Pekin to nie tylko potoki Chińczyków przelewające się przez Zakazane Miasto czy podziemia metra, ale przede wszystkim klimatyczne hutongi rozżarzone światłami kolorowych szyldów. Dzisiaj poznaliśmy kolejne – tym razem artystyczne – oblicze tego miasta. 798 Art Zone wydaje się zupełnie nie pasować do robotniczego krajobrazu okolicy, ale nie ulega wątpliwości, że jest to jedno z najciekawszych miejsc w mieście.

Metro. Podstawowy środek transportu (jeden przejazd to koszt dwóch juanów, czyli jednej złotówki) zarówno dla nas, jak i setek tysięcy Chińczyków. Metro kursuje co pięć minut, ale mimo tego rankiem do wejścia na stację formuje się kilkunastometrowa kolejka, a porządku przy torach pilnują specjalnie do tego wyznaczeni stewardzi. Gdy tych ostatnich brakuje i tłumem zaczyna rządzić chaos – rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. Sami uczestniczyliśmy w przepychance przy jedynej działającej kasie biletowej na stacji Qianmen. Wyszliśmy z niej zwycięsko, ale chwile spędzone w chmarze Azjatów były ciężkie. Równie ciężka jest jazda w zatłoczonym wagonie, gdzie o każde miejsce siedzące toczy się walka niczym o ślubny welon rzucony przez pannę młodą w tłum druhen. Nikogo nie obchodzi, czy rywalizujemy ze starszą osobą, dzieckiem czy kobietą – liczy się tylko siedzenie i kilka minut drzemki w dogodnej pozycji.

798 Art Zone. Artystyczne zagłębie Pekinu, miejsce licznych galerii sztuki współczesnej, vinatage’owych butików i awangardowych sklepów, których wyroby „made in China” wcale nie odznaczają się tandetą, a wyjątkowym designem. Mieści się w obrębie osiedla Dashanzi w północno-wschodniej części miasta i bywa określane mianem pekińskiego SoHo. Strefa powstała na miejscu fabryki broni #798 (stąd też jej nazwa), w połowie lat 90. Podczas rewitalizacji zachowano jej industrialny klimat, a kilka z głośnych wystaw przyniosło jej rozgłos w artystycznym światku. Przy okazji jednego z projektów artysta Zhang Huan rozebrał się do naga, oblał miodem i usiadł w publicznej toalecie pozwalając, aby przyklejały się do niego latające wokoło muchy. Inny z performerów, He Yunchang, zabetonował się w drewnianym pudle pozostawiając sobie do oddychania jedynie dwie rurki. W takiej pozycji spędził 24 godziny pytając przechodniów „Czy to jest sztuka?”. Mimo, że o tym miejscu przewodniki turystyczne raczej nie wspominają, naszym zdaniem to jedna z najciekawszych atrakcji Pekinu. Obok dzieł sztuki, wystaw fotografii i secondhandów można stanąć oko w oko z Transformerem, a także zjeść przepyszny ryż z czereśniami na patyku.
Niech nastanie chaos. Po powrocie z fabryki i zjedzeniu kolacji mieliśmy zasadniczo do załatwienia dwie rzeczy – kupić bilety na pociąg i zadzwonić do hosta, informując, o której będziemy. Dlatego postanowiliśmy się rozdzielić. Był to błąd. Szczególnie, że obydwa telefony miał Łukasz, a ja pozostałem jedynie ze Skypem, na którym (jak się tego dnia dowiedzieliśmy) bez stabilnego połączenia internetowego nie można polegać. W sumie błądzenie od stacji metra Quianmen, do hostelu Leo, skąd odebrać miałem nasze plecaki, zajęło nam trzy godziny. Tę półtorakilometrową trasę Łukasz pokonał trzykrotnie, ja zaś tylko dwa razy, przy czym obciążony oboma plecakami. Ostatecznie spotkaliśmy się w hotelu Far East, skąd udało mi się nadać jedynego SMSa, który dotarł do Łukasza. Biegając po centrum odkryliśmy, że 200 metrów naszego hostelu znajduje się biuro sprzedaży, gdzie bezproblemowo mogliśmy kupić bilety kolejowe. Również nasz host okazał się wyrozumiały i odebrał nas z ostatniego kursu metra dojeżdżającego na jego osiedle. Krótko mówiąc wszystko dobrze się skończyło, jednak przygoda ta kosztowała nas mnóstwo energii, czasu, nerwów i pieniędzy (SMSy i próby połączeń telefonicznych). Nauczyliśmy się za to, żeby w Chinach nigdy nie polegać na Internecie (zwłaszcza tym darmowym).