg wydarzeń w swojej historii, albo postanowi zrobić sobie przerwę.
– Mam sałatkę, kotlety, mogu pożarić kartoszku – zaproponowała Lena.
– Lena przyrządza przepyszne kotlety! – potwierdził Konstantin.
– A właśnie, zazwyczaj gotujesz potrawy irańskie czy rosyjskie? – zapytałem.
– I takie, i takie – odpowiedziała Lena. – A propos gotowania, opowiem tobie historię, która może być dla ciebie ciekawa. – Zamknęła drzwiczki klatki zostawiając kosa w spokoju, a sama usadowiła się wygodniej w fotelu. – Kiedy zaczęłam pracę w biurze, jeszcze przed rewolucją, próbowałam zaprzyjaźnić się z kilkoma dziewczynami, które tam pracowały. Wszystkie byłyśmy młode, chodziłyśmy do kawiarni, rozmawiałyśmy o najnowszych amerykańskich filmach. Kiedyś zaprosiłam jedną z nich do siebie. Chciałam zrobić jej niespodziankę, więc przygotowałam typowy rosyjski obiad. Pamiętam, że były nawet ogórki ukiszone przez moją mamę. – Uśmiechnęła się lekko na samo wspomnienie, po czym kontynuowała. – Kiedy przyszła, najpierw wypiłyśmy herbatę, a później zaproponowałam jej obiad. Najpierw powiedziała, że nie jest głodna, ale nalegałam, żeby chociaż spróbowała. Powiedziałam, że cały wczorajszy wieczór spędziłam w kuchni i będzie mi przykro, jeżeli nawet nie skosztuje. W pewnym momencie dotarło do mnie, dlaczego tak bardzo się wymiguje. – Lena zrobiła pauzę i spuściła oczy, jakby w dalszym ciągu bolało ją to zdarzenie.
– Spytałam ją, czy ma to związek z religią. Kiwnęła tylko głową i już nie wracałyśmy do tego tematu. Uważała, że jako chrześcijanka jestem nieczysta. Nie chciała jeść tego, co przygotowałam własnymi rękami, nie chciała jeść z talerza, na którym być może kiedyś była podana potrawa będąca haram, czyli niedozwolona przez jej religię. Od tego czasu, już nigdy nie zaprosiłyśmy się na obiad. Spotykałyśmy się tylko w kawiarni. – Lena zamilkła na dłuższą chwilę wpatrując się w telewizor. Po chwili podniosła wzrok, który był teraz wilgotny i szklany. – Wiesz, jak to boli, kiedy z twoją najlepszą koleżanką możesz wyjść co najwyżej do kawiarni? Wówczas zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie masz przyjaciół. Że jesteś obcy.
– Zawsze byliśmy obcy – dodał smutnym tonem Konstantin. – Urodziliśmy się w Iranie, ale tak jak nasi rodzice jesteśmy chrześcijanami. Zresztą widzisz… Oboje jesteśmy samotni na starość… – w salonie ponownie zapadła cisza.
Nam pisana jest samotność
– Mówiłeś, że później jedziesz do Armenii, tak? – odezwała się po chwili Lena. Przytaknąłem, a Lena kontynuowała: – Bo widzisz, Konstantin ma już sześćdziesiąt trzy lata i nie był nigdy związany z kobietą. W Iranie ciężko znaleźć rodzinę, która wyda swoją córkę za nie-muzułmanina.
– Pozwól, że ja to wytłumaczę – wtrącił się Konstantin. – Bardzo chciałbym mieć potomka. Żeby nasza rodzina mogła przetrwać. Żeby ktoś mógł odziedziczyć po nas ten dom. Jeżeli spotkasz gdzieś po drodze jakąś samotną Ormiankę, możesz jej powiedzieć o mnie? Że zapewnię jej mieszkanie, utrzymanie, że nie będzie musiała pracować.
Choć brzmiało to absurdalnie, propozycja była jak najbardziej poważna. Konstantin kontynuował. – Zdaję sobie sprawę, że to niełatwe, ale wiesz… Gdybyś spotkał gdzieś na prowincji dziewczynę, która chce się stamtąd wyrwać… Nie wymagam dużo – tylko tego, żeby mogła urodzić mi potomka – zrobił pauzę, po czym dodał rzeczowym tonem. – Czyli nie może być za stara. I to wszystko. Odłożyłem trochę pieniędzy, nie będzie musiała pracować, a Teheran to bardzo przyjemne miasto do życia.
– Yyy… – nie wiedziałem co odpowiedzieć. – Jeżeli spotkam, wspomnę o tobie – skłamałem. Wzdrygałem się na samą myśl o zagubionej, nie znającej języka dziewczynie, która byłaby całkowicie zależna od widzimisię Konstantina. – Muszę już iść, jestem umówiony na kolację ze znajomymi – dodałem, co akurat było prawdą. Za niecałą godzinę, dokładnie o dwudziestej trzydzieści, miał rozpocząć się nowy, 1393 rok (lata w irańskim kalendarzu liczy się od roku ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny, czyli 622 roku po Chrystusie – przyp. aut.).
– Zaczekaj chwilę – Konstantin poderwał się z fotela. – Musisz sobie zapisać mój numer i e-mail, żeby dziewczyna mogła się ze mną skontaktować – udał się do sąsiedniego pokoju, a po chwili wrócił z kartką i długopisem. – A masz bluetootha w telefonie? – podniósł głowę znad kartki, na której coś notował. – Prześlę tobie moje zdjęcie, żebyś mógł jej pokazać. Powinna wcześniej mnie zobaczyć, przynajmniej na zdjęciu – Konstantin najwyraźniej nie zamierzał dać za wygraną.
Po kilku minutach pamięć telefonu miałem zapchaną nie tylko zdjęciami Konstantina, ale też filmikami jego i rodziny – na jednym Konstantin, Lena i kuzyn Vladimir z Rosji robili grilla w ogródku przed domem, a na drugim starsza kuzynka Elmira bujała się przez trzy i pół minuty na huśtawce ogrodowej. Konstantin chciał przesłać mi jeszcze jeden filmik, na którym pies Elmiry aportuje, ale Lena zganiła go, że spóźnię się na kolację i żeby dał mi w końcu spokój.
Kiedy wiązałem buty i już mieliśmy się żegnać, twarz Konstantina nagle stężała, a źrenice przybrały średnicę talarków poolaki, którymi niedawno mnie częstował. – Tylko nie mów nikomu, że byłeś u nas w gościach – ściszył nieco głos, jakby obawiał się, że ktoś może nas podsłuchiwać. – Będziemy mieć problemy, jeżeli ktoś się dowie – dodał. Tym kimś byli basidże, znani również jako „strażnicy moralności”. Władza werbuje ich najczęściej spośród młodzieży na prowincji, a następnie wykorzystuje do kontrolowania i zastraszania studentów oraz inteligencji w miastach – basidże rozpędzają manifestacje, aresztują nieodpowiednio ubrane lub zachowujące się kobiety, konfiskują amerykańską kontrabandę. Na ulicach Tabrizu kilkukrotnie natykałem się na grupki gimnazjalistów w żołnierskich kamizelkach i z metalowymi pałkami w dłoniach. Jeden taki oddział liczył trzy lub cztery osoby.
– Daj spokój Konstantin. Przesadzasz – Lena wtrąciła się widząc moje zakłopotanie. – Poza tym to porządny człowiek.
– Nie wspominaj o nas nawet swoim przyjaciołom – Konstantin nie dawał za wygraną.
– Przyjaciołom możesz powiedzieć – Lena machnęła ręka i zganiła Konstantina spojrzeniem. – Idź, już idź, bo się spóźnisz.
Kiedy szedłem słońce chowało się za horyzontem, ulice były puste, a wszystkie sklepy pozamykane. Wszyscy czynili przygotowania do nowego, 1393 roku. Jedną z noworocznych tradycji w Iranie jest przystrajanie stołu „Siedmioma S”, czyli przedmiotami, których nazwy w języku perskim zaczynają się na literę „s”. Są to: pszenica (odpowiednik naszej wielkanocnej rzeżuchy), słodki pudding z zarodków pszennych (wygląda jak czekolada, a smakuje jak mąka z cukrem), suszone owoce oliwnika zwyczajnego, czosnek, jabłka, sumak oraz ocet. Pomyślałem sobie, że Paulo Coelho z pewnością podniósłby Konstantina na duchu dopatrując się jakiejś kosmicznej zależności między irańską tradycją, a tym, że Konstantin wyczekuje… syna.
Zaraz, zaraz, jak to było…
Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu.
– Paulo Coelho, którego niestety nie będzie dane poznać Konstantinowi – wszystkie jego książki są w Iranie zakazane