Urodziny na Preikestolen

Ruszamy. Nie ma na co czekać. W końcu jest już piąta. Mniej więcej za pięć godzin będzie ciemno, a skakanie po tych mokrych kamieniach i zamarzniętym śniegu po ciemku nie sposób określić inaczej, jak lekkomyślnym. Droga na Preikestolen jest zwodnicza. Co chwile wypłaszczenie, a po nim kolejna stroma ściana. Myślisz, że już nie daleko,  jeszcze parę kroków, a tu nagle, znienacka pojawia się tablica, która uświadamia jak wiele zostało jeszcze do przejścia. Widok z położonej 600 metrów nad wodą skalnej półki jest jednak wart tego wysiłku.

Pierwszą stromiznę pokonujemy szybko. Zbyt szybko, bo dopada nas zadyszka. Zatrzymujemy się zatem na małą sesje fotograficzną. Ciężko powiedzieć, czy bardziej zachwyca krajobraz, czy wiosenna pogoda. W oddali, po drugiej stronie fiordu majaczy jeszcze zamazany obraz Stavanger. Idziemy dalej przez bagnisty płaskowyż. Pod wyłożonym deskami szlakiem co jakiś czas przepływa strużka wody. To świeżo topniejący śnieg ze szczytu. Guciu nabiera trochę tej wody do butelki. Ciężko mi porównać smak tej wody z czymkolwiek. Czasami można wypić całą butelkę i człowiek czuje się nienapojony. Tej górskiej wody wystarcza jeden łyk.

Po drodze mijamy wiele osób. Większość już jednak schodzi do parkingu. Przyglądają się z niedowierzaniem naszym plecakom i przytroczonemu do nich ekwipunkowi. Czy to namiot? Zamierzacie tam nocować? Niektórzy się nam dziwią, inni podziwiają. Po drodze słyszymy wiele języków. Niemiecki, francuski, angielski, norweski. Jest też paru Azjatów. W końcu oni są wszędzie. Mijamy oczywiście również Polaków, ale nie dajemy po sobie poznać, że rozumiemy jak narzekają na źle oznaczoną trasę. Może rzeczywiście, w niektórych miejscach czerwona litera T – symbol norweskiego PTTK i oznaczenie wszystkich szlaków jest nieco zamazana. Można się zgubić.

Z każdym krokiem, z każdym metrem otaczająca nas jesienna zieleń zastępowana jest poszarzałą bielą topniejących śniegów. Wystrzegamy się jednak tego koloru. Każdy krok na śniegu w najlepszym wypadku oznacza zapadnięcie się kilkanaście cm w dół, w najgorszym zaś poślizg. Czasem jednak wspinaczki po oblodzonym zboczu nie da się uniknąć. Wówczas trzeba być super ostrożnym. Niby moglibyśmy założyć kolce, które nosze ze sobą w plecaku, ale w zasadzie trzeba by je co chwilę zdejmować. Jesteśmy na to zbyt leniwi.

Mniej więcej w połowie drogi przychodzi czas na przerwę. W takiej sytuacji nieoceniona okazuje się tabliczka czekolady i kabanos. Gdy tak siedzimy na przydrożnej ławce mija nas schodząca ze szczytu japońska parka. Kobieta ma na nogach buty w stylu Croksów. Mężczyzna w podobnym obuwiu znosi na plecach kilkuletnią córkę. Ciekawe czy tak wyposażeni dotarli na szczyt. Jeżeli tak to szacun.

Im bliżej szczytu droga staje się co raz bardziej płaska i kamienista. Skaczemy teraz już tylko z kamienia na kamień i przemierzamy szare płaskowyże, gdzieniegdzie porośnięte tylko mchem. Wizja rozbicia na tym podłożu namiotu jest bardzo mglista. Nie mniej niż schodzenia o ciemku. Będziemy się tym jednak później martwić. Zwłaszcza, że znaleźliśmy chyba idealne miejsce na camping. Przy rozwidleniu dwóch szlaków. Wyposażone w stolik i ławki. Z pięknym widokiem na fiord. Tak. Tutaj urządzimy Guciowi urodzinową kolację. Najpierw jednak szczyt.

Na Preikestollen dochodzimy ok 19.30. Ku naszemu zdziwieniu nie jesteśmy tutaj sami. Okazuje się, że na szczycie obozem stanęli Niemcy. Witamy się z nimi dość chłodno i przystępujemy do sesji zdjęciowej z flagą i piwem – symbolami polskiej dumy narodowej. Nie oddamy tego skrawka skały bez walki. Tym bardziej, że po chwili nadciągają brytyjskie posiłki. Para w średnim wieku jest jednak zbyt pochłonięta swoimi „sandwichami” by zwrócić na nas uwagę. My zaś siadamy okrakiem na krawędzi klifu. Niby człowiek się nie boi, ale na zdjęciach widać jak kurczowo trzyma się skały. Guciu dostaje też swoją urodzinową koszulkę. Wbijamy flagę. Przez tych kilkanaście minut klif jest nasz i za nic mamy niemieckich najeźdźców, rozpalających gdzieś w tle grilla. Niestety w momencie gdy dochodzimy na szczyt niebo zachmurza się. Mimo to krajobraz jest epicki.

Gdy kończy się piwo i nasze pomysły na kreatywne zdjęcia wracamy do miejsca obranego na obóz. Po drodze wpisujemy jeszcze na rozpiętym nad przepaścią mostku „KKS Lech mistrz 2013”. Oby proroczo. Na upatrzone miejsce dochodzimy około 21.30. Na szczęście nikogo tu nie ma, a na dworze jest jeszcze względnie jasno. Dziesięć minut później namiot jest rozbity, nudle zalane, a my wznosimy toast za zdrowie szanownego jubilata. Użyta w tym celu Lubuska Miodówka nie poraża jednak smakiem i po tym wieczorze używana jest jedynie jako dodatek do herbaty.

Dalsza część celebracji jest dosyć skromna. Wychylamy jeszcze tylko kilka kieliszków, zjadamy po kiełbasie i opróżniamy nasze miski z nudlami. Zmożeni długą drogą, odurzeni krystalicznie czystym powietrzem i wzniesionymi toastami usypiamy bardzo szybko. W nocy ze snu wyrywa mnie jednak Gustaw pytający, gdzie są tabletki przeciwbólowe. Na wpół przytomny wręczam mu apteczkę, na której spałem i przewracam się na drugi bok.

Rano budzi mnie śpiew ptaków. Wychodzę z namiotu i dopiero teraz, w promieniach porannego słońca dostrzegam w pełni w jak wspaniałym miejscu rozbiliśmy obóz. Chwilę po mnie z namiotu wyłania się Gustaw. Okazuje się, że dopadł go wczoraj syndrom filipiński. Niestety widać to po nim aż za dobrze. Podczas porannych czynności ociągamy się umyślnie. Z jednej strony żal nam opuszczać to wspaniałe miejsce. Z drugiej wiemy, że droga w dół po oblodzonych kamieniach będzie piekielnie męcząca. Dobrze, że pogoda dopisuje.

Na dół ruszamy mniej więcej z momentem nadejścia pierwszych turystów, czyli około jedenastej. Do plecaka, na piersi, przytroczone mam resztki pozostałe po wczorajszej celebracji. Prawdziwi obozowicze nigdy nie zostawiają po sobie śmieci. Schodzimy dłużej niż wchodziliśmy. To w sumie normalne. Po drodze delektujemy się niezwykłym spokojem tego miejsca. Gdy tylko nie mijają nas żadni inni turyści jest tu tak cicho. Straszliwie cicho. Pięknie cicho. W dzisiejszych czasach naprawdę trudno o taką ciszę.

Gdy docieramy do parkingu u podnóża góry jest 12.30. Guciu nie może się już doczekać porannej toalety w łazience tutejszego schroniska. Ja zaś nie mogę się doczekać, aż pozbędę się dyndających mi pod szyją śmieci. Gdy Guciu okupuje przez dwadzieścia minut łazienkę, ja kupuję w okolicznym sklepiku pamiątkowy kieliszek. Idealny do mojej kolekcji. Na stopa wyruszamy około 13. Trochę to późno, zważywszy, że do przejechania mamy dziś 180 km. Nie żałujemy jednak ani minuty spędzonej tutaj. Szczerze mówiąc, to najchętniej pozostałbym tu dłużej niż jedną noc. Plan wyprawy jest jednak napięty…