Nie wiem dlaczego, ale pobyt w Rjukan pełen był skojarzeń z Władcą Pierścieni. Po przeprawie przez Cardhras przyszło nam bowiem nocować na Wichrowym Czubie. Na naszym minicampingu przy Krossobahn wiało tak niemiłosiernie, że momentami sądziłem, że za chwilę odfruniemy razem z całym namiotem. Jeden z takich wznoszących podmuchów obudził mnie o piątej rano, a kolejne nie dały niestety zasnąć. Zdecydowanie najgorsza noc jak dla mnie. Na szczęście opuszczamy już Rjukan. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy zaliczyliśmy ewidentny falstart, dziś obeszło się bez większych, autostopowych problemów. Wprawdzie trzeba było przespacerować się na drugi koniec miejscowości, ale opłacało się, gdyż czekaliśmy tam nie dłużej niż pół godziny. Tym razem wspomógł nas ojciec jadący z synem do lekarza. Gdy usłyszeliśmy, że aby dostać się do specjalisty musi on przejechać aż 150 km, pomyśleliśmy, że nasza służba zdrowia wcale nie jest taka zła (co ciekawe, Norweg pokonanie takiego dystansu uważał za coś zupełnie normalnego).
Okazało się, że „Tatuś” jest zapalonym podróżnikiem i swoim camperem zjechał pół Europy. Był także i w Polsce, zatem mogliśmy wysłuchać jego (zaskakująco dobrych) opinii na temat naszego kraju. Po drodze mijaliśmy też słynny klepkowy kościół w miejscowości Heddal. Choć jest to największa budowla tego typu w Norwegii, rozmiarami przypomina polską wiejska kaplicę (to z kolei mówi co nieco o religijności Norwegów).
Z kierowcą i jego synem rozstaliśmy się w Nottoden. Skorzystaliśmy tu z gościnności stacji benzynowej Best, na której dopełniliśmy porannych czynności toaletowych i zjedliśmy hot doga la’bieda za 10 NOK. W poszukiwaniu dobrego miejsca do łapania stopa zawędrowaliśmy na parking pod Coop-em (takie skandynawskie Społem, tylko że większe). Stąd przygarnął nas do swojej Toyoty Yaris Jonas – najmilszy z poznanych przez nas kierowców (co oczywiście nie umniejsza naszej sympatii do pozostałych osób nas podwożących). Pracował on jako sanitariusz i wracał właśnie do domu po trzydniowym dyżurze. Dojechaliśmy z nim do samego Oslo. Po drodze mijaliśmy między innymi Kongsberg – miasto założone przez pijanego króla Chrystiana IV, w którym mieści się fabryka broni, z wyglądu przypominająca raczej fabrykę zabawek. Jechaliśmy też drogą, gdzie nie dalej jak miesiąc temu wypadek spowodował polski przemytnik, jadący zbyt obciążonym samochodem (zdjęcia setek butelek wódki i piwa, toczących się po autostradzie stały się w Norwegii internetowym memem).
Gdy około godziny czternastej wjechaliśmy do Oslo jasnym stało się dla nas, że dotarliśmy tam przed terminem – spotkanie z hostem umówione mieliśmy dopiero na godzinę siedemnastą. Jednak i na to Jonas znalazł sposób. Zaprosił nas na herbatę. W jego zabałaganionym przez współlokatora mieszkaniu pozbyliśmy się też części papierosów, które przywieźliśmy tu na sprzedaż. Cena 50 NOK za paczkę usatysfakcjonowała obie strony. Po herbatce Jonas odprowadził nas do centrum. Dzięki niemu zobaczyliśmy dzielnicę artystów, gdzie swoją siedzibę ma, między innymi, norweska mniejszość palestyńska.
Z Jonasem rozstaliśmy się pod dworcem. Tu skorzystaliśmy z usług restauracji spod znaku złotych łuków i ruszyliśmy w kierunku mieszkania naszego hosta. Mieściło się ono w dzielnicy Gronland, słynącej ze swojej multikulturowości (rzeczywiście, nasz host był już chyba jednym z ostatnich mieszkających tu Skandynawów). Niewątpliwym plusem była za to bliskość centrum.
Arne powitał nas pod drzwiami swojego bloku o siedemnastej. Należał on do gatunku beztroskich couchsurferów, którzy obdarowują swoich gości kluczami i generalnie niewiele robią sobie z ich obecności. Zresztą goszcząc ponad 120 osób można się tego nauczyć. Ogólnie, podczas całego naszego pobytu w Oslo z hostem widzieliśmy się 4 razy. Mimo to zdążył on opowiedzieć nam o swoich licznych wizytach w Poznaniu (to tu po raz pierwszy usłyszał on o Couchsurfingu, możemy być zatem dumni z naszego miasta). O tym, ze mieszkanie Arne było przystosowane do goszczenia couchsurferów świadczył fakt, że miał on specjalny komputer tylko dla gości. Korzystaliśmy z niego zresztą dość intensywnie rozsyłając rozpaczliwe couchrequesty do Sztokholmu. Jednak pierwszym pomieszczeniem jakie zwiedziliśmy po „zameldowaniu” była oczywiście łazienka. Prysznic w czasie podróży – bezcenne.
Po nadrobieniu zaległości higienicznych ruszyliśmy na miasto. Pierwsze kroki pokierowaliśmy w kierunku Aker Brygge – nowopowstałej „szklanej” dzielnicy, mieszczącej się tuż nad brzegiem fiordu. Po drodze zahaczyliśmy tylko o odnalezione przypadkiem muzeum norweskiej kinematografii. Było darmowe, więc złego słowa o nim nie powiem. Generalnie fanom kina jak najbardziej polecamy.
Na brygge starym zwyczajem zjedliśmy supertanie rożki za 12 NOK oraz porobiliśmy sobie trochę kompromitujących fotek, co uławiały ustawione tam rzeźby, przedstawiające półnagie kobiety. Przechadzając się tak beztrosko dojrzeliśmy w jednym z pubów transmisję meczu Borrusia – Real. Na ekranie widniał wynik 1:0, a strzelcem gola był nie kto inny jak Robert Lewandowski. Przyspieszyło to naszą decyzję o powrocie do mieszkania. Gdy dotarliśmy na miejsce rozpoczynała się akurat druga połowa, w której nasz supersnajper ustrzelił hat-tricka. Następnego dnia mogliśmy chodzić po Oslo z podniesioną głową.
***
Rano obudził nas dźwięk hosta obijającego się o meble. Zeszłego wieczora żegnał on kolegę z pracy. Około godziny dziewiątej wybiegł zatem tylko z pokoju, wziął prysznic i ciężko skacowany pomknął do pracy. Tyle go widzieliśmy. My ten dzień zaplanowaliśmy sobie, jako dzień muzealny. Na pierwszy ogień poszło muzeum norweskich mniejszości, mieszczące się dosłownie naprzeciwko kamienicy naszego hosta. Pomysł na to muzeum był bardzo prosty, a jednocześnie ciekawy. Otóż w jednym budynku, na różnych piętrach zorganizowano imitacje świątyń skihów, muzułmanów, żydów, buddystów, hindusów i… katolików (myślenie o katolicyzmie, jak o religii mniejszościowej było dla nas bardzo abstrakcyjne). Dla lepszego przedstawienia specyficznych dla danej religii obrzędów i zwyczajów, wszystkie one zostały w muzeum zachowane. I tak na przykład przed wejściem do „sektora” sikhów ubrać musieliśmy specjalne kapcie. Zwiedzając kolejne „świątynie” i dowiadując się kolejnych ciekawych rzeczy o nieznanych nam dotychczas zupełnie religiach (szkoda, że większość tekstów napisana była tylko po norwesku), zgodnie stwierdziliśmy, że właśnie poprzez wizyty w takich miejscach, a nie przez hałaśliwe demonstracje człowiek uczy się tolerancji.
Po religijnym prologu ruszyliśmy w kierunku naszego głównego celu – Muzeum Muncha. Niestety, już przy zakupie biletów pani kasjerce udało się popsuć nam dzień stwierdzeniem, że najsłynniejszy obraz Muncha – „Krzyk”, nie jest obecnie w ekspozycji. Mimo to zdecydowaliśmy się wydać 50 NOK i wejść do galerii. W sumie składała się ona z zaledwie siedmiu sal, z czego tylko w jednej prezentowane były prace Muncha i do tego te mniej znane. Zaliczyliśmy zatem duże rozczarowanie. Aby ukoić skołatane nerwy w sklepiku z pamiątkami kupiliśmy sobie reprodukcje „Krzyku” (na bezrybiu i rak ryba).
Następne na naszym rozkładzie było DogA – centrum architektury i designu. Mieści się ono w zrewitalizowanej fabryce, niedaleko Muzeum Muncha. Tym razem zaliczyliśmy zaskoczenie in plus. Już w hallu mogliśmy bowiem oddać się partyjce edukacyjnych piłkarzyków (miały chyba coś wspólnego z głodem w Afryce, ale nie były zbyt edukacyjne skoro nie pamiętam co konkretnie). Wynik 8-5 dla mnie. Niestety Guciu w akcie zemsty poruszył zdjęcie uwieczniające moją wiktorię. W dalszej części centrum trafiliśmy na ekspozycję, prezentującą dokonania młodych norweskich designerów. Naszą szczególną uwagę przykuł wynalazek, który już niedługo zmieni oblicze świata – zakładaczka do prezerwatyw.
Po takiej dawce religijno-artystyczno-sportowo-designerskich doznań mieliśmy już dosyć obcowania z kulturą wyższą. Ruszyliśmy zatem na poszukiwanie pamiątek. Żałowaliśmy jedynie, że słynny „Krzyk” już drugi raz nam umyka. Ale czy aby na pewno? W końcu dzień jeszcze długi.