Szwedzki sen… w parku

Gdy żegnaliśmy się w Oslo z naszym hostem powiedział on jedną znamienną rzecz – „Jedziecie do Szwecji, tak? Nienawidzę tych gnojków, trzy razy nam Oslo palili, ale jedno muszę im oddać – stolicę mają zajebistą”. I w pogoni za tą „zajebistością” właśnie, mknęliśmy Swebusem przytupując w rytm hitów ABBY, które Gustaw zapuszczał ze swojego HTC, podłączonego do autobusowego wi-fi. Choć norweskie krajobrazy niewiele różnią się od polskich, ot typowe pola i lasy, to w blasku zachodzącego słońca wyglądały zjawiskowo. Idyllę tę psuła tylko świadomość, że o dziesiątej dotrzemy do Sztokholmu, gdzie nie czeka na nas ciepłe łóżko, lecz kilkukilometrowy spacer przez pełne pijanych turystów miasto, na którego końcu znajduje się pełen kloszardów park, gdzie pomiędzy ich cuchnącymi taborami przyjdzie nam spędzić noc. O ile oczywiście wcześniej nie zgarnie nas policja. Po raz pierwszy CouchSurfing zawiódł na całej linii. Gdy wysiedliśmy z autobusu na chwile zapomnieliśmy jednak o całym naszym nieciekawym położeniu. Miasto po prostu nas olśniło.

Pokonanie, w sumie nie najdłuższej, 3-kilometrowej trasy zajęło nam dwie godziny. Po drodze zbaczaliśmy w każdą możliwą uliczkę i na każdą możliwą wysepkę, co kilka kroków robiąc tylko postój na zdjęcie i kabanosa. Jak to dobrze ujął Gucio – „Wciąż szukamy miejsca na namiot, ale bardzo możliwe, że będziemy chodzić całą noc i dopiero rano stwierdzimy, ze w sumie można by iść spać”.

Scenariusz ten nie ziścił się jednak. Około północy dotarliśmy do Djurgarten, gdzie na pagórku gęsto porośniętym kłującymi krzewami, tuż nad brzegiem kanału rozbiliśmy obozowisko. Choć wdrapać się tam nie było łatwo, mieliśmy nadzieję, że podobne problemy będzie miała policja i inni potencjalni napastnicy. Nie był to może nocleg optymalny, ale miał swój klimat.

***

Następnego dnia rano wstaliśmy wcześniej, żeby „po angielsku” zwinąć obozowisko zanim ktokolwiek nas zauważy i nie wyjść na ostatnich meneli. Nic z tego. Niedzielny poranek to oficjalny „running time” Szwedów, a Djurgarten to chyba ich ulubiona ku temu lokacja. Co chwilę zatem składanie namiotu przerywali nam machający i krzyczący coś do nas biegacze.

Zwiedzanie Sztokholmu rozpoczęliśmy od położonej niedaleko wieży telewizyjnej. Nie liczyliśmy jednak, ze w niedzielę o siódmej rano będzie czynna. Obejrzeliśmy ją zatem tylko z dołu. Następnie ruszyliśmy w kierunku dzielnicy ambasad. Polskiej nie znaleźliśmy, za to bez problemu zoczyliśmy Amerykańską. I gdy już mieliśmy przyznać jej status największej… zza rogu wyłoniła się ambasada Rosyjska. Jak widać mocarstwa wciąż chcą mieć się na oku. Gdy dotarliśmy do skweru Karlaplan dopadł nas głód. W pobliskim markecie IKA zaopatrzyliśmy się więc w chleb, masło orzechowe i banany. A co, na bogato! Po posiłku ruszyliśmy w kierunku zwiedzanego wczoraj w świetle neonów centrum. Nie wierzę, że to piszę, ale w ciągu dnia wyglądało jeszcze piękniej. Kolorowe szwedzkie kamieniczki i strzeliste wieże kościołów odbijające się w błękitnej morskiej wodzie. Do tego dziesiątki wysp, setki kanałów i tysiące mostów. Moim zdaniem określenie „Wenecja północy” jest mocno wyświechtane, ale Sztokholm akurat zasługuje na nie w pełni.

Obiad, niewiele różniący się niestety od śniadania, zjedliśmy na wyspie Kastelholmen, obserwując drących się w niebogłosy w pobliskim lunaparku Szwedów. Tego dnia na naszym rozkładzie był jeszcze jeden cel – stadion olimpijski, położony niestety dokładnie na drugim końcu centrum. Nagrodą za długi spacer była jednak możliwość sfotografowania się w „loży vip” skąd 101 lat temu politycy oklaskiwali zwycięskich atletów. Co ciekawe, mimo tak sędziwego wieku stadion wciąż służy drużynie Djurgarten IF, która rozgrywa tu swe mecze. W drodze na naszą ukochaną, parkową górkę trafiliśmy jeszcze na koncert folkowej kapeli, odbywający się w amfiteatrze w centrum. Znamienne było to, że wśród osób tańczących w rytm ludowej muzyki, najlepiej kroki tradycyjnego szwedzkiego tańca opanowane miał… hindus. Chcieliśmy jeszcze zahaczyć o widziany z oddali lunapark, niestety o dziewiątej wieczorem był już nieczynny. Natknęliśmy się za to nieopodal na inną atrakcję, która najprawdopodobniej zmusi mnie do powrotu tutaj – Muzeum Wódki. Do dziś nie wiem jakim cudem Gustaw mnie stamtąd odciągnął. Tak czy inaczej znów wylądowaliśmy w Djurgarten, dumni, że w jeden dzień obeszliśmy w zasadzie wszystkie największe atrakcje Sztokholmu.

***

Plan na ostatni dzień naszego pobytu w Szwecji był prosty. Dostać się na lotnisko i tam spędzić noc. Ruszyliśmy zatem w kierunku najbliższej wylotówki, wciąż bojkotując komunikacje miejską, na którą jeden bilet kosztował tyle co moja miesięczna liniówka. Po drodze wskoczyliśmy jeszcze do Maxa – szwedzkiej podróbki McDonalda, polecanej nam przez jednego z kierowców. Rzeczywiście hamburgery warte swojej ceny choć bardziej w pamięci utkwił nam siedzący tam menel bawiący się iPhonem. Państwo dobrobytu… (chociaż na kąpiel akurat nie było go już stać, bo czuć nim było w całej restauracji).

Gdy dotarliśmy na przedmieścia pełni nadziei wyciągnęliśmy nasze kciuki ku niebu. Niestety tego dnia nie było ono naszym sprzymierzeńcem. W ciągu 3 godzin zatrzymał się jedynie jeden obłąkany Szwed, który próbował nam wyjaśnić, ze jego dziadkowie pochodzą z Michigan, oczywiście po Szwedzku. W końcu z miasta wywiózł nas… Portugalczyk. Trochę to mówi o łatwości łapania stopa w Szwecji. Dojechaliśmy z nim do miejscowości Sodertalje. Tam na stacji benzynowej podjęliśmy jeszcze ostatnie nieudane próby przekonania szwedzkich kierowców, że naprawdę nie zamierzamy ich zabić i splądrować ich samochodów. Skłonny do dyskusji był jednak tylko jeden afroskandynaw, który jednak rozmowę bez pardonu rozpoczął od kwoty 300 SEK. W tym momencie spasowaliśmy. Ostatnie korony wydaliśmy na hamburgery, a do Nykoping, gdzie mieściło się lotnisko Sztokholm Skavsta (nazwa wcale nie myląca) dojechaliśmy pociągiem. Ostatnich kilka kilometrów pokonaliśmy już chyba tylko siłą woli. W nogach tego dnia mieliśmy dobre 20 km. Choć nocleg na krzesłach lotniskowej kantyny trudno uznać za komfortowy, to blaszany dach and głowami dawał nam cos czego brakowało w Djurgarten –  poczucie bezpieczeństwa. Znużeni całodzienną wędrówką zasnęliśmy dość szybko. Obudziła nas dopiero kelnerka, prosząca byśmy ustąpili miejsca osobom chcącym zjeść śniadanie (jak oni śmią przerywać nasz sen, z tak błahego powodu). My na śniadanie uszykowany mieliśmy ostatni pasztet. Wylądował on jednak w koszu. Woleliśmy suchy chleb. Był to nieomylny znak, że czas już kończyć naszą wyprawę.