– Cholera! – wykrzyknąłem gdzieś na wysokości skrzyżowania Grunwaldzka/Szylinga. – Nie wziąłem legitymacji! Mknęliśmy właśnie w kierunku dworca PKP moją Fieścinką i byliśmy już na tyle blisko, że żal było się cofać, lecz z drugiej strony mieliśmy na tyle dużo czasu, że dali byśmy radę po dokument wrócić. Stanąłem przed trudną decyzją.
– Spoko, przecież masz ISIC-a. Powinni to przyjąć – uspokajał mnie Gustaw. Ja wiedząc jednak, z jakim pietyzmem PKP egzekwuje zazwyczaj przepisy dotyczące zniżek, już miałem w głowie plan odwołania od mandatu, który niechybnie otrzymam. Przecież ci formaliści potrafią przyczepić się krzywo naklejonego hologramu w legitymacji. Mandat, a w najlepszym wypadku kłótnię z konduktorem mam jak w banku.
Na rozważaniu takich właśnie problemów minęło mi pierwszych kilka godzin podróży. Jak się na szczęście okazało były to problemy urojone, gdyż pani konduktorka podczas kontroli biletów, przyjrzała się tylko uważnie karcie, poprosiła o dowód osobisty, porównała zdjęcia z dość odbiegającym od nich stanem faktycznym mojej facjaty (nie zdążyłem się przed wyjazdem ogolić) i było po bólu. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym po powrocie sprawy nie wybadał. Okazało się, ze zostałem potraktowany jak Polak studiujący za granicą, w czym wielka zasługa pani wystawiającej mi legitymację, która wpisała w polu nazwa uczelni „University of Economics”, bez podawania miasta. Zaczęło się zatem całkiem szczęśliwie, choć nieco nerwowo. Był to całkiem niezły prognostyk na następne 11 dni. Ogólnie podróż pociągiem upłynęła w dość sennej atmosferze, na co wpływ miała zarwana tego dnia nocka (dziwnie to brzmi). Tylko jeden z współpasażerów w przedziale próbował wyciągnąć od nas informacje na temat topografii Szczecina. Okazaliśmy się jednak mało pomocni w tej kwestii.
Szczecin powitał nas dość typowym widokiem obdrapanych peronów. Wszędzie kręciło się dużo policji, co powiązaliśmy szybko z odbywającym się tego dnia w Warszawie meczem Legia – Pogoń. Guciu zauważył nawet kilku kibiców. Ja jednak przyzwyczajony do faktu, że kibiców najpierw się słyszy, a dopiero potem widzi, zupełnie nie zwróciłem na nich uwagi. Skupiając się bardziej na odnalezieniu drogi na dworzec. Początkowo oczywiście ruszyliśmy w kierunku zupełnie odwrotnym niż powinniśmy, o czym uświadomił nas jeden z zaczepionych przechodniów. Po krótkiej błąkaninie dotarliśmy w końcu na dworzec. Była to typowa poniemiecka konstrukcja odnowiona w stylu „nie stać nas na remont, to odświeżymy”. Co ciekawe, do końca 2014 r. w Szczecinie powstać ma, podobne do poznańskiego, zintegrowane centrum komunikacji. Na dworcu wisi nawet wizualizacja projektu. Żadnej budowy w okolicy jednak nie zoczyliśmy, więc termin realizacji inwestycji został najwyraźniej przesunięty na „świętego nigdy”. Gustaw całkiem przytomnie, jak na godzinę 7 rano zauważył natomiast pewną integrację dworca głównego z… portem. Jednak to, co zabolało nas bardziej niż brak integracji, to brak McDonalda, gdzie zamierzaliśmy spożyć ostatni mięsny posiłek przed odlotem. Obeszliśmy nawet okolice dworca, ale 24 kg na plecach nie zachęcały do dłuższych poszukiwań. Na śniadanie musieliśmy się zadowoli batonami musli i czekoladą.
Z dworca Szczecin Główny wykupiony mieliśmy przejazd busem na lotnisko w Goleniowie. 15 zł za pokonanie 50 km trasy to w sumie nie najgorsza cena. Zwłaszcza, że po drodze mogliśmy przysłuchać się rozmowie dwóch pracujących w Norwegii Polaków, która bardzo podniosła nas na duchu.
– Ej, a ty bierzesz jakieś fajki – spytał w pewnym momencie swojego łysego kolegi pan z wąsem.
– Czy ja wiem. Chyba nie. Każdy w sumie przywozi i pełno tego, a sam nie palę. – odpowiedział łysiejący towarzysz.
– Co ty gadasz? To dam ci jedne swoje dobra. Nie ważne co byle czerwone. Oni to w każdej ilości kupią. – Na dźwięk tych słów uśmiechnęliśmy się do siebie z Guciem porozumiewawczo, gdyż w moim plecaku leżała sobie spokojnie rakieta czerwonych Marlboro. O popyt mogliśmy być spokojni.
Wzorem zachodnich baz tanich linii lotniczych, goleniowskie lotnisko znajduje się w sercu puszczy. Położenie to tłumaczy po części jego militarna przeszłość. Tak czy inaczej, sam terminal wydał nam się delikatnie mówiąc biedny. Cztery „gate’y” i niewiele więcej gatunków alkoholu w jednym sklepie wolnocłowy, to trochę mało. Zważywszy, że marki trunków również do najbardziej renomowanych nie należały (m.in. lubelskie owocówki, De Luxe i Żubrówka). Trochę to mówi, o tym jacy ludzie z tego lotniska najczęściej latają. Choć brak Smirnoffa czy Absoluta jakoś specjalnie nas nie podłamał, to cena jaką przyszło nam zapłacić za butelkę miodówki i cytrynówki – 28 zł każda, była lekko demotywująca.
Najgorsze nadeszło jednak wraz z kontrolą bezpieczeństwa. Przez bramkę na został bowiem przepuszczony nasz wierny kompan, dobry duch drużyny i ostoja – słoik Nutelli. 600 g najczystszego dobra wylądowało w pojemniku na odpady, gdyż w myśl przepisów mogli byśmy przy jego pomocy skonstruować bombę i wysadzić pół lotniska. W akcie desperacji, niczym biblijna matka chcąca uchronić swoje dziecko przed przepołowieniem, próbowałem oddać słoik wraz z zawartością w dobre ręce. Niestety tego dnia takowych na lotnisku w Goleniowie nie było. Żegnaj przyjacielu – wypowiedziałem w duchu i umieściłem słoik w koszu, gdzie spoczął obok flakoników perfum, butelek coli i innych niedozwolonych na pokładzie płynów. Nutello na zawsze pozostaniesz w naszych sercach.
***
W Stavanger wylądowaliśmy około godziny dwunastej. Widząc z okien samolotu ośnieżone górskie szczyty spodziewaliśmy się najgorszego. Tymczasem norweska pogoda obeszła się z nami dość łagodnie. Nie padało. Niebo było w większej części bezchmurne, a temperatura oscylował w granicach 10 stopni. Jednym słowem optymalnie. Po opuszczeniu terminalu zaskoczyła nas jednak nie tylko słoneczna pogoda.
Pełni nadziej ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie również w zeszłym roku zaczynała się nasza skandynawska przygoda. W tym roku znajomy przystanek okazał się dla nas jeszcze bardziej łaskawy. Na podwózkę czekaliśmy nie więcej niż 10 min. Co więcej, chłopak który nas zabrał wydawał się być całą tą sytuacją bardziej podjarany niż my sami. Zastaliśmy go w samochodzie robiącego nam zdjęcie. Całą zaś drogę do miasta usiłował je przez swojego iPhona umieścić na Instagramie. W rewanżu również i my strzeliliśmy „sweet focię”, a naszego nowego znajomego ochrzciliśmy pseudonimem „hipster”.
Hipster podwiózł nas do samego centrum Stavanger, które w sobotnie popołudnie pełne było oddających się zakupowemu szaleństwu Norwegów. Również i my ruszyliśmy zatem do pobliskiego Intersportu, by kupić kartusz do naszego palnika. Jako, że na rynku dostępne są dwa rodzaje tego typu urządzeń, w momencie zakupu nie mieliśmy 100% pewności czy kupiony nabój pasować będzie do naszego palnika. Jednak i tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło i 89 NOK nie wydane zostało na marne. Jeszcze większego farta miałem podczas zakupów w KIWI, gdzie udało mi się upolować ostatniego Kneippa (najpopularniejszy i najtańszy pełnoziarnisty chleb w Norwegii, do kupienia za 8 NOK, normalna cena chleba 20 – 30 NOK), zaklinowanego pomiędzy półkami i ukrytego przed wzrokiem innych klientów. Do tego jeszcze substytut Nutelli marki FirstPrice za 10 NOK i możemy ruszać w teren.
W czasie gdy ja byłem w KIWI Gustaw odkrył, że miejsce w którym się znajdujemy położone jest w sąsiedztwie muzeum ropy naftowej, gdzie na placu zabawa zbudowanym z elementów platform wiertniczych umieszczona została w zeszłym roku pewna sportowa przepowiednia. Stamtąd ruszyliśmy już na prom, który zabrać nas miał do Tau – miasteczka u podnóża Preikestolen. Podróż stanowiła doskonałą okazję do skorzystania z toalety, podładowania telefonu i połączenia z darmowym WiFi. Warta była zatem swojej ceny 46 NOK. Nie udało nam się za to złapać na promie stopa. Na szczęście dosyć szybko z ronda w centrum miasteczka zgarnął nas obchodzący tego dnia urodziny Jonas. Wracał on akurat z treningu motokrosowego, więc cały samochód zawalony miał zabłoconym sprzętem. Okazał się on na tyle w porządku, że pomimo czekającej w domu urodzinowej kolacji podwiózł nas do miejsca gdzie rozpoczynała się szlak na Preikestolen. Oczywiście wręczyliśmy mu urodzinową pocztówkę i złożyliśmy najserdeczniejsze życzenia, powstrzymując się jednak od śpiewania „Sto lat” (nie chcieliśmy psuć Jonasowi tego szczególnego dnia). Znaleźliśmy się zatem około godziny siedemnastej u stóp Preikestolen. Przed nami cztery godziny wspinaczki po 3,8 km trasie i 334 m przewyższenia do pokonania, na plecach zaś około dwudziesto kilogramowy bagaż.