I oto po dziesięciu dniach nadszedł czas rozstania ze stolicą Chin. I skłamałbym pisząc, że będziemy za nią tęsknić. Tłok, wysokie ceny i sprzedawcy czyhający na każdym kroku, by oszukać białego turystę. Ale to wszystko już za nami. Przed nami natomiast Terakotowa Armia i zapierające dech w piersiach widoki Syczuanu. Zanim jednak opuściliśmy Pekin, postanowiliśmy odwiedzić Silk Market – najpopularniejsze miejsce zakupu pamiątek. Tego dnia zetknęliśmy się również po raz pierwszy z chińskimi pociągami.
Silk Market. Na targ, który okazał się być pięciopiętrowym domem towarowym przybyliśmy o 9.00, czyli pół godziny przed otwarciem. Dzięki temu mogliśmy obejrzeć jak miejsce budzi się do życia. Zaskoczyli nas szczególnie dostawcy, którzy świeży towar dosłownie wyrzucali przed sklepem, nie dbając o rozrywające się opakowania i brudzące się tkaniny. Gdy weszliśmy do środka naszym oczom ukazał się widok setek łudząco do siebie podobnych boksów, w których kupić można było wszystko z czego słyną Chiny – jedwab, porcelanę, jadeit, perły, pałeczki, wachlarze… długo można by wymieniać. Szeroki był również asortyment podrabianych markowych ubrań, obuwia i galanterii skórzanej. Łukasz podjął próbę odszukania dla siebie butów trekingowych, jednak dosyć szybko poddał się widząc, ze asortyment co najmniej 20 boksów obuwniczych jest niemal identyczny, a jakość podróbek delikatnie mówiąc kiepska (pianka z naklejką Vibram zamiast podeszwy, brak jakiejkolwiek membrany, a zamiast logo marki Columbia miejscowy wyrób Colaubia). Ja natomiast zacząłem rozglądać się za małym plecakiem na netbooka i niewiele brakowało, a zakupy skończyłyby się dla mnie fatalnie. Zostałem bowiem niemalże pobity przez jedną ze sprzedawczyń, która po pokazaniu mi kilku modeli plecaków i rozpoczęciu negocjacji (początkowa cena 420, cena ostateczna 100 juanów) nie chciała mnie wypuścić ze sklepu, popychając mnie i wykrzykując, że jestem niegodziwy, i że nie można rozpoczynać targowania nie chcąc czegoś kupić. Z całej sytuacji wyratował mnie Łukasz, jednak pani nie mogła darować sobie na odchodnym uszczypnięcia mnie w ramię. Po tej przygodzie stwierdziłem, że podziemia Silk Marketu, gdzie znajdował się feralny box są dla mnie spalone. Powyżej nich natomiast w całkiem przystępnych cenach (oczywiście po uprzednim ich stargowaniu) kupić można naprawdę ładne rzeczy, dlatego zdecydowaliśmy się wrócić tu w drodze powrotnej do Rosji.
Dworzec w Pekinie. Miejsce delikatnie mówiąc zatłoczone. Pełne ludzi wręcz koczujących w oczekiwaniu na swój pociąg, nie mających skrupułów legnąć na posadzce i zdrzemnąć się czy rozbić obozowisko na środku korytarza, celem zjedzenia dziesiątego kubła nudli. My na miejsce przybyliśmy półtorej godziny przed odjazdem, a w kolejce na peron byliśmy na szarym końcu. Wtapiając się w atmosferę miejsca również rozbiliśmy swój obóz, nie był on jednak tak okazały jak chińskie konstrukcje, które są zazwyczaj wyposażone w pełną infrastrukturę campingową – koce, składane krzesełka i tony przekąsek. Samo oczekiwanie na pociąg zostało w Chinach dosyć dobrze rozwiązane. Po wejściu do hali dworca udaliśmy się od razu do specjalnej poczekalni przeznaczonej tylko dla podróżujących naszym pociągiem. Na peron zejść można było dopiero po podstawieniu pociągu. Niestety jak dobrze cały ten system nie byłby opracowany, nie ma szans na komfort w takim tłumie.
Chiński pociąg. Szczerze mówiąc trochę obawialiśmy się tego, co zastaniemy po wejściu do wagonu. Jak się później okazało – niepotrzebnie. Z ręką na sercu powiedzieć możemy, że trzymał on standard PKP (dobrze, ze nie jesteśmy zatem Niemcami, czy Szwajcarami, bo przeżylibyśmy prawdziwy szok). Nasze miejsca znajdowały się w wagonie klasy „hard seat” (najniższej z czterech dostępnych) – oznaczało to szesnaście godzin w pozycji siedzącej, z pionowym oparciem, bez możliwości opuszczenia go ani o centymetr. Powiecie, że gorzej być nie może? Nic z tych rzeczy, gdyż chińskie koleje sprzedają również miejsca stojące, również na tak długie trasy. Wyjaśnia to obecność sprzedawców składanych krzesełek na dworcu. W naszym wagonie kilka osób spędziło podróż siedząc właśnie na takich taboretach. W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca wykupione miała rodzina z na oko stuletnią babcią i małym chłopcem (który dosyć długo nie mógł oswoić się z widokiem owłosionego, białego Ching-Konga i kędzierzawego Frodo Bagginsa), a także mężczyzna podróżujący z dwoma kartonami po butach, które koniecznie musiały siedzieć na fotelu obok niego, co dość znacząco zmniejszało i tak już mikroskopijną przestrzeń życiową Łukasza. Czym zajmują się Chińczycy w podróży? Cóż, generalnie ciężko być w tym temacie oryginalnym. Karty, muzyka (DJ bez słuchawek, a jakże) oraz filmy. Jest jednak taka przyjemność, której żaden Chińczyk w pociągu nie może sobie odmówić – jedzenie. Po wagonach nosi się szelest papierków od przeróżnych przekąsek, wśród których królują kultowe nudle. Nie żebyśmy komuś liczyli, ile zjada, ale średnio każdy pasażer zabiera ze sobą dwa wielgachne kubły zupek. Z pewnością jest to konsekwencja darmowego wrzątku w każdym wagonie. Po jedzeniu pora na drzemkę, a w przypadku tak długiego kursu – „zwyczajny” sen. Trudno nazwać go zwyczajnym, skoro do dyspozycji mamy przestrzeń około pół metra kwadratowego, nad głową dmucha klimatyzacja, a dzieci w wieku przedszkolnym właśnie budzą się do życia i zaczynają zabawę w „dom latających sztyletów”. Największym utrudnieniem pozostaje konstrukcja oparć, które są pionowe i trzeba podejmować nieustanne wysiłki przylgnięcia do nich plecami, aby nie naruszać przestrzeni życiowej współpasażera siedzącego na przeciwko. Łukaszowi, po przetestowaniu chyba całej „pociągowej kamasutry” udałą się sztuka ułożenia do spania, ja niestety (głównie z racji wzrostu) nie miałem tyle szczęścia.
Toaleta pociągowa. Konsekwencją częstych posiłków jest częsta potrzeba wypróżniania się. Jak zatem nietrudno się domyślić toaleta do najczystszych nie należała – najlepiej obrazuje to reakcja Asi, która po powrocie z niej wypsikała sobie na ręce z pół buteleczki sanitizera. Co gorsza chińskie dzieci mają dziwny zwyczaj załatwiania swoich potrzeb publicznie i niestety przestrzeń pociągu nie stanowiła odstępstwa od tej reguły. Niejednokrotnie zatem mijaliśmy w drodze do łazienki dzieci siusiające na podłogę w przejściu między wagonami. Niewykluczone, że na siusianiu się nie kończyło, bo trudno wymagać od kilkumiesięcznego dziecka, aby informowało, co zamierza z siebie wyrzucić. Nieliczni przewrażliwieni na punkcie higieny rodzice robią nocnik z reklamówki, ale takie zachowanie należy raczej do rzadkości. Reklamówki zastępują tutaj pieluchy, których nie widzieliśmy w żadnym sklepie, mimo że jesteśmy tutaj już prawie dwa tygodnie.