Chiny od A do Z: Pandzi los

Do Chengdu dotarliśmy we wczesnych godzinach porannych. Po nieprzespanej nocy na hardseatcie nie było nam do śmiechu. Tym bardziej, że nie kursowało jeszcze metro, a siatka połączeń autobusowych wyglądała jak labirynt Minotaura. Z KFC, gdzie zamierzaliśmy przeczekać aż miasto się przebudzi, wyrzucili nas, kiedy tylko zorientowali się, że nie mamy zamiaru nic zamawiać. Z Fan, hościną poznaną przez couchsurfing, umówieni byliśmy dopiero pod wieczór, a nasze organizmy wyraźnie przełączały się na tryb stand by. Co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Niechętnie ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek. Po tradycyjnie burzliwych targach wynegocjowaliśmy dojazd w rozsądnej cenie do hostelu Traffic Inn skąd rzekomo odjeżdżają autobusy „do pand”. Plan na najbliższych kilka godzin – ogarnąć się, zostawić bagaż w hostelu i zdążyć do rezerwatu pand na dziesiątą. O tej godzinie przypadała pora karmienia, a podobno tylko podczas jedzenia zobaczyć można te zwierzęta w pozycji innej niż leżąca. Jednak póki co to my walczyliśmy by nie położyć się i zasnąć. Gorący prysznic, herbatka (wszystko to za darmo dzięki uprzejmości bądź gapiostwu obsługi hostelu) i ruszamy w drogę.

panda1 Tu jednak pierwszy zawód. Autobus 103, o którym rozpisywał się nasz przewodnik nie kursuje już od dwóch lat. Na szczęście jest alternatywna trasa dojazdu – jedynie z trzema przesiadkami. O nie, nie poddamy się tak łatwo! Jeszcze tylko szybkie poranne pyzy w 7-Eleven i ruszamy. Na przystanku spotykamy hiszpańską parę. Oni tez jadą „do pand”. Wsiadamy razem do autobusu. Linia o dziwo dobra, tylko kierunek zły, co odkrywamy dopiero po dwudziestu minutach jazdy. Zbliża się godzina ósma, a my wciąż jesteśmy dalej niż bliżej. Zawracamy. Na szczęście następna przesiadka jest na pętli, więc nie ma szans na pomyłkę. Przesiadamy się do drewnianego (sic!) autobusu, który wlecze się niemiłosiernie w porannych korkach. Hiszpanie są już lekko poirytowani, my zasypiamy na stojąco. Po dłuższym czasie budzi nas szturchanie jakiegoś Chińczyka, który został wytypowany przez kierowcę, do wyjaśnienia nam, że droga jest w remoncie i autobus dalej nie jedzie. „Do pand” jeszcze jakieś dwa kilometry, a do pory karmienia pół godziny. Ku uciesze robotników i zgrozie kierownika budowy przebijamy się „na skróty” przez sam środek remontowanego ronda. Hiszpanie wymiękają. My biegniemy dalej ogrodzoną z dwóch stron blaszanym murem ulicą. Za nim blokowiska, jednak nie te nowoczesne, lecz pamiętające jeszcze czasy Przewodniczącego Mao. Obecnie w rozbiórce. Po drodze mijamy manifestujących mieszkańców. Przyspieszamy kroku, by oddalić się od nich na bezpieczną odległość, zanim pojawi się policja i rozwiąże problem niepokojów społecznych w tradycyjny chiński sposób. „Do pand” docieramy dziesięć po dziesiątej. Na wejściu lekki szok – bilet za osiemdziesiąt juanów (czterdzieści złotych). No ale w końcu to na miśki. Jesteśmy w środku. Nerwowo rozglądamy się za drogowskazami prowadzącymi do wybiegów. Ostatecznie idziemy za tłumem. W końcu jest. W bambusowym gąszczu mignęło nam coś biało-czarnego. Podekscytowani podbiegamy do barierek i… spóźniliśmy się.

panda2Misiek zdążył już rozwalić się pod drzewem w otoczeniu świeżo ściętych pędów bambusa. Przez najbliższe osiem godzin będzie tylko żuć, żuć i żuć i… no domyślcie się sami. Pomyśleliśmy, ze to pewnie jakiś stary niedźwiedź i dlatego nic mu się nie chce. Ruszyliśmy w kierunku wybiegu młodzieży i rzeczywiście tam działo się o wiele więcej. Jeden z niedźwiadków leżał rozwalony na drzewie, drugi nieudolnie próbował wgramolić się na kamień (pewnie, żeby tam się przespać), trzeci zaś w przypływie nadpandziej odwagi postanowił, ku uciesze tłumu, zbliżyć się do barierek by pokazać nam z bliska swój… zadek. Chińczykom to jednak wystarczyło. Tabuny turystów ruszyły w jego kierunku, by zdobyć „selfie” z pandą w tle (+10 do szpanu, gdyż panda jest w ruchu), w pogardzie mając tabliczki informujące o zakazie hałasowania i fotografowania z lampą. Dla nas był to wyraźny sygnał do odwrotu. Po drodze strzeliliśmy jeszcze fotkę jakiejś parce z Kalifornii, jednak stwierdzili oni, że w sumie to słabe jest to zdjęcie i idą sfotografować się z małą pandą za tysiąc juanów (pięćset złotych). Nasz mózg powoli przestawał już ogarniać sytuację.

panda3Tłum gęstniał, a my w amoku stanęliśmy w kolejce do czegoś o nazwie Giant Panda Cub. Kolejka była typowo chińska, więc zeszło nam w niej ze czterdzieści minut. Oczekiwanie umilał nam przechadzający się nieopodal paw. Gdy weszliśmy do pawilonu szczerze nie wiedzieliśmy czy najpierw bić turystów, hodowców czy ratować zwierzęta. W budynku wielkości mojego pokoju (jak na pokój jest okej, ale jak na wybieg to już nie bardzo) w czterech klatkach znajdowały się mamy-pandy z małymi pandziątkami. Wokół nich stłoczeni byli turyści i strzelali im lampami błyskowymi w oczy, a pracownicy przeganiali tylko zbyt opieszałych, by nie tamowali kolejki. Cóż, dla Chińczyków w końcu to jedyna szansa by zobaczyć pandę w „naturalnym środowisku”. Bo żeby tak usiąść przy wybiegu i poczekać aż się jakaś sama pojawi – nie, to strata czasu.

Zniesmaczeni udaliśmy się do parkowego kina, by obejrzeć dokument o tym jak działa baza. Spędziliśmy tam około godziny. Jak wynika z naszych obliczeń byliśmy na trzech seansach (tego samego filmiku). Żadnego nie obejrzeliśmy w całości – zmógł nas sen. Pamiętam tylko urywki. Jackie Chan noszący małą pandę na rękach, jacyś ludzie w kitlach, bambus. Nie podjął bym się oceny tego filmu na filmwebie. Tak czy inaczej podreperowaliśmy nieco nasze nadwątlone siły i ruszyliśmy zwiedzać resztę parku. W miarę oddalania się od wejścia tłum się przerzedzał, a my odkryliśmy, że Chengdu Research Base of Giant Panda Breeding to całkiem spory kompleks ze specjalnym szpitalem dla pand, a nawet żłobkiem. Snuliśmy się niczym dwie wyblakłe mary po zamglonym parku, wymieniając tylko co jakiś czas błyskotliwe uwagi w stylu:
– Ale wysoki ten bambus.
– Yhy. Gdybym był pandą, pałaszowałbym.
– Ale nie jesteś.
– No, nie da się ukryć…

Nasze samopoczucie i usposobienie tego dnia doskonale wpasowywało się w oniryzm otoczenia i toczący się swoim ślimaczym tempem pandzi tryb życia. Pomiędzy nami i pandami zapanowała idealna symbioza. Stanowiliśmy jedność. Moglibyśmy godzinami wpatrywać się jak łamią bambusowe tyczki i żują, żują, żują… Nie zauważyliśmy nawet kiedy zrobiła się godzina szesnasta i powoli trzeba było żegnać się z naszymi pobratymcami. Pomachaliśmy im zatem na pożegnanie (nie oczekując jednak specjalnie żadnej reakcji) i ruszyliśmy na przystanek. W centrum czekała już bowiem na nas Fan, najmniejsza, ale jednocześnie najbardziej roześmiana Chinka, jaką mieliśmy okazję poznać, ale to już temat na zupełnie inną historię…

***

okładkaO tej i o wielu innych przygodach, które spotkały nas w Państwie Środka przeczytacie w najnowszej książce, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Akademickiego Dialog. „Chiny od A do Z. Państwo Środka na każdą kieszeń” to zbiór informacji, ciekawostek i anegdot zasłyszanych i podpatrzonych podczas naszej podróży. Książka zawiera ponadto garść informacji praktycznych, które każdemu, kto wybiera się do Chin pozwoli zaoszczędzić wiele nerwów, czasu i pieniędzy. Książka do kupienia w dobrych księgarniach oraz poprzez stronę wydawnictwa.