Kontynuujemy naszą alfabetyczną podróż przez Rumuńską czasoprzestrzeń. Tym razem będzie o tym co w Karpatach się je, a przede wszystkim pije, gdzie się mieszka, jak wyglądała rewolucja i dlaczego rumuńskie przedszkola nasza imię Draculi.
Miorica – czyli najsłynniejsza rumuńska ballada. Opowiada ona historię pasterza, który wraz z dwoma swoimi kompanami przepędza trzodę karpackimi halami. Jako, że nasz pasterz posiada stado znacznie okazalsze od towarzyszy, postanawiają oni zabić go i przywłaszczyć sobie jego owce. I tutaj do akcji wkracza Miorica. Zaczarowana owieczka podsłuchuje plany spiskowców i ostrzega swego pana. Ten jednak zamiast próbować ratować swoje życie, postanawia nie walczyć z przeznaczeniem i oddaje się w ręce oprawców. Ballada ta posiada w rumuńskiej kulturze bogaty wydźwięk symboliczny. Bo oto ukazuje typową dla większości Rumunów postawę pogodzenia z rzeczywistością i braku wiary w samostanowienie swego losu. W czym podejście to się objawia? W roku 2010 w ramach walki z kryzysem fiskalnym rząd obcina pensje pracowników sektora budżetowego o dwadzieścia pięć procent. Jak reagują obywatele? Nie reagują. Wyobrażacie sobie jak wyglądała by Warszawa, gdyby podobną decyzję podjął polski rząd?
Noapte – czyli noc. A w nocy nad Rumunią władzę przejmuje hrabia Dracula. Jedna z największych atrakcji kraju i jednocześnie jedna z ujm na rumuńskim honorze. I choć prawdą jest, że mieszkańcy starają się jak mogą zarobić na legendzie hospodara-krwiopijcy, to momentami obsceniczna fascynacja tą postacią budzi ich niekryty niesmak. Każdy zamek i miejsce, w który chociaż przez jeden dzień przebywał historyczny pierwowzór literackiej postaci – Vlad Țepes, kreowane jest na obowiązkowy punkt na turystycznej mapie kraju. W najbliższym otoczeniu wyrastają dziesiątki straganów, gdzie zakupimy dowolny bibelot z podobizną hrabiego. Prosta sprawa – słyszysz Rumunia, myślisz Dracula. I trudno się dziwić Rumunom, że budzi to czasem ich zażenowanie. W końcu to ich ojczyzna, posiadająca bogatą kulturę, wielowiekową historię i cuda przyrody, unikalne na skalę światową, sławna jest dzięki postaci z bajek, wymyślonej przez jakiego… Irlandczyka. Poza tym, co by o Vladzie Țepesu i jego sadystycznych skłonnościach do nabijania ludzi na pal nie mówić, to w historii kraju zapisał się, jako surowy, lecz sprawiedliwy władca, który utrzymał wewnętrzną jedność Wołoszczyzny i skutecznie bronił kraju przed Turecką inwazją. Choć w istocie był władcą krwawym to dłonie jego (nie kły) splamione były krwią wrogów (nie niewinnych kobiet i dzieci). Dlatego niech nie zdziwi was, jego osoba patronująca np. przedszkolu.
Oraș – czyli miasto. Rumuńskie miasta są, co tu dużo mówić, brzydkie. Stanowią byty zupełnie nienaturalne, absurdalne w swej wymowie w na wskroś rolniczym kraju. Większość z nich ufundowana została przez Węgrów lub niemieckich osadników. I rzeczywiście w historycznych centrach miast takich jak Braszów czy Sighisoara można się zakochać. Samym Rumunom budowanie miast już jednak tak dobrze nie wychodzi. Jak na ironię nawet Bukareszt – stolica i największe miasto kraju, zgodnie z legendą założył… pasterz. Jednak tym, który rumuńskiej urbanistyce poczynił największe szkody był Ceausescu. Nakazując gwałtowną industrializację kraju wzbogacił miejski krajobraz o szpetne fabryki i kombinaty, stawiane nierzadko w miejscach zupełnie do tego nie przystających. Moim osobistym hitem jest huta stali w Hunedoarze, otaczająca średniowieczny zamek. Innym „genialnym” pomysłem wodza była rumuńska wielka płyta – bloki stawiane w całym kraju na jedną modłę. Szkaradne połączenie betonowych prefabrykatów i cegły klinkierowej uformowane w kanciastą, nieregularną bryłę, przypomina nieudane eksperymenty dwulatka z klockami lego. Efekt potęguje jeszcze fakt, że od momentu powstania większość budynków nie była remontowana. Ściany zdobią zatem zacieki i wyszczerbione resztki klinkierowych fasad. O luksusie takim jak tynk nikt nawet nie śmie marzyć. W ten architektoniczny kogel-mogel ostatnimi czasy wmieszały się jeszcze kolorowe supermarkety i centra handlowe wyglądające wręcz karykaturalnie w szarej masie podmiejskich blokowisk. Niemniej jednak, spacerując wśród tej urbanistycznej kakofonii nieraz dopadały mnie momenty fascynacji tą „ostateczną brzydotą”.
Pălincă – czyli rumuński samogon. Znany również pod nazwą Țuica. Produkowany z owoców. Najczęściej śliwek, ale też gruszek, jabłek czy moreli. W zależności od intensywności destylacji, osiąga moc od 40% do 70%. Na bazarku litrową butelkę dostać można już za 20-30 lei. Markowe i certyfikowane produkty dostępne w sklepach są jednak znacznie droższe – 0,7 litra w cenie 70-80 lei i zazwyczaj słabsze od domowych wyrobów. Osobiście testowałem jednak tylko wersję bazarową i muszę przyznać, że ma kopa. Smaku i tego co działo się z moją głową dzień po testach wolę jednak nie pamiętać.
Revoluție – czyli rewolucja. W 16 grudnia 1989 r. Rumuni powiedzieli dość uciskowi i represjom jakim na co dzień poddawał ich reżim Ceausescu. Przez dziesięciolecia tysiące obywateli ginęły spełniając chore wizje wodza. Setki więźniów politycznych, którzy życiem przypłacili budowę Pałacu Ludu w Bukareszcie, Szosy Transfogarskiej, czy kanału w Delcie Dunaju. Dziesiątki kobiet, które w obliczu zakazu antykoncepcji i aborcji umierały usuwając niechciane ciąże domowymi sposobami. Bilans czasów dyktatury „geniusza Karpat” jest bez wątpienie tragiczny tak samo jak historia samej rewolucji. Iskra, która rozpaliła tłumy wyszła z Timisoary, gdzie władza próbowała pozbyć się nieprzychylnego jej księdza, w którego obronie stanęła ulica. Władza na opór ten odpowiedziała w jedyny znany sobie sposób – siłą. Gdy reszta kraju dowiedziała się o heroicznej walce mieszkańców Banatu z regularnym wojskiem, bieg rzecz był już nie do odwrócenia. Dyktator próbował oczywiście ratować swą pozycję, organizując pokazowy wiec poparcia w stolicy. Przerodził się on jednak w publiczny manifest niezadowolenia, a obrzucany obelgami wódz zmuszony został do ucieczki. Jego helikopter nie uleciał jednak daleko. Najbliższe otoczenie wodza zorganizowało bowiem zamach stanu, w wyniku którego Ceausescu został schwytany, pokazowo osądzony i wraz z małżonką rozstrzelany. Do dziś Rumuni spierają się czy postępowanie to było słuszne, w publicznej świadomości dominuje natomiast przekonanie, że „był to krok niewłaściwy, ale konieczny”. Tak czy inaczej koniec dyktatury i komunizmu stał się faktem. Przelana krew dyktatora nie zakończyła jednak dramatu rewolucji. Już po egzekucji na ulicach pojawili się snajperzy, którzy strzelając do przypadkowych osób nakręcili spiralę strachu, wzajemnej nieufności i oskarżeń. W wyniku tych walk, prowadzonych teoretycznie już po obaleniu dawnej władzy, zginęło więcej osób niż w trakcie „właściwej” rewolucji. Oczywiście tajemnicą poliszynela do dziś pozostaje skąd owi zamachowcy się wzięli. Jednym z najtragiczniejszych obrazów tamtych dni pozostanie jednak zdjęcie, na którym rozwścieczony tłum bezcześci zwłoki żołnierzy, którzy wyszli na ulicę bronić cywilów przed terrorystami, a sami zostali za nich wzięci. Ostatecznie jedyną krwawą rewolucję antykomunistyczną lat 90-tych podsumować można tragicznym bilansem około tysiąca zabitych i czterech tysięcy rannych. Taka była cena rumuńskiej wolności.
Sarmale – czyli rumuńskie gołąbki. Serwowane z mamałygą (puddingiem z mąki kukurydzianej) i śmietaną stanowią jedno z najbardziej znanych rumuńskich dań. Generalnie o rumuńskiej kuchni powiedzieć można, że jest bardzo podobna do polskiej – nie mniej tłusta i wystawna. Wśród jej kultowych dań wymienić mogę ciorba de burta – rumuńskie flaczki oraz mici – grillowane mięso mielone w rolkach. Na grillu znajdziemy również frigarui, czyli szaszłyki. Na słodko natomiast zajadać możemy się pysznymi covrigi (preclami z nadzieniem), papanasi (małymi pączkami) i clatite (naleśnikami). Jak zatem widzicie nie trudno z Rumunii przywieźć pamiątkę w postaci nadwagi.
Tren – czyli pociąg. Jeżeli myślicie, że PKP jest powolne polecam skorzystanie z usług rumuńskich linii kolejowych CFR. Tory z czasów austro-węgierskich, wagony pamiętające jeszcze dyktaturę Ceausescu, a na deser rozpadające się dworce przypominające scenografię z jakiejś post apokaliptycznej hollywoodzkiej produkcji – oto kolejowa codzienność w Rumunii. Poznałem ją dosyć dobrze, gdyż z racji przysługujących mi zniżek studenckich kolej stanowiła mój główny środek lokomocji. Oczywiście byłoby niesprawiedliwe napisać, że wszystkie pociągi w Rumunii są obskurne i powolne. Istnieją bowiem odcinki, na które dotarły już unijne dotacje (np. trasa z Braszowa do Bukaresztu). Wciąż są one jednak w zdecydowanej mniejszości, a przeciętna prędkość pociągu pospiesznego to jakieś 50-60 km/h. O osobowe lepiej nie pytać. Zatrzymują się one bowiem na wszystkich stacjach i na niektórych przejazdach kolejowych, stanowiących swoiste „przystanki na żądanie”. Są za to dwa razy tańsze niż ekspresy i o wiele łatwiej w nich o pusty przedział, gdzie można urządzić sobie improwizowaną kuszetkę. Generalnie przewozy kolejowe w Rumunii do najdroższych nie należą. Przykładowo 500-kilometrową trasę z Bukaresztu do Timisoary pokonamy za 100 lei. Cóż, po prostu cena dostosowana jest do standardu usług.
Țară – czyli wieś. Na wsi żyje 45% rumuńskiego społeczeństwa. Większość z tych osób mieszka w starych chałupach, nierzadko budowanych jeszcze przez Niemców czy Węgrów, uprawiając mikroskopijnych rozmiarów poletka, głównie na własny użytek. Do miasta jeździ się rzadko, najczęściej furmanką. Ci, którzy mają samochody i nowsze domy najpewniej zarobili na nie pracując za granicą. A jednak, pomimo tych nie najlepszych przecież warunków do życia rumuńska wieś tchnie jakimś takim dziwnym spokojem. Choć dla wielu jej mieszkańców czas zatrzymał się wiele lat temu, nie są jakoś specjalnie z tego powodu niezadowoleni. Życie upływa tu w tygodniowym cyklu od niedzieli do niedzieli, kiedy wystrojeni w ślubne garnitury mężczyźni i umalowane na wiejską modłę kobiety tłumnie stawiają się w cerkwi (najwyższym budynku we wsi) na nabożeństwie. Po nim kobiety rozchodzą się do domów szykować posiłek, mężczyźni zaś idą do lokalnego baru (nawet najmniejsza wieś takowy posiada) dyskutować „o polityce i takich tam”. Czasem rolę baru pełni wystawiona przed „sklepem ze wszystkim” ławka. Ciekawym zwyczajem jest również witanie i żegnanie przejeżdżających przez wieś kierowców kolorowymi tablicami z życzeniami szerokiej drogi. Po ich rozmiarze i stopniu skorodowania wnioskować można na temat zamożności lokalnej społeczności. Nie ma co jednak zbyt długo nad tym dumać. Trzeba bowiem uważać, by nie potrącić biegających po wsi samopas kur, psów i innych zwierząt. W przypadku kolizji życzenia mogą szybko przemienić się w zgoła odmienne uczucia. Wsie rumuńskie są również bardzo długie – potrafią mieć wzdłuż głównej (jedynej) ulicy po kilkaset numerów. Na widok backpakersa reakcje są raczej obojętne. Dzień dobry każdy odpowie, jednak na tym konwersacja najczęściej się kończy. Czasem ktoś zapyta o pochodzenie, czy cel podróży. Rzadko zaproponują nocleg. Nigdy nie bezpłatny. Choć tych kilka ostatnich zdań to tylko moje prywatne obserwacje.
Ursus – czyli najpopularniejsze rumuńskie piwo. Sądząc po wyborze jaki mamy w supermarkecie, Rumuni to jednak naród piwny. Owszem produkuje się tutaj wina, i to nawet nie najgorsze, ale do mołdawskich im daleko. O mocniejszych alkoholach pisałem już wcześniej. Na rynku piw o palmę pierwszeństwa walczą Timisoreana i Ursus, ale żeby było śmieszniej, jakiś czas temu oba browary wykupione zostały przez ten sam amerykański koncern. Oba piwa produkowane są także w wersji ciemnej. Podobnie z resztą jak trzecie najpopularniejsze rumuńskie piwo Silva. Co ciekawe na krajowym rynku obecna jest również marka Beck’s, prawie w ogóle nie widoczna w Polsce, a żeby było jeszcze śmieszniej, to zagraniczne piwo uchodzi za jedno z gorszych. Amatorom mocniejszych wrażeń polecam piwo Stejar – w puszce z drzewem, łudząco przypominającej naszą Warkę Strong. Z przyzwoitych piw uświadczymy jeszcze Bergenbiera, sponsorujący rumuńską ekstraklasę i Ciuka, obecnego w wielu klubach. Najniższa półka rumuńskich piw to wynalazki pokroju Bucegi, Noroc i Ciukasa – zdecydowanie nie polecam. Zapytany o najlepsze rumuńskie piwo bez wahania odpowiem natomiast niefiltrowana Timisoreana, dostępna niestety tylko „z kija” w browarze w Timsoarze.
Vârf – czyli szczyt. Rumunia to kraj geograficznie wyważony. 1/3 jego powierzchni to niziny, 1/3 wyżyny, a pozostała 1/3 to góry, o których teraz. Karpackie łańcuchy znajdujące się na terenie Rumunii to wręcz wymarzone tereny dla fanów trekkingu (do których i ja się zaliczam). Szczyty, których wysokość waha się od 1000 do 2500 m, nie są zbyt wymagające technicznie, jednak bywają bardzo wymagające kondycyjnie. Przydaje się też dobra mapa i orientacja w terenie, gdyż szlaki bywają kiepsko oznaczone. W tym aspekcie niechlubnym zwycięzcą mojego rankingu zostają, góry w okolicach Baile Herculeane, gdzie zamiast wzdłuż kolorowych oznaczeń szlaków poruszałem się według wyrytych na drzewach przez turystów inskrypcji. Problemów nie ma również z kempingiem. Nawet w parkach narodowych, gdzie rozbicie namiotu jest teoretycznie zabronione, w praktyce nikt nie zwraca na te przepisy uwagi. Rumuńskie góry nie są również mocno zatłoczone. Choć czasem zdarzy się jakiś baran „zdobywający” szczyt na quadzie (co także oficjalnie jest nielegalne). Wyjątkiem są góry Bucegi, które upatrzyły sobie na weekendowe wypady bukareszteńskie elity. Brak ludzi na szlakach w pełni zrekompensuje nam bogata fauna. Świstaki, sarny, kozice, a czasem nawet niedźwiedzie – wszystkie te zwierzęta można „upolować” w rumuńskich górach. Wystrzegajcie się za to psów pasterskich, które potrafią być naprawdę agresywne. Szczególnie, gdy ich właścicieli nie ma w pobliżu. Również spotkania ze stadami owiec, krów i kóz nie należą do rzadkości, więc dobrze jest patrzeć pod nogi, żeby nie zaliczyć jakiejś „miny”, którą później dość trudno usuwa się z trekkingowej podeszwy. Wszystkie te atrakcje stanowią jednak o pięknie dzikich Karpat – w mojej opinii największym skarbie Rumunii.
Zilnic – czyli dzień powszedni. Na koniec pozwolę sobie opisać mój typowy poniedziałek podczas pobytu na Erasmusie w Timisoarze. Ku uciesze mojego hiszpańskiego współlokatora, który jakieś pół godziny temu zakończył nocne rozgrywki w LOLa, WOTa, czy inne sieciowe naparzanki wstaję o godzinie 6.00. Na wpół przytomny idę nastawić pranie. Zanim jeszcze zdąży do mnie dotrzeć moje nieogarnięcie, ląduję z powrotem w łóżku. Po 45 minutach pranie jest gotowe. Rozwieszam je, wbijam się w strój do biegania i ruszam na poranną przebieżkę wzdłuż kanału Bega. Niestety Parcul Copilior jest w poniedziałki zamknięty, więc muszę nadłożyć nieco drogi. W połowie trasy, w Parku Centralnym, zatrzymuję się na obowiązkowy łyk wody i rozciąganie. Piszę też motywacyjnego SMSa do mojej przyjaciółki z Klużu. Po powrocie do akademika biorę prysznic. Generalnie nie spieszę się z tą czynnością, gdyż przed godziną 8.00 ciepła woda i tak nie leci. Następnie jem na śniadanie rumuńskie „cini minis”, robię poranny przegląd Internetu i idę na zajęcia. Trwają one od 10 do 13. Po nich ruszam na zakupy do pobliskiego centrum handlowego Iulius Mall. Robię tam zapasy na cały tydzień, co przy braku lodówki bywa skomplikowaną czynnością. Zwykle płacę 100-120 lei. W powrotnej drodze obowiązkowo zatrzymuję się w ogrodzie botanicznym, gdzie jem późny lunch – sałatkę z kapusty zapijam waniliową colą. Tutejszy Auchan ma bardzo szeroki asortyment. Z powrotem w akademiku jestem ok. godziny 16. Przebieram się w dresy i składam suche ubrania. Mój współlokator właśnie się obudził i idzie pod prysznic. Ja czytam tekst zadany na następny dzień, albo oddaję się beztroskiemu internetowemu lenistwu. Planuję też weekendowy wypad w góry. O 20 jestem umówiony z mamą na Skype. Po rozmowie idę gotować kolację. Najczęściej jest to kurczak z warzywami i makaronem. O dziwo od 2 miesięcy jeszcze mi się nie znudziło. W kuchni spotykam Portugalczyków, nie są zbyt rozmowni, ale zrzucam to na karb ich nieumiejętności lingwistycznych. Wkrótce zjawiają się Hiszpanie, a po nich zwabieni hałasem Francuzi. Zabawa się rozkręca. W końcu lądujemy w siedemnastu w dwuosobowym pokoju dzieląc się swoimi daniami. Nieskromnie przyznam, że moje leczo wygrywa. Kwestia wprawy. W łóżku ląduję… a kto by to tam liczył. W każdym razie następnego dnia idę biegać wieczorem.