Autostopem przez góry

Mając jeszcze w pamięci zapierające dech w piersiach krajobrazy Preikestolen, maszerujemy ochoczo w dół krętej drogi, prowadzącej do Tau. Jednocześnie próbujemy oczywiście łapać stopa. Jak na razie niestety żaden z przejeżdżających samochodów nie zatrzymał się. Żaden z… dwóch. Jest niedziela, to wiele wyjaśnia. Mówi się do trzech razy sztuka. I rzeczywiście po około 30 minutach marszu zabiera nas trzeci przejeżdżający samochód. Furgonetka wypełniona sprzętem do wycinki drzew. Prowadzący ją drwal okazuje się być natomiast szwagrem Rune Holty (fani czarnego sportu na pewno kojarzą tego polsko-norweskiego zawodnika). Temat do rozmowy narzuca się sam – polskie wesele.

Podwózka, upływająca w bardzo przyjemnej atmosferze jest jednak dość krótka. Lądujemy w miasteczku Jorpeland, mniej więcej w połowie drogi do upragnionego ronda w Tau. Na kolejnego stopa nie musimy jednak czekać długo. W kilka chwil po tym jak wystawiliśmy kciuk na przystanek zajechało czarne BMW (tak, walczymy ze stereotypami na temat kierowców BMW). Zanim kierowca przełożył znajdujące się na tylnym siedzeniu foteliki dziecięce minęło trochę czasu, jednak w końcu wszyscy znaleźliśmy się w środku. Pierwszym pytaniem jakie usłyszeliśmy po zdradzeniu swojej narodowości było – czy znacie Super Mario? Gdy już zabierałem się do wyjaśniania, ze nie jesteśmy z Włoch, tylko z Polski, kierowca dokończył – Super Mario Pudzianowski (nazwisko wypowiedział nad wyraz poprawnie). Temat do rozmowy narzuca się sam – zawody Strong Man.

Również i tym razem nie zagrzaliśmy dobrze miejsca na wygodnych, skórzanych fotelach BMW, gdyż „Super Mario” jechał tylko do Tau. Niemniej byliśmy we właściwym miejscu. Jak się za chwilę miało okazać również o właściwym czasie. Po kolejnych kilku minutach zatrzymał się bowiem przed nami terenowy ford, z którego wysiadł starszy mężczyzna i powitał nas nienagannym angielskim akcentem. Wracał on właśnie z Teksasu, gdzie podróżował w interesach. Po raz kolejny, temat do rozmowy narzuca się sam – amerykańskie korzenie Gucia. Tym razem przejażdżka była jednak o wiele dłuższa. Tym bardziej, że nasz dobroczyńca postanowił pokazać nam okolicę i zatrzymywał się przy każdym punkcie widokowym (a tych w Norwegii nie brakuje). Poza tym dowiedzieliśmy się od niego bardzo przydatnej rzeczy – dlaczego niektóre rejestracje w Norwegii są zielone. Otóż przeznaczone są one dla aut „z kratką”. Oznaczało to dla nas, że raczej nie mamy co liczyć na podwózkę od kierowców takich aut, gdyż najprawdopodobniej mają oni tylko jedno miejsce wolne (choć oczywiście nie jest to regułą).

W Hjelmeland, gdzie rozstaliśmy się z „Amerykaninem” czekała nas przeprawa promem. Mieliśmy zatem idealną okazję, by urzec kierowców swoim urokiem osobistym w bezpośredniej rozmowie. Niestety, cztery z pięciu podróżujących promem pojazdów były pełne. Zlitował się nad nami pan, łudząco podobny do Ryszarda Grobelnego (prezydent Poznania). Przejechaliśmy z nim jednak jedynie 10 km. Łapanie stopa rozpoczęliśmy praktycznie spod domu „Rysia”. Sytuacja nasza nie była jednak komfortowa. Na jadące samochody liczyć mogliśmy jedynie wraz z nadpłynięciem promu, który kursował w niedzielne popołudnie co 45 minut. Na podjeździe „Rysia” spędziliśmy półtorej godziny. Odczekaliśmy dwa promy i nic. Postanowiliśmy zatem ruszyć pieszo wzdłuż drogi, jak to zazwyczaj robimy w beznadziejnych sytuacjach. O dziwo opłaciło się. Z trasy zgarnęła nas norwesko-szwedzka parka, choć jej szwedzka część wyglądała dosyć egzotycznie. Również oni zmierzali już do domu (dochodziła godzina osiemnasta), który oddalony był o 10 km od miejsca gdzie wsiedliśmy na pokład rozklekotanego Opla. Wysiedliśmy w miejscowości Erfjord, gdzie nasi dobrodzieje mieszkali na… poczcie. Próbowaliśmy opchnąć również Afroskandynawowi nasze fajki, okazało się jednak, że również on para się przemytem papierosów ze Szwecji. Podczas krótkiej rozmowy, dowiedzieliśmy się, że upragnione „najbliższe większe miasto” – Sand znajduje się nie dalej jak 2 mile stąd. Uznając to za relatywnie krótki dystans i nie licząc już na podwózkę, ruszyliśmy pieszo. Zapomnieliśmy jednak o jednym drobnym szczególe. Norweska mila to nie 1,6 km, lecz 10 km. I bylibyśmy tak drałowali wzdłuż fiordu, gdyby nie pomoc troskliwego norweskiego męża, który jechał właśnie do Sand, odebrać swoją żonę z zajęć Jogi. W pamięci utkwi nam on, jako osoba mówiąca bardzo cicho i jeżdżąca bardzo szybko, po wąskich, górskich trasach.

Gdy dotarliśmy na przedmieścia Sand sądziliśmy, że to już naprawdę koniec i to właśnie tu przyjdzie nam spędzić noc. Jednak i tym razem los nam sprzyjał. Fortuna objawiła się nam tym razem w postaci srebrnego SAAB-a i jego kierowcy, który akurat jechał odebrać syna od babci, gdzie uczył on nestorkę rodu obsługi komputera. Po drodze dowiedzieliśmy się między innymi, że podróżujemy przez największą i jednocześnie najmniej ludną gminę okręgu Rogaland (źle to wróżyło naszej dalszej podróży). Z „Tatusiem” i od pewnego momentu z jego synem dotarliśmy do Suldal – największej osady gminy o tej samej nazwie.

Gdy żegnaliśmy się z naszym dobroczyńcą było już grubo po 18. Rozum podpowiadał nam, że cudem byłoby, gdyby ktoś jeszcze tego dnia nas podwiózł. Serce podpowiadało jednak by spróbować. I nie myliło się. Trafił się nam autostopowy „złoty strzał” – podwózka do samego Roldal, czyli miejsca gdzie planowaliśmy spędzić noc. Tym razem na tylną kanapę swojego Transita wzięło nas dwóch snowboardzistów, jadących do Roldal na stok. Informacja ta dosłownie i w przenośni zmroziła nam krew w żyłach. I rzeczywiście, gdy dotarliśmy na miejsce wszędzie było jeszcze pełno śniegu, temperatura jedynie nieznacznie przekraczała zero, a my nieźle musieliśmy się nachodzić by znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Ostatecznie rozstawiliśmy go na bocznej dróżce odchodzącej od E134 – głównego szlaku komunikacyjnego Norwegii na linii wschód – zachód. Ktoś kiedyś nieopatrznie odśnieżył tu skrawek terenu, zapewniając nam jednocześnie w miarę suche podłoże. Z rozbijaniem się zdążyliśmy ledwo przed nadejściem opadów śniegu. W namiocie zjedliśmy jeszcze tylko kuskusa i zasnęliśmy z myślą, że najgorsze, czyli niedzielny autostop na regionalnej drodze 13 (nie żebyśmy byli przesądni) już za nami.

***

Około godziny siódmej obudził nas dźwięk mokrych płatków śniegu uderzających o tropik namiotu. Całą noc śnieżyło i namiot był totalnie przemoczony. Jak zapewne domyślacie się jego składanie nie należało do najprzyjemniejszych (jeżeli kiedyś dostanę reumatyzm to właśnie ten poranek będę za to winić).

Kilka minut po dziewiątej rozpoczęliśmy łapanie stopa naprzeciwko mieszczącej się nieopodal stacji benzynowej (w obliczu nieustających opadów deszczu i śniegu jej dach okazywał się momentami zbawienny). Miejsce wydawało się idealne. Uśmiech szybko jednak zniknął z naszych twarzy, gdy okazało się, że na europejskiej trasie 134 ruch jest mniejszy niż na regionalnej 13. Co gorsza 90% przejeżdżających pojazdów to tiry i samochody z zielonymi tablicami, które raczej rzadko pomagają autostopowiczom.

I tak mijała nam godzina za godziną. co jakiś czas kierowca tylko porozumiewawczo odmachał, albo pokazał, że nie ma miejsca. Wśród mijających nas pojazdów zawieruszyła się nawet furgonetka z Inowrocławia, nie zdążyliśmy jednak pomachać polską flagą. Oczekiwanie umilała nam znaleziona na poboczu serbska piłeczka, gadżet z Mistrzostw Świata 2010. Podczas rzucania nieraz lądowała ona na środku „autostrady”, za każdym razem mogliśmy jednak bezpiecznie ją stamtąd zabrać.

Licznik czasu oczekiwania zatrzymał się na trzech godzinach. Wtedy to zziębniętych i przemoczonych do granic przyzwoitości zabrał nas do Rjukan Norweg, podróżujący samochodem na duńskich rejestracjach. Był to już drugi z rzędu „złoty strzał”. Po tylu godzinach szczęście w końcu się do nas uśmiechnęło (prorocze stały się słowa Gucia wypowiedziane wcześniej rano, który stwierdził, ze będziemy dziś długo czekać, ale też dużo przejedziemy). Zwłaszcza, że mijana po drodze okolica (górski płaskowyż), pokryta kilkunastocentymetrową warstwą śniegu nie zachęcała do przedwczesnego opuszczenia samochodu. Nasz kierowca, nazwany przez nas pieszczotliwie „kryptoduńczykiem” jechał właśnie spotkać się w Rjukan z agentem ubezpieczeniowym, który miał ocenić szkody wyrządzone w jego domku przez zatkaną rynnę. Aż boję się pomyśleć, co by z nami było gdyby ta rynna nie zatkała się.