autostop w Rumunii

Autostopowy blues: Alexandru

No i nas wystawili, w sumie niespecjalnie wierzyłem, że para łysawych jegomościów, która przywiozła nas do Braszowa rzeczywiście zabierze nas w drodze powrotnej. Pamiętam jeszcze ich niewyraźne miny kiedy za 200-kilometrową podwózkę zapłaciliśmy im 20 lei, tłumacząc „my student, nie pieniędzy”. No ale w sumie co to za maniery, żeby od autostopowiczów kasę brać?!Tak czy inaczej zostaliśmy na lodzie. Ostatni autobus odjechał. Pociąg dziś w ogóle nie jechał, a do rozpoczęcia konkursu skoków narciarskich podczas którego Kamil Stoch zdobędzie złoty medal olimpijski pozostało siedem godzin. Dystans dzielący mnie od telewizora to 280 km rumuńskich bezdroży, które w niedzielne popołudnie raczej nie będą bardzo zatłoczone. Na szczęście jest ze mną Maeylis – prostodusznie wyglądająca Francuzka z gitarą na plecach. Czytaj – magnes na kierowców.

Maszerujemy zatem na przedmieścia Braszowa i ustawiamy się w dogodnym miejscu przy wylotówce w kierunku Klużu. I już mam się zabierać za wypisywanie tabliczki z nazwą miasta, do którego zmierzamy, kiedy zza pleców dochodzą mnie niepokojące dźwięki. Obracam się i widzę jak do Maeylis podbiega jakaś kobieta i zaczyna ją wyzywać. Mówiła bardzo szybko i nie rozumieliśmy ani słowa z tego, co chciała nam przekazać. Po tonie głosu wywnioskowaliśmy jednak, że raczej nie jest zadowolona z faktu, że chcemy akurat w tym miejscu łapać stopa. Gdzie tkwi problem pojąłem, kiedy przyjrzałem się jej ubiorowi. Buty na obcasie, legginsy w panterkę i futrzana kamizelka, a pod nią… no niewiele – uniform ten jednoznacznie wskazywał na zawód którym pani się parała. Biedaczka musiała wziąć nas za konkurencję, albo po prostu uznała, że będziemy odstraszać klientów. W każdym razie zabraliśmy nasze torby i przeszliśmy kilkaset metrów dalej. W sumie to było mi jej trochę żal, był to wszakże luty i w takim stroju pewnie nieźle zmarzła. Nie miałem jednak czasu dłużej nad tym rozmyślać. Usłyszałem bowiem w oddali klakson, którym rumuńscy kierowcy zwykli „pozdrawiać” panie stojące przy drogach. Obróciłem się, wyciągnąłem kciuk i elegancki volkswagen passat był nasz. Wysiadł z niego młody mężczyzna i z perfekcyjnym angielskim akcentem oznajmił „Hej! Jadę do Sighisoary. Pasuje wam?” Tak poznałem Alexa.

-Skąd właściwie wiedziałeś, że jesteśmy obcokrajowcami? – spytałem, kiedy tylko usadowiłem się na skurzanym fotelu pasażera. Maeylis już drzemała na tylnej kanapie.
– To oczywiste. W Rumunii stopem jeżdżą tylko wieśniacy albo Cyganie, a wy na takich nie wyglądacie. Zdradziły was porządne ciuchy i pełen uzębienie. – zaśmiał się.
– Czy nie powinno się ich nazywać Romami – odparłem, nauczony politycznej poprawności. Alex momentalnie spoważniał.
– I może jeszcze Rumunami! Co to, to nie! Dlaczego w całej Europie ludzie stawiają znak równości między Romem i Rumunem. I potem wszystko co Cyganie zmalują, to w telewizji idzie, jako przestępstwa obywateli rumuńskich!
Z dziesięć minut zajęło mi wytłumaczenie, że na prawdę miałem na myśli Romów i że absolutnie nie utożsamiam ich z Rumunami, których szanuję i uważam za najmilszych ludzi na świecie. To ostatnie zdanie najwyraźniej Alexa uspokoiło, bo postanowił zmienić temat.

– Byliście w Braszowie? Co widzieliście? Co wam się najbardziej podobało? – zasypał mnie gradem pytań. Kiedy na nie odpowiedziałem, Alex ze zdziwieniem wykrzyknął:
– Co? Nie byliście w Poianie Brasov. Przykro mi ale musicie wróci!
A powiedział to z taka powagą, że czekałem tylko jak zawróci samochód i odwiezie nas z powrotem na Poianę. Widząc moją konsternację po chwili roześmiał się jednak i zaczął opowiadać:
– Byłem tam cały weekend. To znaczy na co dzień też mieszkam w Braszowie, ale mieliśmy akurat wczoraj i przedwczoraj zawody narciarskie. Reprezentowałem swoją firmę. Zajęliśmy drugie miejsce. Trzeci rok z rzędu. Te dupki z pogotowia górskiego zawsze wygrywają. Kto ich w ogóle do zawodów z amatorami dopuszcza?!
Widząc, że Alex znów się nakręca, postanowiłem szybko skierować jego myśli na inne tory.
– Skoro mieszkasz w Braszowie to po co teraz jedziesz do Sighisoary?
– Po żonę i syna jadę. Chłopak tam co niedziele na warsztaty jeździ, a żona dla towarzystwa. To znaczy normalnie jadę tam z nią i jemy lunch na rynku starego miasta, ale w tym tygodniu jeździłem na nartach.
– To chyba drogo wychodzi tak co tydzień jeździć. – stwierdziłem niezbyt odkrywczo.
– Wiesz, to jest najlepsze auto na świecie – służbowe. – Mówiąc to zaczął głaskać deskę rozdzielczą passata i mrugać do mnie porozumiewawczo.
– W ogóle to słyszałeś o naszej firmie? Na pewno słyszałeś. – w tym momencie podał mi niemiecka nazwę, która budziła skojarzenia z filmami wojennymi, choć to chyba bardziej z racji języka.
– Tak, coś mi się obiło o uszy. A czym właściwie się zajmujecie?
– Produkujemy, te no… rollenlager i sprzedajemy Continentalowi.
Niemiecka nazwa wyrobu kojarzyła mi się z tanim piwem, jednak Alex szybko wyjaśnił, a w każdym razie starał się używając na przemian języka niemieckiego, angielskiego i gestów. Na próżno. Opis łożysk tocznych (sprawdziłem w słowniku) stanowił jednak jedynie pretekst do opowieści o firmie Alexa. Dowiedziałem się zatem gdzie mają fabryki, ilu ludzi zatrudniają i jeszcze wielu innych „ciekawych” rzeczy, które wpadały jednym uchem i wypadały drugim. Na szczęście na podgrzewanym fotelu passata obitym w jasną, cielęca skórę informacje te były jakby bardziej przystępne.