Drugi dzień w Chinach był esencją podróżowania – na początek śniadanie z ulicy, później wizyta w głównej atrakcji turystycznej, czyli Zakazanym Mieście, zamawianie obiadu na chybił trafił, a pod wieczór interwencja ochrony u naszego hosta i na sam koniec- poszukiwanie prysznica, które zakończyło się wizytą u chińskiej rodziny w pekińskich slumsach.
Zakazane Miasto. Główna atrakcja turystyczna Pekinu, miejsce gdzie ściągają tysiące, jeśli nie miliony obywateli tego zacnego państwa i najważniejszy punkt do odhaczenia na długiej liście must-see. Przedzieranie się między tłumami Chińczyków bardziej nas zmęczyło niżeli pomogło zatopić się w długiej historii tego miejsca, dlatego po trzech godzinach pstrykania zdjęć z ochotą udaliśmy się na odpoczynek przy piwie. Zakazane Miasto z największym zapałem penetrował Stan, który dokumentując spacer między identycznie wyglądającymi budynkami i murami, całkowicie rozładował baterię w aparacie. Z ciekawostek można dodać, że znajduje się tutaj 8707 pokoi, których ściany cesarz tylko z rzadka opuszczał. Czas wypełniało mu jedzenie (podobno przeciętnie na jeden posiłek przygotowywano około 100 potraw, z których sobie wybierał) oraz harem (około 10 tysięcy kobiet). Aha, wchodząc do Zakazanego Miasta pamiętajcie pokazać kartę ISIC. My zapomnieliśmy i zamiast 20 zapłaciliśmy aż 60 juanów.
Obiad, czyli cokolwiek nie zamówisz, zjesz ze smakiem. W pierwszym barze, do którego zawitaliśmy, właścicielka chciała potraktować nas jak rasowych turystów wręczając menu w języku angielskim (w takowych nie są podane ceny, a sprzedawcy na koniec posiłku wystawiają kilkukrotnie wyższy rachunek), a kiedy usłyszeliśmy cenę piwa – 15 juanów (około 7,5 zł) – grzecznie podziękowaliśmy i opuściliśmy bar. W ogóle cena piwa stała się dla nas pewnym wyznacznikiem – za najpopularniejsze tutaj piwo Chińczycy płacą około 4-5 juanów – i po pytaniu o píjiǔ (wymowa: pidźju) wiemy już, czy właściciel chce nas wykiwać, czy oferuje uczciwą cenę za swoje usługi. Ostatecznie trafiliśmy do baru, który miał menu w języku chińskim, przy potrawach były podane ceny, a właścicielka nie potrafiła powiedzieć ani słowa w języku angielskim. Wybraliśmy więc trzy potrawy na chybił trafił i otrzymaliśmy wołowinę z warzywami, kurczaka w sosie sojowym z orzechami oraz furę selera posypanego chilli. Wciągnęliśmy wszystko w trymiga, a naszym wyczynom z pałeczkami z zaciekawieniem przyglądali się goście siedzący w barze. W drodze powrotnej namierzyliśmy z kolei miejsce, gdzie można dostać piwo już od czterech juanów!
Couchsurfing w Chinach. Po ostatnich przygodach z couchsurferką Peggy sądziliśmy, że nic nie może nas już zaskoczyć. I pomyliliśmy się. Po powrocie do naszego hutongu, okazało się, że herbaciarnia Melo, w której mieszkaliśmy, jest zamknięta na cztery spusty, a przy wejściu na ganek stoi dwóch strażników. Oczywiście żaden z nich nie potrafił wydukać z siebie słowa po angielsku. Tłumaczyliśmy (a właściwie próbowały to robić dwie Chinki, które też chciały dostać się do środka), dzwoniliśmy (do naszej hościny, która nie wiedziała co się dzieje), prosiliśmy (strażników) i po godzinie w końcu udało nam się dostać do pokoju. Wpuścił nas wychudzony Chińczyk stylizujący się na dr. House’a (kulał na prawą nogę i podpierał się laską), którego pierwszy raz widzieliśmy na oczy. Przez pierwszą godzinę, kiedy próbowaliśmy dowiedzieć się, dlaczego naszej herbaciarni pilnują strażnicy, wspomniany Chińczyk tak wykłócał się z ochroną, że z wrażenia przestał kuleć i gdzieś zapodział laskę. Obrazu chaosu dopełniły dwie Chinki, które przyszły do nas z prośbą o użyczenie telefonu, bo miały „troubles with their door”. O co im chodziło? Też nie wiemy. Ogólnie rzecz biorąc, obraz dzisiejszego wieczora to jeden wielki chaos. Ale to nie wszystko…
Higiena przede wszystkim. Wydawać by się mogło, że wzięcie kąpieli nie powinno nastręczać większych trudności. Nic bardziej mylnego. W poszukiwaniu prysznica udaliśmy się do pierwszego lepszego hostelu. Do jednego weszliśmy nie pytając o nic recepcjonistę, który przysypiał za ladą, ale okazało się, że zamiast wspólnych łazienek, w których moglibyśmy doprowadzić się do porządku, każdy pokój ma własną toaletę. W drugim hotelu zapytaliśmy, czy jest możliwy shower, ale oczywiście nikt nas nie zrozumiał i tym samym zostaliśmy skazani na dłuższe poszukiwania. Odwiedziliśmy kilka hoteli, ale albo nas nie rozumiano, albo oferowano nocleg za 300 juanów. Zdesperowani zapytaliśmy przypadkowo napotkaną Chinkę, czy zna miejsce, gdzie możemy zaznać czystości. O dziwo umiała nieco mówić po angielsku, dlatego przez kolejne pół godziny krążyliśmy po okolicznych hotelach z osobistym tłumaczem. W końcu walnęliśmy prosto z mostu: „czy możemy umyć się w twoim domu?”. I mogliśmy! Chinka zaprowadziła nas w najmroczniejszy zakamarek dzielnicy, przeprowadziła przez ciemną jak noc bramę i kazała chwilę zaczekać na ganku, który wyglądał jakby żywcem wyjęty ze „Slumdoga”. Ciszę nocy przerywał tylko odgłos spluwania, widocznie ktoś spacerował ulicą. Łazienka, której nam użyczyła, znacznie odbiegała od standardów europejskich – przede wszystkim była połączona z kuchnią (oddzielała ją tylko kotarka zasłaniana na czas kąpieli), a z powodu braku brodzika woda z mydlinami rozlewała się po całym pomieszczeniu zatrzymując się dopiero na lodówce. Zza kotarki wystawał wbity w deskę tasak (zaraz obok szczotki do pleców), a okna pokrywała kilkucentymetrowa warstwa starego tłuszczu. Równie nieciekawie prezentował się jej pokój, w którym brakowało mebli, a zamiast podłogi był po prostu wylany beton. Co ciekawe, Chinka miała komputer z internetem. Na koniec grzecznie podziękowaliśmy, zostawiliśmy mały upominek z Polski i obiecaliśmy, że odwiedzimy ją w McDonaldsie, w którym pracuje. W drodze powrotnej do naszego hutongu zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że jedna z nielicznych osób potrafiących rozmawiać w języku obcym, przekłada hamburgery zamiast prowadzić kurs angielskiego w szkole czy pracować w jakimś biurze. Świat jest niesprawiedliwy. Chiny są niesprawiedliwe.