Drugie chińskie miasto, które mieliśmy okazję poznać – Xi’an, stolica prowincji Shaanxi – od razu przypadło nam do gustu. Nie było tutaj tego, czego w Pekinie było w nadmiarze, czyli nieprzebranych tłumów Chińczyków i ulicznych naciągaczy polujących na białych turystów.
Xi’an. Podobnie jednak jak w stolicy, także i tutaj po wyjściu przed dworzec byliśmy totalnie zdezorientowani. Z pomocą przyszedł nam jednak Michael, miejscowy travel agent, który wręczył nam mapę miasta z zaznaczonym na nim hostelem. Krótki rekonesans i już wiedzieliśmy, że centrum miasta otaczają wysokie, dwunastometrowe mury (wybudowane jeszcze w XIV wieku), co znacznie zredukowało szanse zgubienia się – coś o czym w Pekinie mogliśmy tylko pomarzyć. Samo miasto jest dużo mniej zatłoczone, białych turystów można policzyć na palcach jednej ręki, życie płynie nieco wolniej, na ulicach starsi panowie grają w karty i mahjonga, starsze panie gotują i prowadzą uliczne salony fryzjerskie, a szyldy sklepów można rozczytać tylko przy pomocy rozmówek polsko-chińskich. Mniejsza popularność wśród turystów przekłada się na poziom cen – nocleg w wieloosobowym pokoju w Warriors Youth Hostel kosztował nas tylko 20 juanów (ok. 10 zł) od osoby.
Bazar. Przechadzając się po mieście zupełnym przypadkiem trafiliśmy na poranny targ mieniący się kolorami dorodnych warzyw, owoców i czerwienią świeżo ubitego mięsa. W powietrzu unosił się drażniący zapach ostrych przypraw (gdzieniegdzie przeplatany smrodem ścieków i śmieci), a kolorytu dodawał biegający kogut, którego bezskutecznie próbowała złapać i ubić starsza pani rzeźnik. Tutaj też zjedliśmy śniadanie – placka z mięsem i papryką (chiński odpowiednik „naszego” kebabu w bułce), a także chińską pizzę o smaku ostrym (czyli placek posmarowany pastą chilli). Całość oczywiście jak na backapckerską kieszeń przystało – 5 juanów (ok. 2,5 zł).
Terakotowa armia. Nauczeni doświadczeniem nie daliśmy się namówić lokalnym taksówkarzom i naganiaczom na żadne oferty i za kilka juanów wzięliśmy autobus linii 306, który zawiózł nas pod kasy biletowe. Wstęp po okazaniu legitymacji studenckiej ISIC kosztował nas aż 75 juanów (ponad 30 zł), ale widok 2000 terakotowych żołnierzy w całości nam ten wydatek zrekompensował. Olbrzymia hala, w której znajduje się lwia część gwardii cesarza Qin Shi, nie została jeszcze w całości zbadana przez archeologów (szacuje się, że dotychczas odkopano dopiero dwa z sześciu tysięcy posągów), co tylko potęguje wrażenie i wzbudza podziw dla umiejętności starożytnych Chińczyków – pamiętajmy, że terakotowa armia powstała 2200 lat temu! Mało tego, każdy z kilku tysięcy żołnierzy ma inną twarz i wyposażony był w chromowaną broń (na zachodzie technikę tą zaczęto stosować dopiero w latach 50-tych XX wieku). Wszystko to zostało odkryte przez przypadek w 1974 roku, kiedy lokalny farmer w poszukiwaniu wody do nawadniania pól dokopał się do podziemnej armii.
Nudlodajnia. W okolicy naszego hostelu ze świecą było szukać tzw. „karaluchów” (ulicznych barów, które nie przejmują się higieną – określenie zapożyczone od pracowników polskiej ambasady w Pekinie), dlatego udaliśmy się do obskurnego fast noodla, czyli nudlodajni. O dziwo pracownik, które przyszedł nas obsłużyć umiał co nieco w języku angielskim, a na koniec zaproponował, abyśmy zostali penfriendami, na co chętnie przystaliśmy i zostawiliśmy mu nasze e-maile. Wracając jednak do samych nudli – w Chinach są tym, czym w Polsce rosół, czyli daniem narodowym. Z naszych obserwacji wynika, że w Państwie Środka zjada się więcej makaronu niż ryżu, z którym przecież kojarzy nam się kuchnia azjatycka. W samej nudlodajni do wyboru mieliśmy kilka rodzajów zup z makaronem, ale nie mogąc rozczytać menu po prostu wskazaliśmy palcem danie, które pochłaniał starszy Chińczyk siedzący za nami. Jako przystawkę dostaliśmy mętną wodę w misce, którą po dłuższych oględzinach zidentyfikowaliśmy jako pozostałości po gotowaniu makaronu. Posiłek szybki, syty (Chińczycy nie jedzą zupy z nudlami, ale nudle z zupą) i przede wszystkim tani – 6 juanów (ok. 3 zł).