Chengdu – w samym sercu Syczuanu

Po krótkim, aczkolwiek treściwym pobycie w Xi’an udaliśmy się jeszcze bardziej na południe – do Syczuanu. Zachęceni opiniami na temat tego miejsca, a także żądni smaków słynnej syczuańskiej kuchni i widoku zamieszkujących te tereny pand, po 19 godzinach spędzonych w pociągu wysiedliśmy na dworcu w Chengdu.

Chengdu. Stolica prowincji powitała nas dość sporym gwarem, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że przybyliśmy tam o szóstej rano. Po krótkiej naradzie w dworcowym KFC (w którym z trudnością znaleźliśmy miejsce siedzące) postanowiliśmy udać się do polecanego w naszym przewodniku hostelu Traffic Inn. Ze względu na brak snu i ogólne kiepskie samopoczucie zdecydowaliśmy się na podróż taksówką. Musielibyście widzieć, jakie było nasze zdziwienie, gdy żaden z czterech taksówkarzy do których podeszliśmy nie chciał nas zabrać (sic!). Udało się dopiero po interwencji policjanta, który zmusił jednego z kierowców do wzięcia nas na pokład. Sam taksówkarz nie krył zresztą swego niezadowolenia i z samego rana byliśmy świadkami, a w zasadzie nieświadomymi prowodyrami, kłótni na postoju taksówek. Sam hostel Traffic Inn, choć nie spędziliśmy w nim ani jednej nocy stał się dla nas niemalże drugim domem. Można tam było, bez problemu i dodatkowych opłat, zostawić bagaże, skorzystać z toalety, a nawet wziąć prysznic. Obsługa bardzo dobrze mówiła po angielsku i była zawsze gotowa pomóc czy też odpowiedzieć na nasze pytania. Poza tym, jak się później okazało spali tu chyba wszyscy napotkani przez nas podczas podróży po Syczuanie Europejczycy. Samo Chengdu zrobiło na nas jeszcze lepsze wrażenie. O wiele łatwiej było tu znaleźć kogoś mówiącego po angielsku, ludzie zdawali się bardziej życzliwi, a sprzedawcy mniej natarczywi. Architektura miasta bardziej przypominała wzorce europejskie, ze względu na liczne „szklane” wieżowce. W mieście łatwo było się także odnaleźć dzięki przepływającej przez nie rzece, a większość atrakcji zgromadzona było na jednym obszarze. Jednym słowem – nic tylko zwiedzać. W ciągu trzech dni, które tu spędziliśmy przespacerowaliśmy się Jinli Street i Kuan Zhai Xiang Zi „nowymi-starymi” chińskimi uliczkami, podobnymi nieco do naszego pekińskiego hutongu, jednak o wiele bardziej nastrojowymi i kameralnymi. Niestety panował tam podobny do pekińskiego tłok i to niezależnie od pory dnia. Poza nimi odwiedziliśmy również park Baihuatan, gdzie mogliśmy podziwiać wystawę syczuańskiej sztuki bonsai, a także przekonać się jak wygląda chiński ogród z prawdziwego zdarzenia.

Najciekawsze miejsca w Chengdu? Bez wątpienia nocne spacer po mieście!
Nocny spacer po Chengdu!

Fan. Nasza hościnka w Chengdu odnaleziona za pośrednictwem CouchSurfingu okazała się najlepszym z dotychczasowych gospodarzy. Gościła nas w sumie przez trzy noce, a także przechowała część naszego bagażu podczas wyprawy na Mt. Emei. Pozwoliła nam zasmakować prawdziwego chińskiego śniadania (kaszka ryżowa z owocami zagryzana słodkimi bułeczkami), opowiedziała co nieco na temat chińskiego alfabetu, a także pokazała dwie naprawdę ciekawe knajpki, w których skosztowaliśmy syczuańskich specjałów. Jej mieszkanie znajdowało się niemal w centrum miasta, co dodatkowo ułatwiło nam życie. Ponadto Fan jest zaprzeczeniem dotychczas zaobserwowanych przez nas stereotypów – jej mieszkanie było czyste, a ona sama niezwykle uporządkowana.

Nasza ulubiona panda (przyłapana w Chengdu Research Base of Giant Panda)
Nasza ulubiona panda (przyłapana w Chengdu Research Base of Giant Panda).

Pandy. Jedną z największych atrakcji Chengdu jest stacja badawcza zajmująca się odtwarzaniem zagrożonego gatunku pand wielkich. Choć niełatwo było do niej dojechać (poranne korki + 3 km spacer spowodowany niespodziewanym nawet dla komunikacji miejskiej zamknięciem ulicy), a i cena biletu wstępu nie zachęcała (65 yuanów bez możliwości zniżki dla studentów spoza Chin), to widok wygrzewającej się w słońcu pandziej rodzinki rekompensował w pełni te niedogodności. Sama stacja okazał się być sporej wielkości parkiem pełnym dzikiej roślinności wśród której, bardzo spodziewanie dominował bambus. Same pandy okazały się być natomiast zwierzętami bardzo leniwymi i mało widowiskowymi. Jedynie młodsze osobniki przyłapaliśmy na bardziej zaawansowanych formach aktywności fizycznej, takich jak spacer czy zwisanie z drzewa. Starsze osobniki koncentrowały się głównie na leżeniu i jedzeniu. Są one jednak po części usprawiedliwione pewnymi genetycznymi przypadłościami. Organizm pandy przsyswaja bowiem tylko 20% spożytego pożywienia. Sprawia to, że zwierzęta te zwyczajnie nie mają siły, aby całymi dniami hasać po parku. Żeby ją mieć usiałyby cały dzień jeść, a przecież nie będą jeść w biegu… i tak błędne koło zamyka się.

Kuchnia syczuańska. Po trzydniowym poście (jedliśmy orzeszki, groszek i namiastki bułek – Chińczycy nie znają naszego europejskiego chleba) nasza hościnka Fan zabrała nas na syczuański posiłek, tak zwany hot pot. Usiedliśmy przy stole z podgrzewaną płytą, na której zaserwowano nam olbrzymi garniec z wkładką w postaci dwóch rodzajów bambusa, fasolek, ryżowego ciasta i kurczaka (pociętego razem z kośćmi i wszystkimi częściami ciała – również z kurzymi łapkami, głową, czaszką itp.). Jako że kuchnia syczuańska słynie z ostrości całość była ostra, a dodatkowo to co wyłowiło się z garnka (w Chinach inaczej niż u nas nie je się z osobnych talerzy tylko wszyscy pałaszują z jednej wielkiej miski) maczało się w piekielnie ostrym zupo-sosie. Całość była dość smaczna, a do listy smakołyków, które mieliśmy okazję spróbować po raz pierwszy dołączyło kurze łapsko. Najsmaczniejsze nie było, taka bardzo gumowa skóra kurczaka. Z miejscowych specjałów próbowaliśmy jeszcze ośmiornicę, która z kolei bardzo przypadła nam do gustu i przy najbliższej okazji chętnie skosztujemy jeszcze raz.