Minaret w Górskim Karabachu

Górski Karabach: Zakazany owoc smakuje najlepiej

Trudno opisać uczucie towarzyszące przekraczaniu granicy państwa, którego nie znajdziemy na mapach. Nie od dziś wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej, a te w Górskim Karabachu są wyjątkowo słodkie.

Stałem z wyciągniętym kciukiem przy drodze wyjazdowej z ormiańskiego Goris, kiedy zatrzymał się biały minibus. Byłem przygotowany, że kierowca będzie chciał ode mnie pieniędzy i tak rzeczywiście było. Wytłumaczyłem mu, na czym polega idea autostopu i grzecznie podziękowałem. Minibus ruszył powoli, ale po chwili zatrzymał się, zaledwie kilka metrów dalej. – Wiesz co, wsiadaj, wezmę ciebie za darmo! – grubawy Ormianin krzyknął do mnie przez uchylone okno. Zarzuciłem plecak na ramię, podbiegłem do minibusu i po chwili siedziałem już na tylnym siedzeniu w otoczeniu kartonów pełnych warzyw, owoców i mięsa. Byłem w drodze do Górskiego Karabachu, kraju którego istnienia nie uznaje żadne państwo na świecie.

Kierowca wysadził mnie w Stepanakercie, stolicy tej niewielkiej, samozwańczej republiki. Pierwsze kroki skierowałem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie musiałem wyrobić wizę oraz uzyskać dodatkowy dokument zezwalający na poruszanie się po kraju. Na mijanych budynkach wciąż widnieją ślady po wojennych zniszczeniach z lat 1988-1994, kiedy to Ormianie i Azerowie toczyli wyniszczającą wojnę o przynależność spornego terytorium. Choć Górski Karabach wciąż nie ma uregulowanego statusu międzynarodowego, posiada swój rząd, a także prezydenta, który rezyduje w imponującym pałacu w centrum miasta. Jeszcze do niedawna polityka Górskiego Karabachu była ukierunkowana na włączenie regionu w granice Armenii, ale dzisiaj Karabachom zależy przede wszystkim na utrzymaniu niepodległości od Azerbejdżanu. Nikt nie mówi głośno o dołączaniu do Armenii, choć trudno zaprzeczyć silnym związkom pomiędzy oboma państwami (jeden naród, jedna waluta, a także płynące z Erywania wsparcie finansowe).

Spacerując po Stepanakercie z pokaźnym plecakiem byłem niemałą atrakcją dla mieszkańców, choć bynajmniej nie oznacza to, że brakuje tutaj turystów. Na dworcu autobusowym wręcz nie mogłem opędzić się od taksówkarzy i właścicieli guesthouse’ów, którym próbowałem wytłumaczyć, że wolę spać pod namiotem, a nie w mieszkaniu. Samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania – trzy muzea poświęcone bohaterom wojny o niepodległość i historii regionu, a także rzeźbę przedstawiającą sędziwe małżeństwo. Ta ostatnia jest symbolem Górskiego Karabachu i nawiązuje do długowieczności, jaką cieszą się mieszkańcy tej niewielkiej krainy. Wyjątkowe zdrowie zawdzięczają podobno diecie, która zawiera dużą ilość ziół rosnących w regionie. Karabaską specjalnością, a zarazem kulinarnym sekretem są placki z ziołami nazywane zhingalov hats. Wypełnione są one unikalnym farszem, na który składa się kilkadziesiąt różnych roślin, m.in. lokalna odmiana kolendry, nasiona czarnuszki, liście mięty, a także tajemnicze ziele o nazwie kndzmdzuk (orm. Կարմանտյուկ).

Centrum Stepanakertu, stolicy Górskiego Karabachu
Ścisłe centrum Stepanakertu jest odnawiane, nieścisłe centrum zapuszczone w typowo zakaukaskim stylu, a przedmieścia… hmmm…. przedmieść brakuje

Trudna historia

Górski Karabach jest niewielką krainą położoną na pograniczu Armenii i Azerbejdżanu. Prowincja od przełomu epok wchodziła w skład Królestwa Armenii, a jej mieszkańcy posługiwali się dialektem języka ormiańskiego, a także alfabetem zbliżonym do ormiańskiego oraz gruzińskiego. W XI wieku na Kaukazie Południowym pojawiły się plemiona tureckie, a Górski Karabach, jako terytorium graniczne, stał się naturalnym kierunkiem ekspansji kulturowej dla Tatarów. O ile przez pierwsze kilkaset lat chrześcijanie i muzułmanie żyli tam we względnej zgodzie, o tyle XIX wiek, rodzący się nacjonalizm i kształtowanie się świadomości narodowej Azerów zaczęły powodować tarcia. Tarcia przerodziły się w niepokoje, niepokoje w zamieszki, a zamieszki w pogromy. Najbardziej krwawe były lata 1905 i 1920 – mogło wówczas zginąć od 500 nawet do 20 tysięcy Ormian (źródła podają bardzo sprzeczne dane). Rozlew krwi powstrzymało wkroczenie Armii Czerwonej, a następnie włączenie Kaukazu Południowego (przez Rosjan zwanego Zakaukaziem, gdyż z perspektywy Kremla tereny te leżą „za Kaukazem”) w skład Związku Radzieckiego. Kiedy w 1923 roku Józef Stalin zdecydował o przyznaniu Górskiego Karabachu Azerbejdżanowi bomba znowu zaczęła tykać. Już pod koniec lat 1980. doszło do serii incydentów i pogromów ludności (w Sumgaicie zginęło ponad 30 Ormian), ale prawdziwy wybuch nastąpił w 1992 roku.

W 1992 r. rząd Azerbejdżanu zdecydował o odebraniu Górskiemu Karabachowi statusu obwodu autonomicznego, na co Karabachowie zareagowali proklamowaniem niepodległości. W tym samym roku opinię publiczną zaszokował pogrom ludności azerskiej w Xocalı. Według międzynarodowej organizacji Human Rights Watch zginęło wówczas około 200 osób, choć azerskie źródła mówią nawet o 613 zabitych, w większości cywilach, w tym dziesiątkach kobiet i dzieci. Walki trwały kolejne dwa lata aż w 1994 r. zdecydowano o podpisaniu zawieszenia broni, które obowiązuje do dziś. Łącznie wojna w Górskim Karabachu pochłonęła życie 5-6 tysięcy Ormian oraz 20-30 tysięcy Azerów. – A wiesz kto był największym zwycięzcą? – zapytał mnie Ormianin w średnim wieku, który wziął mnie autostopem. – Rosjanie. Wspierali Ormian, a przy tym sprzedawali broń Azerbejdżanowi. Wojna to biznes, no nie? – kierowca wymownie potarł kciukiem palce wskazujący i środkowy.

Zniszczenia wojenne widoczne są dzisiaj w całym Górskim Karabachu, ale nigdzie tak wyraźnie jak w Szuszy – niegdyś stolicy regionu i najważniejszym mieście na Kaukazie Południowym, a obecnie kompletnie zrujnowanym. Spacerując po mieście miałem wrażenie jakby wojsko dopiero opuściło jego granice i odbudowa miała ruszyć wkrótce. A przecież od zakończenia działań wojennych minęło 20 lat! Najbardziej wymownym obrazkiem są meczety – zdemolowane, porastające roślinnością, zaśmiecone butelkami po alkoholu. Choć przed każdą z czterech muzułmańskich świątyń znajduje się tabliczka informująca o objęciu obiektu ochroną przez państwo, tylko jeden z nich jest zabezpieczony żelaznymi kratami. Budzi to duży niesmak zważywszy na fakt, że kilkaset metrów dalej stoi ormiańska katedra, a w Stepanakercie budują się hotele, postawiono pałac prezydencki, a nawet stadion piłkarski.

Szusza, Górski Karabach
Szusza była niegdyś perłą Kaukazu Południowego, ale po wojnie pozostało z niej niewiele.

Azerska Hiroszima

Miejscem, które przyprawia podróżujących do Górskiego Karabachu o najwięcej wypieków na twarzy jest Agdam, miasto-widmo położone zaledwie kilka kilometrów od linii frontu. Agdam bywa również nazywane „Azerską Hiroszimą”, ponieważ ten niegdyś 40-tysięczny ośrodek miejski jest dzisiaj niemal całkowicie pusty. Jednemu z turystów, którego spotkałem po drodze udało się tam dotrzeć i choć wiedział, czego może się spodziewać, widok, który ujrzał, wgniótł go w ziemię: „To nie wygląda jak opuszczone czy zniszczone miasto, to wygląda jakby zrzucono na nie bombę atomową”. Nie miałem okazji przekonać się o tym na własne oczy – kiedy dojechałem do pobliskiego Askeran i rozpytałem tamtejszych taksówkarzy o Agdam powiedzieli, że dzisiaj kręci się tam policja i nie ma szans, aby przepuścili jakiegokolwiek turystę. – Coraz więcej was tutaj przyjeżdża – powiedział jeden z taksówkarzy, wysuszony Ormianin w skórzanej kurtce pokrytej pyłem. – A tam przecież nic nie ma. Byłeś w Dadivanku? Piękny monastyr, czemu tam nie pojedziesz? Ni panimaju. Nie rozumiem. No ale dla nas to dobrze, no nie chłopaki? – zaśmiał się, a pozostali taksówkarze zawtórowali mu. Za kurs z Askeran do Agdam i z powrotem taksówkarze oczekiwali 2,5 tysiąca dram (ok. 20 zł).

O sytuacji w Górskim Karabachu można powiedzieć, że jest źle, ale stabilnie. Niby-państwo znajduje się formalnie w stanie wojny z Azerbejdżanem, jednakże na jego terytorium od lat nie toczą się żadne działania wojenne i codzienne życie mieszkańców nie odbiega znacznie od tego, jakie toczą Ormianie w Armenii. Co prawda każdego roku dochodzi do kilku incydentów na granicy, której z obu stron pilnują snajperzy, jednak od 1994 roku niezmiennie obowiązuje zawieszenie broni. – Aha, no i cały czas znajdujemy nowe miny – pewnego razu podwoził mnie mężczyzna w średnim wieku, który pracował jako saper. – Ile średnio min znajdujesz tygodniowo? Albo miesięcznie? – nie miałem pojęcia o liczbach jakiego rzędu powinienem myśleć. – Haha, nie mam pojęcia! Po dziesięciu tysiącach przestałem liczyć!

Dzisiaj główną atrakcją turystyczną Górskiego Karabachu jest klasztor Gandzasar położony około 50 km na północ od Stepanakertu. Świątynia stoi na skarpie, z której rozciąga się widok na niewielką miejscowość Vank i karabaskie lasy. Nazwa „Karabach” oznacza w języku tureckim „czarny las”, a termin ten został ukuty, kiedy jeden z tureckich przywódców stanął ze swoją armią na okolicznych wzgórzach i ujrzał krainę pokrytą bujną roślinnością, tak odmienną od nadkaspijskich stepów. Z kolei nazwa „Gandzasar” wywodzi się z języka ormiańskiego i oznacza „skarb gór”. I tak też traktują go mieszkający tutaj Ormianie – Gandzasar jest nie tylko najlepiej zachowanym klasztorem w regionie, ale także siedzibą arcybiskupa Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego, a w przeszłości w jego murach zamieszkiwał zwierzchnik innego odłamu chrześcijaństwa – Albańskiego Kościoła Apostolskiego. W klasztorze mają znajdować się relikwie św. Zachariasza, ojca św. Jana Chrzciciela, które dotarły do Armenii wraz z pierwszymi misjonarzami jeszcze w starożytności. Choć Ormianie nie są zanadto religijni, lubią przypominać turystom, że to oni jako pierwsi wynieśli chrześcijaństwo do rangi religii państwowej (w 301 r.).

Gandzasar nocą
Monastyr Gandzasar nocą – jeden z najpiękniejszych widoków w Górskim Karabachu.

Post-turystyka

Niemal wszyscy Ormianie, z którymi rozmawiałem po drodze z Erywania do Stepanakertu zgodnie twierdzili, że Górski Karabach to najpiękniejszą część Armenii, miejsce absolutnie wyjątkowe i magiczne. Dzisiaj jestem jednak mądrzejszy o własne doświadczenia – poza większą ilością zieleni nie uświadczymy tutaj niczego, czego nie oferowałaby sąsiadująca Armenia. Faktem jest jednak, że już samo przekroczenie granicy nieistniejącego państwa jest wystarczająco atrakcyjne, aby przyciągać turystów. Jest to w ogóle znak naszych czasów – współczesny turysta coraz częściej jest znudzony tym, co proponują biura podróży – turkusowym morzem, piaszczystą plażą i drinkami z parasolką. Coraz częściej zaczynamy poszukiwać autentyczności i robimy to na własną rękę – stąd rozwój turystyki wojennej czy tanatoturystyki (podróżowanie do miejsc związanych ze śmiercią). W czasach kiedy wszystko jest zamieniane w towar konsumencki (taki Facebook uczynił towarem nawet nasze znajomości) odczuwamy coraz silniejszą potrzebę doświadczania czegoś prawdziwego, nieopakowanego, nieskrojonego pod urlopowicza w sandałach i słomkowym kapeluszu. W Górskim Karabachu mamy tę możliwość, ale pamiętajmy, że nie będzie ona trwała wiecznie – Lonely Planet wkrótce również tę górską republikę opakuje w niebieską okładkę i zachęci do sięgnięcia po nią miliony turystów na całym świecie.

Podróż do Górskiego Karabachu ma jeszcze jeden wymiar, o którym warto pamiętać – respektując tamtejszą straż graniczną, odwiedzając niewielkie Ministerstewko Spraw Zagranicznych w Stepanakercie i opłacając wizę legitymujemy istnienie tego państwa na arenie międzynarodowej. A to pierwszy krok do ugruntowania państwowości Karabachów. Być może nasza wizyta pośrednio przyczyni się do tego, że konflikt o tę górską republikę w końcu zostanie rozwiązany, a życie tutaj wskoczy na tory zwyczajności? I być może już nigdy więcej nie usłyszymy tak smutnych historii, jak ta, którą opowiedział mi jeden z kierowców w drodze powrotnej:
– Miałem trzy żony. Pierwsza, Ormianka – zmarła. Z drugą, Azerką, musieliśmy się rozwieść. Nie mogła mieszkać w Armenii, a ja nie mogłem w Azerbejdżanie. Teraz jestem żonaty z Ukrainką – na chwilę zawiesił głos.– Wiesz co? Politycy nie rozumieją, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Azerowie, Ormianie – co za różnica? Wszyscy jesteśmy ludźmi, bracie.