Kolejny dzień w Chinach po raz kolejny utwierdził nas w przekonaniu, że jest to państwo zgoła odmienne, niespodzianki trafiają się na każdym kroku, a my w dziwny sposób przyciągamy niecodzienne sytuacje. Tym razem poznaliśmy chiński zwyczaj odmawiania backapckersom miejsca w hostelu, brodziliśmy po zalanych wodą ulicach Pekinu, a także spróbowaliśmy zrobić zakupy w chińskim supermarkecie.
Hostel. Z braku hosta (od ostatniego się ewakuowaliśmy) musieliśmy udać się do hostelu. Zmieniliśmy hutong, żeby ulotnić się z naszej podejrzanej okolicy i tak trafiliśmy do Far East Hostel kilka przecznic dalej. Według hostelworld.com nie powinno być problemu z rezerwacją łóżek na jedną noc, jednak pani za ladą kategorycznie odmówiła przyjęcia strudzonych wędrowców z powodu braku miejsc. Usiedliśmy więc w hostelowym holu, gdzie był darmowy internet i po dziesięciu minutach ponownie podeszliśmy do lady, tym razem z numerem potwierdzającym rezerwację. Było to dość zabawne – przed chwilą odmówiono nam pobytu, a po chwili łóżka jednak się znalazły. Mało tego, ten z nas który spał na nielegalu (wykupiliśmy dwa miejsca zamiast trzech), mógł sobie wybierać spośród kilku wolnych posłań. Miejsc więc było pod dostatkiem, pozostaje tylko pytanie dlaczego Chińczycy tak niechętnie je sprzedają? Żeby było śmieszniej, kolejnego dnia musieliśmy zrobić ten sam numer, ponieważ smutny pan za ladą w recepcji oznajmił, że „sorry, no empty rooms”. Oczywiście po dziesięciu minutach mieliśmy łóżka za cenę 50 juanów (ok. 25 zł) od osoby.
Pora deszczowa. Pierwsze dni w Pekinie było parno i duszno, niebo spowijały, obok smogu, gęste chmury, dlatego deszcz był kwestią czasu. Nie spodziewaliśmy się jednak, że w ciągu pół godziny, kiedy jechaliśmy metrem, zdąży napadać tyle wody, że przejście przez ulicę będzie równało się z przejściem przez rzekę. Naszą podróż do Walmartu przeszliśmy w połowie na boso, brodząc po łydki w wodzie. O dziwo, po godzinie ulice były już suche, także Chińczycy opracowali sprawny system odprowadzania nadmiaru deszczu (Łukasz zauważył, że przydałby się równie wydajny system odprowadzania turystów z muzeów). Następnego dnia podczas jazdy metrem na telewizorze był wyświetlany materiał informacyjny, w którym główną rolę odegraliśmy właśnie my – mogliśmy zobaczyć w slow-motion jak rzucamy sobie przez ulicę rzekę sandały Stana, aby nie nadepnąć na żadne szkło).
Alkohol. Tak jak pisaliśmy, piwo jest bardzo tanie – dzisiaj udało nam się znaleźć butelkę za mniej niż 1,50 zł. Ale tym razem nie o piwie. Przy okazji wizyty w Walmarcie zaopatrzyliśmy się w inne trunki (z niższej półki), których nazw niestety nie potrafimy przytoczyć. Wódka 53% okazała się na tyle nieznośna, że pierwsza degustacja okazała się zarazem ostatnią, a wino wcale nie było zwyczajnym winem tylko rodzajem sosu sojowego (który zawierał 15% alkoholu – stąd nieporozumienie), jakiego używa się do gotowania. Dlatego stwierdziliśmy, że na razie trzymamy się sprawdzonych piw.
Facebook. Faktycznie jest tutaj banowany i wrzucenie czegoś na walla wymaga wykupienia programu pozwalającego na anonimowe przeglądnie Internetu (tak, aby Chińczycy nie mogli namierzyć, że przebywamy na terenie ich państwa w trakcie korzystania z tego kapitalistycznego narzędzia). Wpisując w wyszukiwarce facebook.com wyskakuje nam po prostu „błąd wczytywania strony”. Co więcej kilkukrotne wpisanie słowa „facebook” w wyszukiwarce Google powoduje przejściowe „błędy wczytywania strony”, a dostęp do wielu portali zawierających porady bądź aplikacje do obejścia chińskich zabezpieczeń również jest zablokowany. Ot, Chiny.
CS Report: Znalezienie miejsca w Pekinie to nie bułka z masłem. Tylko 800 CouchSurferów, a dodajmy, że część z nich nie mówi w języku angielskim, a niektórzy mieszkają na takim wygwizdowie, że umiejscowienie u nich bazy wypadowej było bezcelowe. Bilans na dzisiaj wygląda tak: 20 zaproszeń i tylko 4 zaakceptowane.
Wi-fi Report: Co nas zdziwiło, hotspoty wcale nie należą do rzadkości. Owszem, jest ich znacznie mniej niż w Europie, 99% z nich jest zabezpieczonych hasłem, działają nad wyraz topornie – ale są. Niestety połączenie z Internetem zazwyczaj wymaga posiadania chińskiego numeru komórkowego, na który wysyłane jest hasło dostępu do sieci. My mamy tylko polskie karty w telefonach, dlatego internet łapiemy u naszych hostów i w hostelach. Z publiczną siecią udało nam się połączyć tylko raz, kiedy nie była zabezpieczona żadnym hasłem.