Macie tak, że spotykając się na piwie ze znajomym, który był w tym samym miejscu, co wy, rozmawiacie tylko o tym miejscu? My tak mamy, a ostatnio rozmawialiśmy o Belgradzie.
Stan: A wiesz jak nazywa się miasto, w którym z nieba spadają kłody? … Belgrad. (żart zasłyszany od mojego kumpla, Gustawa, który z kolei znalazł go na Wykopie)
Łukasz: Obstawiam, że Gustaw wymyślił ten żart odurzając się napojami wyskokowymi bądź trawą wyczillowaną w hostelu Sky 10. Zaraz, zaraz, jak się nazywał właściciel tego wesołego przybytku?
Stan: Kostas. Grek Kostas. I był jeszcze jego kumpel Mladen
Łukasz: Dokładnie. Ten hostel mógłby się nazywać „Przyczajony Kostas, ukryty Mladen”. Kiedy Kostas z Mladem obalali dwulitrową butelkę Jelenia (najpopularniejsze serbskie piwo – przyp. Łukasz, Stan i ekipa z hostelu Kostasa), Mladen powtarzał cały czas, że Kostas tylko czeka, żeby zaatakować jakąś młodą gazelę nocującą w Sky10.
Stan: Kiedy byliśmy tam z Gustawem i pewnego wieczora Kostas opuścił hostel, co generalnie rzadko mu się zdarzało, Mlad zaczął rozpowiadać, że Grek ruszył na polowanie. A co do „gazel z Sky10” to była tam taka jedna Niemka… normalnie zaprzeczenie stereotypów. Ale kto by się tam za Niemkami oglądał kiedy są Serbki.
Łukasz: Na ten temat można by rozmawiać całą noc! Belgrad to miasto, co ma zgrabne, długie nogi i czarne włosy. Naughty Nomad ocenili Serbki z Belgradu na 5/5! Wybrałeś się którejś nocy do splavs, czyli barów na łódkach zacumowanych wzdłuż rzeki Sawy? Toż to raj na ziemi!
Stan: Odnośnie urody Serbek, podpisuję się pod tym obiema rękoma, nogami i… resztą członków. Do splavów nie dotarłem, ale jednego wieczoru wybraliśmy się z Gustawem do baru karaoke przy Kniazia Mihaila (główny „spacerniak” Belgradu – przyp. Stan). Po naszym brawurowym wykonaniu „Englishman in New York” Stinga konkurs został zakończony. Nikt nie podjął rzuconego przez nas mikrofonu, ha! Z nocnych wojaży po Belgradzie najlepiej wspominam jednak ulicę Skadarską i park studencki, gdzie picie i nocne życie kończy się nad ranem. No i Ada Ciganlija, czyli główne miejskie jezioro, plaża i kemping w jednym. 1 maja, podczas „narodowego dnia grilla” wyspa wyglądało, co najmniej jak obozowisko serbskiej armii przed bitwą na Kosowym Polu.
Łukasz: A ja byłem Skadarską nieco rozczarowany. Spodziewałem się artystycznej dzielnicy, a dostałem turystyczna wydmuszkę skrojoną pod hipsterskich trzydziestolatków.
Stan: Ja tęsknię za piwem w klimacie ze Skadarskiej… Pierwszy raz wbiliśmy tam z Gustawem w piątkowy wieczór. Ulica dosłownie falowała w rytm bałkańskich melodii, które wygrywali na trąbkach, akordeonach i bębnach uliczni grajkowie. Maszerowali tylko od jednego stolika do drugiego, a każdy kto znalazł się w zasięgu ich muzyki, mimowolnie zaczynał przytupywać, klaskać i Bóg wie co jeszcze. Było żywiołowo, spontanicznie i nieszablonowo. No i Serbowie sączący leniwie rakiję z tych cokanciców (charakterystyczny serbski kieliszek w kształcie chemicznej kolby) – należy im się szacunek, bo popijali wódkę niczym herbatkę ziołową.
Łukasz: Ja pierwszy raz przeszedłem się po Skadarskiej w południe i wszystkie kafany (serbskie klubo-kawiarnie – przyp. Łukasz) wyglądały dla mnie podobnie – takie hipsterskie kafejki z powieszonym starym rowerem nad wejściem, żeby jeszcze dodać im hipsteryzmu. Klimatem Skadarska przypominała mi nieco centrum Rygi, po której brawurowo oprowadzał nas Stanislavs, ale Ryga nie pretenduje do bycia „Montmartre Europy Wschodniej”. Ale fakt faktem, że upijały się tutaj takie sławy jak Jimi Hendrix, Alfred Hitchcock czy Tito… A odwiedziłeś ex-drukarnię BIGZ?
Stan: BIGZ? Nic mi to nie mówi?
Łukasz: Niestety BIGZ też zdegradował się z rangi squotu do hipsterki. Dzisiaj władze Belgradu wynajmują tam lokale, a na najwyższym piętrze otworzono pub, który sprzedaje żółtego Jelenia za horrendalną kwotę dwóch i pół euro! (twarz Stana przybiera wyraz najwyższego zniesmaczenia) Przy wejściu do budynku dozorca zagania do windy, żeby nie szlajać się (i nie fotografować) po zakamarkach, ale jeżeli kiedyś wrócisz do Belgradu, to wespnij się na dach po schodach. Dawno, o ile w ogóle, nie widziałem takiego natłoku squot artu, street artu i innych wysprejowanych bazgrołów. Niektóre wyglądały jakby wyszły spod ręki samego Jacka Gmocha!
Stan: Przeglądając zdjęcia mogę tylko powiedzieć, że próby wkomponowania tego komunistycznego bloku w dzielnicę domków jednorodzinnych idealnie oddają architektoniczny rozgardiasz, jaki panuje w Belgradzie.
Łukasz: Co racja to racja. Architektoniczny nieład w Belgradzie trochę mnie dziwi, szczególnie kiedy porównuję je z Sarajewem, które zostało daleko bardziej zniszczone, a jednak zachowuje jako-taką zwartość zabudowy. Poznałem francuską dziennikarkę, która mieszkała w Belgradzie i Sarajewie przez kilka lat i powiedział mi, że w stolicy Serbii znajdują się dzisiaj tylko trzy budynki, na których można dostrzec ślady kul, a dla porównania w Sarajewie wątpię, abyś uzbierał w całym mieście trzy budynki, które nie noszą śladów wojny. Ale dlaczego o tym mówię… Aha, już wiem! Podobno serbscy przewodnicy bardzo chętnie pokazują zagranicznym turystom te podziurawione budynki w Belgradzie, aby udowodnić, że Serbowie też padli ofiarami wojny na Bałkanach. Notabene, nawet przewodniczka podczas free walking tour pokazywała bodajże dwa z trzech takich budynków.
Stan: Serbia też ucierpiała, chociaż nie tyle w trakcie wojny na Bałkanach, a podczas nalotów bombowych NATO w 1999 roku, o czym przypominają te na wpół zburzone budynki, które wciąż można spotkać w centrum miasta. Ale istotnie, sami Serbowie nie ucierpieli jakoś szczególnie. A propos nalotów bombowych, to słyszałeś o tym co działo się na mostach łączących Nowy i Stary Belgrad?
Łukasz: Tak, słyszałem, że młodzi Serbowie wychodzili na mosty i pikietowali w cieniu bombowców NATO, a wszystko po to, aby wojsko nie mogło zniszczyć konstrukcji. Pomysł, jak widać, sprawdził się.
Stan: Pikietowali? Pikietować to mogą zatwardziali katolicy pod warszawską tęczą. Na belgradzkich mostach podobno odbywały się regularne imprezy! Dobrze, że elektro nie było jeszcze wtedy tak popularne, bo sami by sobie te mosty zburzyli.
Łukasz: Oj, Belgrad bawić się potrafi, zgadzam się. A najlepiej bawi się Kostas!
Stan: Nie wiem czy Kostas bawił się tak dobrze podczas naszego pobytu, bo ciągle musiał nas uciszać, przez jakąś upierdliwą Amerykankę, która groziła mu negatywnym komentarzem na hostelworld.com. Kostas się przejął, kiedy mu oznajmiła, że napisze taki elaborat, że jego hostel będzie „skończony”.
Łukasz: Ja tez miałem przeboje u Kostasa. Po suto zakrapianej nocy, notabene pierwszej i – jak się później okazało – ostatniej. O godzinie ósmej rano do mojego dormu wypełnionego skacowanymi, zaspanymi backpackersami wkroczyło trzech Serbów w czarnych, skórzanych kurtkach i zapowiedzieli: „Get out. Five minutes”. Nikt z nas nie wiedział co się dzieje, ktoś stwierdził ,że to był pewno żart i wszyscy z powrotem w kimę. Aż w końcu przyszedł jakiś ziomek w idealnie skrojonym garniaku i wytłumaczył nam, że Kostas ma problemy z właścicielami kamienicy, w której urządził hostel i niestety musimy opuścić budynek. A Kostas zniknął…
Stan: Ruszył na wieczne łowy. Kurcze, zamknęli najlepszy hostel w mieście. Szkoda Kostka, wydawało się, że to bardzo pozytywny gość. Podczas mojego pobytu wizytowało go czterech, czy pięciu znajomych i chociaż już wszystkie łóżka były zajęte, znalazł im miejsce do spania. Co prawda niezbyt komfortowe, bo na kuchennych krzesłach, ale zawsze.
Łukasz: Niestety. Teraz już nie ma po co jechać do Belgradu. nawiasem mówiąc, z Kostasem zniknął Mladen. Krążą plotki, że tak się zjarali, że odlecieli do haju i wciąż tripują gdzieś w przestworzach.
Czytaj pierwszą część „Belgradu przy piwie”!