Azerbejdżan jest jak döner kebab – skrajając kolejne skrawki rzeczywistości co rusz odkrywamy, że do jej zrozumienia potrzeba jeszcze kilka obrotów na ruszcie. Jeszcze kilku dni, więcej pytań, głębszej refleksji. Po dwóch tygodniach w Krainie Ognia wciąż nie obróciłem mojego rusztu wystarczająco dużo razy, ale pewne fragmenty codziennego życia poddałem na tyle intensywnemu ogniu pytań, że ich lektura powinna zaspokoić Wasz apetyt.
Azerbejdżan oficjalnie nazywany jest „republiką prezydencką”, jednakże międzynarodowi obserwatorzy konsekwentnie raportują o nieprawidłowościach przy wyborach na najwyższy urząd w państwie i nawet sami Azerowie, z którymi rozmawiałem, pogodzeni są z tym, że nie mają najmniejszego wpływu na końcowy rezultat. Mało tego, podczas ostatnich wyborów prezydenckich w październiku 2013 roku Centralna Komisja Wyborcza przez omyłkę podała wyniki jeszcze zanim głosowanie się rozpoczęło! Zaskoczenia nie było – wygrał miłościwie panujący Ilham Alijew z imponującym dorobkiem 72%. Wynikło z tego niemałe zamieszanie, członkowie komisji tłumaczyli się, że były to wyniki poprzednich wyborów (opublikowano je tylko poprzez aplikację mobilną, a nie w oficjalnym komunikacie), a ostatecznie, po „faktycznych” wyborach okazało się, że Ilham Alijew zwyciężył z poparciem 84,5%. W takiej sytuacji zniesmacza fakt, że w 2008 roku Lech Kaczyński pełniący urząd prezydenta RP odznaczył Ilhama Alijewa Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Do niedawna sami zmagaliśmy się z reżimem, a dzisiaj legitymujemy reżim w Azerbejdżanie.
Ale Ilham Alijew jest tylko kontynuatorem dzieła, które rozpoczął jego ojciec – Hejdar Alijew zmarły w 2003 roku. Hejdar Alijew na scenie politycznej pojawił się już w latach 40. ubiegłego wieku – najpierw pracował w strukturach NKWD, później KGB, aż w 1982 dorobił się stanowiska wicepremiera ZSRR. Odsunięty od władzy dopiero przez Gorbaczowa powrócił do wielkiej polityki przy pierwszej nadarzającej się okazji – po masakrze domagających się niepodległości Azerów w styczniu 1990 roku, kiedy ZSRR chwiało się w posadach coraz mocniej i mocniej, Hejdar Alijew czym prędzej zrzekł się członkostwa w KPZR i zaczął odświeżać swój polityczny wizerunek – kreował się na patriotę i nacjonalistę gorąco popierającego niepodległość Azerbejdżanu i włączenie w jego granice spornego regionu Górskiego Karabachu. W 1993 roku Hejdar Alijew po raz pierwszy zwyciężył w wyborach, w 1998 roku powtórzył sukces, a po śmierci w 2003 roku bynajmniej nie zszedł ze sceny politycznej. Jego podobizna znajduje się na billboardach rozmieszczonych w miastach, wsiach bądź przy głównych drogach krajowych, na głównych skwerach w miastach stoją jego pomniki, a w każdej mieścinie jedną z głównych ulic jest prospekt im. Hejdara Alijewa. Po dwóch tygodniach spędzonych w Azerbejdżanie mogę śmiało powiedzieć, że Hejdar Alijew cieszy się tutaj większą popularnością niż Jan Paweł II w Polsce, Włodzimierz Lenin w Rosji czy też Mao w Chinach. Najbardziej wymownym obrazkiem, świadczącym o kulcie jaki otacza dzisiaj rodzinę Alijewów, są podziemne przejścia w Baku – nad wieloma z nich znajdują się wypisane złotymi zgłoskami cytaty z Alijewów (zarówno ojca, jak i syna).
Klan Alijewów (o nim więcej przy innej okazji) jest najważniejszym fundamentem państwa, jednak nie jedynym. Drugim jest ropa naftowa, która notabene gwarantuje rządy panującej rodzinie prezydenckiej. Azerbejdżan był jednym z pierwszych państw, w którym zaczęto na dużą skalę wydobywać ropę naftową. Jednymi z pionierów przemysłu naftowego była szwedzka rodzina Noblów (tak, tak, chodzi o Alfreda Nobla, który swoją ostatnią wolą ufundował Nagrodę Nobla), nie zabrakło również Ormian, którzy notabene jako pierwsi w XIX wieku mieli zwęszyć petrodolarowy interes, a także żydowskiej rodziny Rothschildów. W 1901 roku Azerbejdżan produkował ponad połowę ropy naftowej na świecie, a w 1940 roku nad Morzem Kaspijskim wydobyto aż 23,5 miliona ton ropy naftowej, co pozostawało rekordem aż do 2005 roku!
Najważniejszym naftowym posunięciem ostatnich lat był tzw. Kontrakt Stulecia zawarty w 1994 roku, na mocy którego władze niepodległego już Azerbejdżanu sprzedały koncesje na wydobycie ropy z dna Morza Kaspijskiego konsorcjum złożonym z kilkunastu firm, w tym m.in. gigantom Statoil, Łukoil, BP, a także państwowego przedsiębiorstwa SOCAR (State Oil Company of Azerbaijan Republic). Kontrakt opiewa na kwotę astronomicznych 13 miliardów dolarów, a jak szacują eksperci azerskie złoża to około sześć miliardów baryłek.
Podpisując ów „Kontrakt Stulecia” Azerowie wpadli jednak w pułapkę – oparcie gospodarki w całości na surowcach, szczególnie tak pożądanych jak ropa naftowa, utrudnia rozwój demokracji (wyjątkiem jest Norwegia). Dlaczego? Nawet pomimo pleniącej się korupcji i nepotyzmowi gospodarka wciąż notuje wyraźny wzrost, w Baku budują się luksusowe dzielnice, a ludzie żyją lepiej niż w sąsiadujących krajach – Gruzji czy Armenii. Życie przedstawiciela klasy średniej mieszkającego w stolicy jest na tyle spokojne i stabilne (i o ile poprawiło się od czasów ZSRR!), że nie zaprząta on sobie głowy antyprezydenckimi wystąpieniami. A garstka nielicznych, którzy zdają sobie sprawę, że przejrzyste, demokratyczne rządy wywindowałyby gospodarkę jeszcze wyżej, jest skutecznie uciszana przez aparat bezpieczeństwa (całkiem niedawno za kratki trafiło dwóch blogerów). Swoją rolę odgrywa również społeczność międzynarodowa, która przymyka oko na nadużycia azerskich władz – dla Europy kaspijski ropociąg gwarantuje niezależność od Rosji.
Trzecim fundamentem współczesnego Azerbejdżanu – przede wszystkim jego społeczeństwa – jest religia, a dokładniej jej brak. Spoglądając na statystyki demograficzne zobaczymy, że kraj jest zdominowany przez ludność muzułmańską, jednak ciężko spoglądać na ten kraj przez pryzmat islamu. Ba, po dwóch tygodniach w Krainie Ognia śmiem twierdzić, że w naszej polskiej codzienności religia przejawia się bardziej zauważalnie i donośnie (vide o. Rydzyk czy afery z krzyżem w Sejmie) niż ma to miejsce w Azerbejdżanie – tam religia nie tylko jest w całości oddzielona od polityki, ale zwyczajnie zepchnięta na margines życia. Farhad, u którego mieszkałem, otwarcie przyznawał, że jest ateistą, podobnie zresztą jak cała jego rodzina i większość znajomych. Spacerując ulicami Baku nie słyszałem nawołujących do modlitwy muezzinów, tak jak to ma miejsce w Stambule, które uchodzi notabene za najbardziej „europejskie” muzułmańskie miasto (a Turcja – za najbardziej „europejski” kraj). Wreszcie mało które kobiety odziane są w hidżaby (ponownie – znacznie mniej niż w „światowym” Stambule).
Religia religią, ale tradycja tradycją. W azerskim społeczeństwie wciąż praktykowane są zwyczaje wyrosłe na gruncie islamu, czego najbardziej widocznym przejawem są stosunki damsko-męskie. Nawet nie tyle „stosunki”, bo te są tematem tabu i jeżeli już do nich dochodzi to albo nocą za zamkniętymi drzwiami, pod kołdrą i przy zgaszonym świetle, albo na zapleczach „salonów masażu”, ale zwyczajne damsko-męskie interakcje. Dla przykładu, kiedy Farhad powiedział mi, że zamiast kupować kartę metro mogę po prostu poprosić przypadkowego przechodnia o użyczenie jego karty w zamian za 20 kopiejek (tyle kosztuje przejazd), zaznaczył, żebym czasem nie pytał dziewczyny. – Starszą kobietę możesz poprosić, ale młodą lepiej nie. Ludzie będą się dziwnie patrzyli – dodał.
Przykład drugi – niekiedy w autobusach widywałem sytuacje, że kobiety siedziały w jego przedniej części, a mężczyźni z tyłu. Zapytałem więc Farhada, jak to jest, czy to przejaw muzułmańskiego wychowania. Farhad przytaknął i dodał: – A zwróciłeś uwagę na ostatni rząd krzesełek? Tak zwaną „kanapę”? Ta jest zarezerwowana dla mężczyzn – zaśmiał się. I faktycznie – byłem świadkiem, że na tylnej kanapie usiadł jeden mężczyzna, ale pozostałe miejsca pozostały wolne. Kiedy do autobusu weszły trzy młode kobiety i zauważyły, że jedyne wolne miejsca to te w ostatnim rzędzie, zdecydowały, że postoją. Ale kiedy mężczyzna wysiadł na jednym z przystanków dziewczyny stwierdziły, że teraz jest okej i mogą spocząć.
Ostatni przykład jest dość zabawny. Kiedy staliśmy z Farhadem w kolejce do kasy w supermarkecie zwróciłem uwagę na stojak z niewielkimi czarnymi pudełkami – pomyślałem, że są to prezerwatywy (kosztowały 12 złotych, więc chyba nie gumy do żucia?), ale nie mogąc poskromić własnej ciekawości zapytałem mojego gospodarza. Okazało się, że są to gumy do żucia.
– Prezerwatywy można kupić tylko w aptekach. I wiesz co? Nie ma nic bardziej krępującego niż sytuacja, kiedy w aptece obsługuje ciebie kobieta i pytasz się o prezerwatywy. W tym kraju nawet pytanie o głupi bilet na metro może się wydać niektórym osobom nie na miejscu, a co dopiero kupno prezerwatyw…
– To jak kupujesz?
– Mój kumpel, Aysel, ma ich cały zapas. Jakby co, to dzwonię do niego.