autostopem na nordkapp podroz przez kraine mgly

Autostopem na Nordkapp: Podróż przez Krainę Mgły

Thor przywalił młotem w podstawkę oznajmiając, że wydobycia ropy naftowej nie będzie. – Nie i koniec – ryknął, kiedy Surt, odstrzelony w prokuratorską togę, podniósł się z ławki chcąc wyrazić swój sprzeciw. Frej wzniósł zaciśniętą pięść w geście zwycięstwa. Postacie zgromadzone w sali, a byli wśród nich przedstawiciele najzacniejszych rodów Azów i Wanów, odetchnęli z ulgą – za wyjątkiem Lokiego, który obruszony wyszedł trzaskając przy tym drzwiami.

Kiedy nasz prom dobił do Moskenes na lądzie trwała wielka uczta. Z portowego baru dobiegały odgłosy grubej popijawy, nabrzeże zostało opanowane przez ludzi przebranych za wikingów, a pomiędzy blaszanymi kontenerami biegały dzieciaki w lnianych kostiumach i okładały się drewnianymi mieczami. Kilku wikingów czekało z szampanami, a jakże, ruskimi, oblewając tych z pasażerów, którzy jako pierwsi schodzili na ląd. Większość dołączała się do świętującego tłumu, oblewani stawali się oblewającymi, a nieoblani oblanymi.

Opuszczając pokład najpierw oberwałem między oczy korkiem z wyrzutni Igristoje, a po chwili ktoś wcisnął mi do ręki róg wypełniony zmętnionym, bursztynowym płynem. „Balsam Nordycki, daleki krewny naszego Pomorskiego” przemknęło mi przez myśl, po czym wlałem w siebie zawartość. Wyraźną wędzoność po chwili przykrył wyrazisty, żywiczny smak jałowca i innych ziół. Ziołowa, taniniczna gorycz sprawiła, że język mi zdrętwiał. Ocierałem łzy napływające do oczu, kiedy ktoś stojący za mną włożył mi na głowę hełm z dwoma rogami. Jeden z nich był wygięty w dół i za cholerę nie mogłem przywrócić mu właściwego, wertykalnego ustawienia. Misza otrzymał zwyczajny hełm normandzki, bez rogów, przygarnął za to róg, z którego wznosiliśmy toast. A okazja była nie byle jaka – norweski sąd zadecydował, że Loki nie może wykonywać odwiertów w okolicach Lofotów: „Rozpoczęcie wydobycia ropy naftowej spowoduje nieodwracalne zmiany w przyrodzie, dlatego zakazuje się Lokiemu zbliżania do archipelagu”.

W tłumie wikingów Misza wyłowił gościa przebranego za średniowiecznego mnicha. Stał na uboczu oparty o drewniany kostur i przyglądał się roztańcowanemu towarzystwu sącząc jakiś trunek z butelki.

– Przepraszam, którędy do Å? – zapytał Misza, kiedy zbliżyliśmy się do mężczyzny. Stylówę klasycznego mnicha złamał lenonkami o metalicznych szkłach. Wyglądał trochę jak papież Franciszek jadący na Woodstock.

– W lewo – wskazał kierunek, z którego nadciągały ciemne chmury, gniew Lokiego. – Skąd pielgrzymujecie?

– Z Polski – rzucił Misza sięgając po mapę huncwotów przytroczoną do mojego plecaka.

– No to zajebiście trafiliście! – mnich przeszedł na polski, a zdziwiony Misza omal nie upuścił rogu. – Muszelnicy?

– Muszelnicy? – powtórzyłem.

– No, muszelki. Przyjechaliście tutaj je zbierać? – pociągnął łyk omiatając nas wzrokiem pustelnika, który zapomniał, jak wygląda człowiek, do tego Polak.

– Nie – wzruszyłem ramionami. – Przyjechaliśmy zobaczyć wieś o najkrótszej nazwie na świecie.

– Serio? Tylko po to? – pustelnik aż odstawił butelkę z zaciekawienia.

– No chyba tak, co nie, Misza? – szturchnąłem Miszę, a ten przytaknął.

– No, bo wiecie, Polacy w Norwegii dzielą się zasadniczo na dwie grupy – muszelników i truskologów. Ci pierwsi zbierają muszle, najczęściej na Lofotach, a ci drudzy truskawki, bardziej na południu.

– Truskologów już spotkaliśmy – odezwał się Misza. – O północy pod Trondheim staliśmy przy drodze przeklinając po polsku, że nic nie jeździ, patrzymy, ktoś nam macha. No i okazało się, że w drewnianych domkach za krzakami mieszkają Polacy, truskolodzy właśnie.

– No widzicie, jaki ten świat mały – pokiwał głową.

– A ty truskolog czy muszelnik? – zapytałem.

– A ja cysters.

– Cystern? Paliwowiec z orszaku Lokiego?

– Pilnuję owieczek Pana – uśmiechnął się od ucha do ucha. – Powiedzmy, że owczarz.

Gapiliśmy się na pustelnika nie wiedząc, o co kaman.

– No, cysters. Mnich – dodał po chwili. – Nie słyszeliście o polskich cystersach na Lofotach?

W dalszym ciągu nie wiedziałem, czy mnich sobie żartuje, czy nie, ale polscy cystersi brzmieli bardziej prawdopodobnie niż polskie cysterny. Z tych dwóch rzeczy to zdecydowanie religia jest naszym towarem eksportowym. No i ten strój mnicha.

Okazało się, że gość przebrany za mnicha wcale nie był przebrany. Razem z trzema innymi cystersami przyjechał do Norwegii „no bo lepiej orzyć i laborzyć na Lofotach niż w Jędrzejowie, no nie?” Zamieszkali na kościelnych włościach niedaleko Stamsund i prowadzili hostel dla pielgrzymów-backpackersów.

– Podróż jest klasztorem, który ma swoją regułę, swoją ascezę, swoją ciszę i swoje natchnienia – wypalił mnich, którego ochrzciliśmy Cysternem. – Ale asceza w śpiworze Tesko za kołem podbiegunowym… – najwyraźniej zauważył przytroczone do naszych plecaków worki ze śpiworami. – Możecie zatrzymać się u nas na noc – zaproponował.

– Czemu nie? – spojrzałem na Miszę, Misza spojrzał na mnie, spojrzeliśmy na Cysterna i ruszyliśmy razem prowadzeni przez mnicha. Kiedy opuszczaliśmy portowe nabrzeże z baru wytoczył się barczysty Norweg i zaczął coś do nas krzyczeć, ale Cystern dał nam do zrozumienia, żebyśmy się nim nie przejmowali.

– Wiecie co? – odezwał się po dłuższej chwili zbaczając z asfaltowej drogi i wchodząc na ścieżkę wydeptaną pośród krzewów. Ścieżka prowadziła gdzieś w góry niknąc w gęstych zaroślach. – Gdybyśmy szli drogą, doszlibyśmy dopiero jutro. To aż siedemdziesiąt kilometrów. Dlatego pójdziemy skrótem.

– Skrótem? – zapytałem.

– Przez Niflheim – przystanął na chwilę wyczekując naszej reakcji. – Krainę Mgły – ściszył głos, który nabrał teraz stalowej barwy.

– Dobre jaranie mają na tych Lofotach – wyszeptał Misza, kiedy Cystern ponownie ruszył przed siebie.

Wspinaczka była krótka, ale wymagająca – norweskie deszcze zdążyły już tak stępić granie i spionować zbocza, że nawet mżawka groziła ześlizgnięciem się do morza. Im wyżej wchodziliśmy, tym roślinność była rzadsza, a co za tym idzie – nie było czego się przytrzymać i ostatnie metry pokonaliśmy częściowo na czworakach. Tylko Cystern kroczył wyprostowany, mimo że na nogach miał zwyczajne trampki. W pewnym momencie zatrzymał się uderzając kosturem o skaliste podłoże.

– Oto wejście do Niflheimu – wskazał przed siebie. Znajdowaliśmy się w niecce otoczonej wysokimi na kilkanaście metrów skałami i wyglądało na to, że to koniec naszej drogi.

– W skale? – rozejrzałem się dookoła. – Jesteś pewien?

Zamiast odpowiedzieć, Cystern podszedł do skały i zaczął coś skrobać na niej kosturem. Kiedy litery ułożyły się w napis VENN mnich zrobił dwa kroki do tyłu i ponownie stuknął kosturem o ziemię. Napis zaczął się żarzyć – dobra sztuczka, pomyślałem, ale kiedy chciałem podejść, żeby go zgasić i oznajmić, że już koniec wygłupów, Cystern zagrodził mi drogę. Po chwili naszych uszu doszedł dźwięk odsuwanej kamiennej płyty, a skała drgnęła i zaczęła się rozsuwać.

– O w mordę – stwierdził Misza.

– Słuchajcie, zaraz wejdziemy do Niflheimu – Cystern pochylił się obejmując nas i ściszając głos. – Musimy zachowywać się cicho, żeby nie zbudzić Nidhogga. Dacie radę?

– A co to Nidhogg? – zapytaliśmy równocześnie. Teraz nasze źrenice zapewne wskazywały, że jaraliśmy to samo, co mnich.

– Nie chcecie wiedzieć – mruknął Cystern wchodząc do środka. W jednej chwili główka jego kosturu rozbłysnęła światłem, a ja zauważyłem, że miał przywiązaną do niego latarkę-czołówkę. – Za mną!

Kiedy tylko przekroczyliśmy kamienne wrota, te zatrzasnęły się pozostawiając nas w środku góry. Cystern wznosił kostur ponad głowę rozganiając ciemności. Skaliste sklepienie było rozcięte brunatnym konarem, który biegł w głąb jaskini i niknął w mroku.

– To korzeń Yggdrasilu – wytłumaczył nam. – Tego samego, na którym wycięliście napis „Tylko Dąb Bartek”.

– Nie może być – wyciągnąłem z Miszy plecaka mapę huncwotów. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zamiast kształtu norweskiego pławikonika na mapie widniała ciemna plama poprzecinana wąskimi tunelami.

– Na włócznię Odyna! – stalowy szept Cysterna przeciął zalegającą w uszach ciszę. Mnich ściągnął przyciemniane lennonki i zatknął za kołnierz habitu.  – Mapa huncwotów! Skąd ją macie? A zresztą, opowiecie po drodze – machnął ręką i ruszył przed siebie.

Wraz z zagłębianiem się w otchłań, ciemność stawała się coraz bardziej gęsta i lepka, czułem jak osadza się na ortalionowej kurtce i zastyga. Co gorsza, osadzała się również na kosturze i tłumiła światło latarki-czołówki. Mnich co kilka minut przecierał ją dłonią i strzepywał czarną maź na ziemię. Brodziliśmy w sięgającej do kostek mgle, która skrzypiała jak śnieg. Od czasu do czasu mijaliśmy zardzewiałe hełmy o powykręcanych rogach i zaśniedziałe zbroje płytowe. Korytarz, którym szliśmy był wąski, ale strzelisty, a wzdłuż sklepienia cały czas biegł konar Yggdrasilu. W pewnym momencie, kiedy światło znowu zaczynało niknąć pod warstwą czarnego osadu, Cystern potknął się kopiąc jakiś zardzewiały nordycki hełm w ciemność.

– W mordę Odyna – mruknął, ale na tyle głośno, że usłyszeliśmy.

Stuk. Trzask. Stuk-stuk-stuk. Trzask-trzask – hełm poleciał gdzieś w przepaść obijając się o skalne ściany. Mnich przystanął i zatrzymał nas zdecydowanym gestem. Staliśmy tak chwilę w oczekiwaniu na kolejną komendę, ale zamiast głosu Cysterna usłyszeliśmy tylko głuche tąpnięcie. Dobiegało gdzieś zza nas i z góry. Po chwili kolejne. I kolejne. Jakby coś bardzo dużego próbowało zejść z góry. Cystern zrobił wielkie oczy, Misza jeszcze większe.

– Nidhogg? – zapytałem, a mnich w odpowiedzi pokiwał głową.

– Za mną! – rozkazał i rzucił się przed siebie, a my za nim. Biegliśmy na tyle, na ile pozwalała ciemność i mglista wyściółka jaskini. Tąpnięcia stawały się coraz donośniejsze i krótsze, czuliśmy jak ziemia pod naszymi nogami zaczyna drżeć, aż w końcu usłyszeliśmy jak to, co nas goniło, wyrasta tuż za naszymi plecami i teraz dochodziły nas już nie tylko odgłosy, ale i odór śniętych ryb.

Biegłem ostatni, ale w którymś momencie Cystern zwolnił i puścił nas przodem, wtedy zauważyłem jak Misza wyhamowuje, chwilę się waha, ale kolejne tąpnięcie przekonuje go, żeby ruszyć dalej i wbiega na wąski, skalisty most. A ja za nim. Most nie mógł mieć więcej niż pół metra szerokości, po jego bokach rozlewała się ciemność, a mgła majaczyła gdzieś w dole. Próbowałem nie spoglądać pod nogi, więc gapiłem się przed siebie – na podskakujący plecak Miszy, na biały napis Pepco na czerwonym tle. W pewnym momencie usłyszałem za sobą ryk Cysterna i odwróciłem się:

– Nie przejdziesz! – mnich stał w połowie mostu wymachując kosturem jak dżedaj mieczem laserowym. Światłem z zatkniętej na jego czubku latarki-czołówki omiatał jakiś olbrzymi kształt kłębiący się tuż przed nim. Kiedy przesunął snopem światła po czymś, co wyglądało jak gigantyczna źrenica, wąska niczym u węża, zaczął mamrotać coś w niezrozumiałym języku. Kiedy zamilkł latarka-czołówka rozbłysnęła światłem chyba wszystkich norweskich elektrowni i wtedy Cystern łupnął kosturem w ziemię:

– Wracaj do cienia! – wydarł się, a kamienny most zaczął pękać. Wielki kształt zachwiał się, usłyszałem dźwięk kruszonego kamienia i most pod nogami bestii posypał się, jakimś cudem pozostawiając dalszą część, tę pod nogami Cysterna, nietkniętą. Mnich spoglądał chwilę w przepaść, jakby czekając na odgłos cielska uderzającego o skały, ale nic takiego nie nastąpiło. Odwrócił się na pięcie i już biegł w naszą stronę, kiedy z ciemnej otchłani wyłonił się ogon bestii i uderzył z całą siłą w most krusząc resztki konstrukcji i zrzucając Cysterna:

– Uciekajcie! – zdążył jeszcze krzyknąć, zanim pochłonęła go ciemność.

Rzuciliśmy się z Miszą przed siebie – w oddali widzieliśmy świetlisty punkcik, który według mapy huncwotów miał być wyjściem z tego zasranego Niflheimu. Biegliśmy potykając się po drodze o jakieś żelastwo. Po chwili nad naszymi głowami rozpościerało się już szare norweskie niebo, a wokół zroszona zieleń i strzeliste góry wyrastające z oceanu. W dole, na nabrzeżu, znajdowały się rorbu, drewniane chatki rybackie z dachami pokrytymi trawą. Wyglądało na to, że wróciliśmy na powierzchnię.

– Sądzisz, że Cystern… No wiesz? – zapytał Misza.

– Chyba tak – głos mi się łamał.

– I co teraz? – Misza wyciągnął z kieszeni lennonki i przetarł szkła.

– Musimy powiedzieć o tym reszcie cysternów. Może jeszcze nie wszystko stracone – przysiadłem na głazie porośniętym miękkim mchem. – To jego okulary?

– Tak – Misza włożył je i odwrócił się w moją stronę. W lenonkach i hełmie normandzkim wyglądał jak Axl Rose na festynie historycznym. Zobaczyłem swoje odbicie w metalicznych szkłach i przypomniałem sobie, że też mam na głowie hełm. – Kto wie, może wróci. Jako Cystern Biały – dodał.

– Oby.