Zjechaliśmy właśnie z autostrady w okolicy miejscowości Lugoj. Choć zjechaliśmy to chyba za dużo powiedziane. Autostrada po prostu urwała się w szczerym polu. Mój kierowca skręcał tu na południe, ja zaś zmierzałem dalej na wschód. W sumie to nie był on bardzo rozmowny.To znaczy był, ale nie dla mnie. Od czasu jak opuściliśmy Timisoarę gadał tylko przez telefon. Z tego co zrozumiałem zbierał zamówienia od znajomych. Przejeżdżaliśmy bowiem przez miejscowość Recas, słynącą z dobrego wina w bardzo przystępnej cenie. I rzeczywiście podczas postoju pod firmowym sklepikiem załadowaliśmy na pakę chyba z 20 kartonów różnorakich win. Tak czy inaczej trafiłem do Lugoj i czekam tu na kolejną podwózkę.
Jak na środek marca pogoda jest niemalże letnia. Dochodzi południe. Spod moich gęstych i czarnych jak smoła włosów pot leje się ciurkiem. Postanowiłem zatem pozbyć się zbędnych warstw wierzchniego okrycia. Podczas zdejmowania bluzy zgubiłem się niestety gdzieś pomiędzy rękawem i kołnierzem. I byłbym się tak z moim pasiastym sweterkiem szamotał, gdyby nie klakson, który sprowadził mnie do pionu. Wydostałem się zatem błyskawicznie z pułapki i podbiegłem w kierunku rozklekotanego forda Transita. Kątem oka dojrzałem rejestracje zaczynającą się literami CJ. „O rety, Cluj, czyli dokładnie tam gdzie jadę. Ale mam farta” – pomyślałem. Podchodzę do uchylonej szyby, zza której bucha na mnie woń dymu tytoniowego. W środku siedzi facet w średnim wieku, wyraźnie zmęczony życiem, a życie nim. Postanowiłem wspiąć się na wyżyny swojej lingwistycznej erudycji i zbudowałem zdanie złożone.
– Ponieważ widzieć samochód z Cluj, ja jechać z Wami tam można?
Facet wybałuszył tylko oczy (do dziś nie wiem, czy to z podziwu nad moim rumuńskim, czy zwyczajnie dlatego, że nic nie zrozumiał) i gestem zaprosił do środka. Tak poznałem George.
Z początku rozmowa nie kleiła się. Ale tym razem winię za to bardziej siebie, gdyż na zadawane w języku rumuńskim pytania umiałem odpowiedzieć tylko tak lub nie. W ostateczności używałem uśmiechu, który w moim wykonaniu znaczył mniej więcej tyle co „nie zrozumiałem ani słowa z tego co mówiłeś, więc się uśmiechnę w nadziei, że to co mówiłeś było dowcipem, a nie informacją o śmierci twojej babki”. Atmosferę rozluźniła nieco informacja o moim pochodzeniu. Na wieść o tym, że jestem z Polski, George zaczął opowiadać jak kiedyś odwiedził nasz piękny kraj. W sumie to niewiele zrozumiałem z jego opowiadania i nie byłbym pewien, że mówi właśnie o Polsce, gdyby co chwile nie powtarzał „fetele fain”, co znaczy ni mniej ni więcej niż „fajne dziewczyny”.
Jeszcze większym przełomem w naszej rozmowie było odkrycie, że oboje znamy język angielski. Nie wiem jakim cudem fakt ten umknął nam we wcześniejszej konwersacji. Chyba pokutuje tu moje stereotypowe przekonanie, że rumuński kierowca rozklekotanego transita grubo po czterdziestce nie może mówić po angielsku. Cóż, po raz kolejny Rumunia zaskoczyła mnie. Po raz kolejny pozytywnie. Tak czy inaczej, George z każdym wypowiedzianym słowem rozkręcał się i wyłożył mi niemal całą historię swojego życia.
– Pewnie zastanawiasz się gdzie nauczyłem się mówić po angielsku. – spytał, wyczytując chyba ciekawość z mojej twarzy.
– Mieszkałem parę lat w Irlandii. Poznałem tam też jednego Polaka. Miał na imię… Chrystof.
– Krzysztof” – poprawiłem go.
– Tak. Na zdrowie, kurwa.” – odpowiedział w języku polskim wykonując gest, który jednoznacznie wskazywał, że rozumie także znaczenie tych słów. W samochodzie wybuchł śmiech, a George kontynuował.
– Tak, ależ miałem wtedy szczęście. Pracowałem przy koniach. Woziłem je na wyścigi i… – tu przystanął nie mogąc znaleźć słowa – wyprowadzałem je na spacer. Praca super. Na świeżym powietrzu. Szef w porządku – milioner. A szefowa… – tu po raz kolejny przerwał, zagwizdał i mrugnął do mnie porozumiewawczo –Rozumiesz?
Pokiwałem głową i odmrugnąłem. W samochodzie po raz kolejny rozległ się gromki śmiech.
Tymczasem George nagle zmienił temat.
– Przepraszam, że tak powoli jedziemy, ale tym rzęchem nie da się szybciej, a o wyprzedzaniu na tej drodze w ogóle nie ma mowy.
Rozejrzałem się dookoła i rzeczywiście wlekliśmy się czymś co przypominało naszą powiatówkę, a w Rumunii było europejską trasą łącznikową E673. Przed nami zaś TIR ewidentnie nie dający rady dość stromemu podjazdowi.
– Wiesz, że teraz powinniśmy sunąć po autostradzie? – ciągnął co raz bardziej rozsierdzony George – Ale w tym kraju nawet drogi nie potrafią wybudować. Słyszałeś o Autostradzie Transylwańskiej?
– Coś tam mi się obiło o uszy.” – odpowiedziałem enigmatycznie, żeby nie wyjść na totalnego ignoranta.
– Pieniądze były, z Ameryki firmy przyjechały żeby budować i co, po 10 latach zamiast czterystu kilometrów mamy pięćdziesiąt i połowę pieniędzy wydane. A teraz Amerykanie uciekają z podkulonym ogonem, a my im jeszcze za to płacimy.
Już zabierałem się do opowiadania historii o tym jak nas Chińczycy z autostradą A2 w bambuko zrobili, kiedy George przerwał mi.
– Ale słuchaj to jeszcze nie koniec. Po drodze rządy się zmieniał. Każdy nowy prześwietlał poprzedników i opóźnienia zrzucał na nich, a na końcu jak chcieli kogoś w końcu naprawdę do odpowiedzialności pociągnąć, to się okazało, że w ministerstwie oryginał umowy zgubili.
W tym momencie nie mogłem już dłużej powstrzymać śmiechu, ta sytuacja tak bardzo przypominała mi polskie realia.
Wyrozumiałość George w tej sytuacji była wręcz zaskakująca. Choć nieco się zmieszał, westchnął tylko głęboko.
– Taa. Też czasem nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Czasem nawet myślę, że za Ceaușescu było lepiej.
Na dźwięk tego nazwiska zdębiałem. Słyszałem, że wśród Rumunów wywołuje ono reakcje podobne do imienia lorda Voldeomorta wśród czarodziejów.
– Ale przecież słyszałem, że on zabijał ludzi i… w ogóle. – nie za bardzo przygotowany byłem do tego typu dyskusji.
– Owszem, ale przynajmniej miał posłuch. Jak powiedział, że tu będzie droga to pach i cztery lata później szosa transfogarska gotowa. Nie dawał sobie na nosie grać. Ani ruskim, ani amerykanom, ani nikomu.
– A właściwie to dlaczego wyjechałeś z tej Irlandii? – spytałem chcąc zmienić temat, gdyż nie do końca wiedziałem, jak zareagować na ten hymn pochwalny na cześć Geniusza Karpat. George westchnął jeszcze wziął głęboki wdech i z rozbrajającą szczerością odpowiedział:
– Głupi byłem. Za rodziną, za żona tęskniłem. W końcu ją do siebie ściągnąłem. W Rumunii w szkole uczy, to urlop roczny wzięła i przyjechała. Ale wtedy wybuch kryzys. No i z praca było krucho. Szczególnie dla emigrantów. Niby mogła gdzieś w restauracji popracować, ale po studiach tak gary zmywać trochę głupio. No i kiedy skończył jej się urlop wróciliśmy. Ona do szkoły, a ja do tej… puszki.
W tym momencie samochód jak na zawołanie poskoczył na wyboju, a przymocowany dotychczas do deski rozdzielczej telefon spadł pod siedzenie. Oczywiście jednocześnie zaczął też dzwonić. George momentalnie zanurkował za nim. Nie musze chyba tłumaczyć jak na takie zachowanie kierowcy zareagował samochód. Niby George był pod siedzeniami tylko kilka sekund, jednak mnie to kilka sekund kosztowało kilkanaście siwych włosów.
– Sorry to szef, musze odebrać – oznajmił George i zaczął świergotać coś po rumuńsku. Gdy skończył nie miał bynajmniej wesołej miny.
– Super, właśnie szef dowalił mi dodatkowe 150 km do zrobienia dziś. Widzisz tak nas tu traktują te… – i tutaj znowu padły znane mi skąd inąd inwektywy dotyczące matki i zmarłych krewnych szefa. Kiedy się uspokoił westchnął po raz kolejny, zapalił papierosa i powiedział:
– Wiesz, ta autostrada, co miała powstać a nie powstała, prowadziłaby do węgierskiej granicy i dalej na zachód i północ, aż do… Irlandii.