Chciałem uciec stąd jak najszybciej. Czasem już tak masz, ze wszystko idzie świetnie, pogoda dopisuje, wczoraj na imprezie wyrwałeś pierwszorzędną dziewczynę, na konto wpłynęły pieniądze za jakieś zlecenie, ale jednak czujesz, że coś jest nie tak. I wiesz, że jedynym sposobem na wyprostowanie wszystkiego, a w pierwszej kolejności siebie, jest powrót do domu. Po prostu – wracasz do kraju, stawiasz stopę w swoim pokoju i możesz powiedzieć: „Okej. Wszystko okej. No to mogę wracać”. Czasem odłożysz jeszcze na swoje miejsce książkę, którą ktoś tobie przełożył. Ale to wszystko, nic więcej.
Na lotnisko przyjechałem dwie godziny przed czasem. Wciąż odliczałem: dwie godziny do check-inu, cztery godziny do odlotu, około dziesięciu minut do końca rozdziału w audiobooku, którego akurat słuchałem, jakieś dwadzieścia kroków do sklepu, w którym zabiję trochę czasu rozglądając się tu i ówdzie. Nie zabawiłem w nim jednak zbyt długo, gdyż przewróciłem najpierw jednego manekina, a próbując go łapać, potrąciłem drugiego. Sztywne sylwetki kobiety i mężczyzny ubranych w tradycyjne tureckie stroje upadły na podłogę rozsypując po sklepie cekiny, którymi były przyozdobione ich ubrania. Chciałem podnieść kobietę, ale kiedy chwyciłem za jej rękę, ta oderwała się od korpusu. Mężczyźnie odpadła z kolei głowa i pokulała się pod kosz z przecenionymi chustami.
– No problem – usłyszałem od tureckiego sprzedawcy, który wyrósł obok mnie jak spod ziemi. Wyczułem w jego głosie hamowaną irytację, jak gdyby chciał powiedzieć „weź pan spadaj stąd, zanim zdemolujesz mi resztę sklepu”. Ulotniłem się szybko nie wystawiając więcej na próbę jego cierpliwości.
Check-in rozpoczął się wcześniej i po przejściu dwóch kontroli (przy obu zapomniałem ściągnąć paska do spodni i zapiszczałem przechodząc przez bramki) usadowiłem się w fotelu w poczekalni przed bramką 201A. Byłem pierwszy. Słuchając audiobooka najpierw wpatrywałem się w zegar na ścianie, ale kiedy każda sekunda zdawała się wydłużać, a wskazówka sekundnika przesuwała się z coraz większym ociąganiem, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy.
– Entschuldigung – usłyszałem przez słuchawki. Otworzyłem oczy i rzuciłem okiem na zegar – minął kwadrans. Przede mną stał około czterdziestoletni Niemiec, typ byłego sportowca, któremu niedawno zaczął rosnąć brzuszek. Sądząc po karnacji, był zapewne tureckiego pochodzenia jak co drugi pasażer podróżujący na trasie Stambuł-Berlin. Ubrany był w wytarty dres, a przez ramię przewieszony miał śpiwór Tesco. W podobnym spałem przy okazji podróży autostopem na Nordkapp i przeklinałem każdej nocy kiedy temperatura zbliżała się w okolice 0 stopni Celsjusza. Na Turcję taki śpiwór był jednak wystarczający.
– I don’t speak German – wygłosiłem standardową formułę w takich sytuacjach.
– Are you waiting for a flight to Berlin? – nieznajomy przeszedł na angielski. Mówił płynnie I z wcale niezłym akcentem.
– Yes – odpowiedziałem krótko.
– Could you give me a favour and wake me up when boarding will start? I need to sleep.
– Sure. No problem.
– Thank you, bro – nieznajomy klepnął mnie po przyjacielsku w ramię i oddalił się. Chodził przez chwilę wokół poczekalni, aż w końcu znalazł sobie miejsce pod filarem. Położył się kładąc zwinięty śpiwór pod głowę i zaczął robić brzuszki skośne. Po kilku razach rozłożył szeroko ręce, westchnął głęboko i przymknął oczy.
Na chwilę zapomniałem o odliczaniu. Przypatrywałem się nieznajomemu i zastanawiałem się kim jest. Pasował mi na byłego komandosa, ewentualnie żołnierza. Spotkałem niedawno takiego w Rosji i pomijając okazały brzuch prezentował się podobnie – włosy ścięte krótko, po żołniersku, umięśniony i ubrany w dres – jednym słowem typ, którego nie chciałbyś spotkać nocą w ciemnym zaułku. Ale na lotnisku – czemu nie? Po kilku minutach nieznajomy wstał gwałtownie, jakby ktoś wzywał go do szeregu i udał się w stronę toalety zostawiając na ziemi śpiwór i pas biodrowy z kieszenią, którego wcześniej nie zauważyłem. Wrócił po chwili, znowu zrobił kilka brzuszków i przymknął oczy. Spojrzałem ponownie na zegar (od ostatniego razu minęło dziesięć minut) i przymknąłem oczy pogrążając się w lekturze.
– I can’t sleep – głos nieznajomego znowu przebił się przez słuchawkę i lektora czytającego „Hard-Boiled Wonderland” Harukiego Murakamiego. Stał obok mnie z irytacją wypisaną na twarzy i rozprostowywał palce strzelając chrząstkami w dłoniach. – Chciałbym już być w Berlinie. Nie spałem od kilku dni, tutaj też nie mogę zasnąć.
Okazało się, że nieznajomy ma na imię Yousuf i choć sam mieszka w Berlinie, w dzielnicy imigrantów, jego rodzice urodzili się na terenie Palestyny. Pracował w jednej z niemieckich gazet, a w Turcji przebywał w charakterze reportera zbierając informacje z pogranicza syryjsko-tureckiego. Zanim podjął pracę w gazecie kursował między Niemcami a Ameryką Południową – opowiedział mi o bogatych turystach w Belize płacących tysiące dolarów za możliwość nurkowania z delfinami, przestępcach z Gwatemali, McDonald’sach w Panamie, europejskich metropoliach Brazylii i Argentyny, a także o kolumbijskich dziewczynach.
– Nie ma nic lepszego ponad kolumbijskie dziewczyny. Szczególnie, jeżeli jesteś biały, tak jak ty – uśmiechnął się dwuznacznie. – Kiedy jeździłem metrem z białym kumplem, zawsze opuszczaliśmy metro otoczeni grupką napalonych dziewczyn. Zresztą jeżdżę tam trzy-cztery razy do roku, więc wiem co mówię.
Yousuf nie chciał mi powiedzieć, dlaczego tak często odwiedza Kolumbię, ale fakt iż dzielił historię tego kraju na epokę przed Escobarem i po Escobarze, sprawił że kiedy udał się po raz kolejny do łazienki sprawdziłem, czy czasem w moim bagażu podręcznym nie znajdę tajemniczego woreczka z białym proszkiem. Nic nie znalazłem, ale w miarę jak poznawałem historię Yousufa dowiadując się między innymi, że ma zakaz wstępu do USA, wyobrażałem sobie, jak bierze mnie za zakładnika i przystawiając nóż do gardła rozkazuje kapitanowi samolotu lecieć do Kolumbii, gdzie ma odebrać transport kokainy.
– Cholera, lot do Berlina będzie trwał ponad dwie godziny – zmienił temat widząc stewardessę chodzącą między pasażerami i sprawdzającą bilety. – Gdybym mógł porwać samolot bylibyśmy tam w półtorej!
Nagle chciałem, żeby czas płynął wolniej. Nie żebym brał jego słowa na poważnie, ale kiedy słyszysz coś takiego z ust faceta, dla którego życie dzieli się na epokę przed i po Escobarze, żołądek zaczyna się mimowolnie skręcać, a kolana miękną. A już na pewno nie masz ochoty uśmiechnąć się i skwitować całej sytuacji słowami: „Good joke”.
– Wiesz, jestem Palestyńczykiem. W końcu to my wynaleźliśmy porywanie samolotów – uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby mówił o wynalezieniu zupek błyskawicznych czy szynki konserwowej. – Dwadzieścia, trzydzieści lat temu kiedy potrzebowaliśmy samolotu, po prostu sobie go braliśmy. Po 9/11 z tych latających puszek zrobili pierdolone Fort Knox i już nie ma tak łatwo.
Stewardessa wywołała nasz lot, a w oczach Yousufa dostrzegłem przemykający cień. A może tylko mi się wydawało?
– Wiesz co, podobasz mi się. Mam dla ciebie prezent – Yousuf sięgnął do swojego pasa biodrowego, odgarnął opadający na niego brzuch i otworzył kieszeń. – Trzymaj – wręczył mi monetę. – Dwieście kolumbijskich pesos.
Wziąłem ją w dłoń i obejrzałem ze wszystkich stron. Pierwszy raz widziałem kolumbijskie pesos. Moneta była duża, ciężka i miała w sobie coś magicznego – jakby ktoś zaklął w niej historię mafijnych porachunków, jakby kiedyś leżała w bagażniku pickupa, którym kumple Yousufa wozili broń i kokainę, a może nawet trzymali zakładników. Kiedy podniosłem wzrok, Yousufa już nie było. Wstałem z siedzenia, sięgnąłem po swoją torbę i ustawiłem się w kolejce na pokład.
200 pesos dzisiaj. Teraz czai się na nie mój pies.