Szanghaj – najbardziej zachodnie z chińskich miast i obowiązkowy punkt na trasie każdej wycieczki po Państwie Środka. I nas nie mogło tam zabraknąć, choć cena, jaką przyszło nam zapłacić za dojazd była wysoka – 36 godzin w pociągu z mlaskającymi, krzykliwymi i nie najładniej pachnącymi jegomościami. Miasto było jednak tego warte.
Expo 2010. W Szanghaju powitały nas tropikalne upały (temperatura 35 st. C), które w połączeniu z zatłoczonym wagonem metra, przywołały mroczne demony pekińskiej przeszłości. Na szczęście dalej było już tylko lepiej. Po raz pierwszy (i prawdopodobnie ostatni) podczas naszej wyprawy zarezerwowaliśmy bowiem w hostelu prywatny pokój (zazwyczaj korzystamy z couchsurfingu), z własną łazienką i telewizorem (cena 55 juanów za osobę bardziej niż przyzwoita). Korzystając z tych „luksusów” urządziliśmy wielkie pranie, a ja obejrzałem w nocy ceremonię otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Poza tym okazało się, że nasz hostel znajduje się całkiem blisko terenów wystawy Expo 2010. Nie mogliśmy oczywiście tej okazji zmarnować i około południa wyruszyliśmy na podbój targów. Gdy dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się krajobraz niemal jak z filmu „Jestem legendą”. Szerokie arterie, na których więcej było służb sprzątających niż chętnych do bałaganienia. Chodniki z idealnie równo położonej kostki brukowej, na których żywą istotę mijaliśmy średnio raz na pięć minut (wliczając w to bezpańskie psy i koty). Pięknie urządzony i zadbany park, w którym poza nami znajdowało się tylko kilkunastu ogrodników. Oto spuścizna wystawy światowej sprzed dwóch lat. A pawilony? Cóż, większość z nich została wywieziona od razu po imprezie. Reszta niszczeje i zarasta chwastami. Jedynie chiński kolos „odwrócona piramida” przebudowany jest na muzeum, a pawilony Arabii Saudyjskiej i Włoch wciąż funkcjonują. Wszystko oczywiście starannie otoczono wysokim płotem. Spacerując wśród tego postmomdernistycznego krajobrazu ogarnęło nas obce od momentu przyjazdu do Chin poczucie osamotnienia i odseparowania. Nie powiem, że było to uczucie złe.
Szanghaj. W następnych dniach przenieśliśmy się do znalezionej przez couchsurfing hościnki Digo (którą przechrzciłem nieświadomie na „Dingo”), która zostanie przez nas zapamiętana ze względu na pyszne śniadania, skłonność do spóźnień i niechęć do mężczyzn. Summa summarum zostaliśmy jednak ugoszczeni bardzo dobrze, za co jesteśmy Digo bardzo wdzięczni. Traktując mieszczące się na obrzeżach miasta mieszkanie, jako bazę wypadową codziennie jeździliśmy do centrum, co nie było zbyt uciążliwe finansowo dzięki zakupowi trzydniowego biletu na metro (cena 45 juanów również przyzwoita). Po wyjściu na powierzchnię przy jednej z głównych ulic po raz kolejny zostaliśmy zaskoczeni brakiem tłumów. Czy to kwestia weekendu, czy panujących upałów, z pewnością pod tym względem Szanghaj przypadł nam do gustu najbardziej spośród chińskich miast. Nie tylko zresztą z tego powodu. Dzięki kolonialnej architekturze, którą spotkać można tu na każdym kroku poczuliśmy się po raz pierwszy od kilku tygodni „prawie” jak w Europie. Wrażenie to potęgowała jeszcze dzielnica drapaczy chmur z ulokowanym po środku parkiem, która to z kolei kojarzyła się z nowojorskim Manhattanem. Widok nocnej panoramy – bezcenny. Nie jest jednak (niestety?) tak, że Szanghaj to miasto opuszczone. Gdy tylko temperatura staje się znośna, tj. koło godziny 19, tłum wylega na ulice. Dzięki temu widokowi zrozumiałem w końcu co oznacza termin „nocne życie miasta”.
Zakupy. Jako, że nasz pobyt w Chinach nieuchronnie zbliżał się do końca, zmuszeni byśmy zainteresować się w końcu zakupem pamiątek dla krewnych i znajomych. Bardziej jednak niż goniące nas terminy do wpadnięcia w zakupowy szał przyczyniło się odnalezienie sklepu „wszystko za 10 juanów”. Aby jednak całkowicie nie zdradzać się ze swojego skąpstwa dodamy, że część pamiątek zakupiona została na marketach nieopodal starego miasta i przy stadionie drużyny Shanghai Shenhua (tej samej, w której parę snajperów tworzą Drogba z Anelką), a także na nocnym targu, na który przypadkiem trafiliśmy jednego wieczora błądząc w poszukiwaniu stacji metra. Generalnie kultura zakupów w Szanghaju wydała nam się o wiele wyższa niż w Pekinie (mniej nagabywania i wyjściowe ceny mniej „kosmiczne”), z jednym wyjątkiem – ulica Nanjing Road. Zostaliśmy tam momentalnie zaatakowani przez naganiacza, który zaprowadził nas do sklepiku, w którym za 6 pocztówek zaproponowano nam cenę – 140 juanów. 5 minut później siedzieliśmy już w wagonie metra, wywożącym nas jak najdalej od tego miejsca i zastanawialiśmy się, czy temu panu udało się kiedykolwiek sprzedać swoje pocztówki za taką cenę. Dzień później kupiliśmy identyczne w zestawie 12 szt., za 20 juanów.
Osobliwości. W Szanghaju spotkało nas również kilka niecodziennych przygód. Jedna z nich to spotkanie z Mr. Pe (skrót od Paganini), profesorem języka angielskiego i utalentowanym skrzypkiem. Oprowadził nas on po podziemnym centrum handlowym, stylizowanym na 19-wieczną ulicę handlową, a także udzielił lekcji języka chińskiego. Sądząc, że jest on jednym z naciągaczy, zapraszających cudzoziemców do kawiarni na herbatę za 1000 juanów, zachowaliśmy wobec jego osoby sporą rezerwę i po godzinie nauki wymowy nazw chińskich dań rozstaliśmy się pod Muzeum Szanghajskim. Do dziś zastanawiamy się z Łukaszem o co tak właściwie mu chodziło. Czy była to bezinteresowna pomoc, czy może próba zapisania nas na kurs chińskiego? Chyba już nigdy się nie dowiemy. Oprócz pana Pe, natknęliśmy się w Szanghaju na najlepsze uliczne nudle w Chinach. Przygotowywane z dodatkiem jajka i zieleniny, za jedyne 6 juanów, zasmakowały nam tak bardzo, że przez 2 dni specjalnie wracaliśmy do domu ze stacji … by ich zasmakować. Okazuje się jednak, że nudle te miały w sobie coś europejskiego, gdyż jedząc je przy improwizowanym stoliczku pod delikatesami spotkaliśmy w tej osobliwej restauracji Szwedkę i Czecha, którzy również zajadali się nudlowym specjałem. Dość zaskakująco wyglądał również Szanghajski odpowiednik Pekińskiej 798 Art Zone -tutejszy rezerwat artystów 50 Moganshan Road zaskoczył nas pustką. Reklamowana jako jedna z największych atrakcji turystycznych strefa sztuki, poza nami gościła tego dnia może z 7 turystów. Inna sprawa, że była ona o wiele mniejsza i uboższa od swojej pekińskiej siostry, a przede wszystkim bardziej artystyczna niż turystyczna.