Do Chengdu dotarliśmy we wczesnych godzinach porannych. Po nieprzespanej nocy na hardseatcie nie było nam do śmiechu. Tym bardziej, że nie kursowało jeszcze metro, a siatka połączeń autobusowych wyglądała jak labirynt Minotaura. Z KFC, gdzie zamierzaliśmy przeczekać aż miasto się przebudzi, wyrzucili nas, kiedy tylko zorientowali się, że nie mamy zamiaru nic zamawiać. Z Fan, hościną poznaną przez couchsurfing, umówieni byliśmy dopiero pod wieczór, a nasze organizmy wyraźnie przełączały się na tryb stand by. Czytaj dalej Chiny od A do Z: Pandzi los