– Ale piździ w tej Norwegii – stwierdziłem po pół godzinie stania przy drodze z wyciągniętym kciukiem. Próbowaliśmy z Miszą wydostać się z lotniska Oslo Rygge, które chociaż miało w nazwie Oslo, znajdowało się około siedemdziesięciu kilometrów na południe od miasta. Przez pierwszy kwadrans po wylądowaniu przeklinałem skubańców z Rajan R., że reklamują to połączenie jako lot do Oslo, ale po pewnym czasie udzielił mi się stoicki spokój Miszy, który pisał teraz na kartonowej tabliczce czarnym markerem: NORDKAPP.
Misza zmienił mnie i teraz on stał przy drodze z tabliczką, a ja pocierałem zmarznięte dłonie. Po bliżej nieokreślonym czasie zatrzymał się wysłużony Nissan Sentra w kolorze buraczkowym. Kierowca zapytał nas skąd jesteśmy, my mu, że z Polski, on nam, czy mamy fajki na sprzedaż, no bo w Norwegii czerwone Marlboro kosztują sześćdziesiąt koron, rozbój w biały dzień i dlatego kurzy tylko skręcane własnoręcznie. Polacy jak przyjeżdżają to przywożą, dodał rozczarowany. Zatrzymał się po części z nadziei, że jesteśmy Polacy albo Ruscy i wieziemy fajki, a po części z ciekawości, czy nie wkręcamy kierowców, bo łapanie stopa z tabliczką „Nordkapp” będąc przed Oslo to trochę tak jak stanie pod Kijowem z tabliczką „Paryż”.
– Trollujemy was, he, he – rzucił z tylnej kanapy Misza, ale kierowca chyba nie skumał o co chodzi, bo tylko spojrzał w lusterko i zmierzył Miszę zimnym, nordyckim spojrzeniem. Po czym zamilkł.
– O, tutaj możecie zobaczyć rekonstrukcję osady Wikingów – wskazał palcem na kilka drewnianych szop stojących przy drodze. Przypominały zrujnowaną wioskę rybacką, a przed wejściem postawiono sklepowego manekina, któremu zatknięto na czubek głowy blaszany hełm z rogami.
– Albo Słowian – wtrącił Misza. Chyba znowu chciał potrollować kierowcę, pomyślałem, bo słowiańskie osady sięgały terenów dzisiejszej Danii, no, w porywach Szwecji.
– Albo Wikingów – kierowca nastroszył się jak jeżozwierz. Najwyraźniej Misza trafił w czuły punkt.
– Albo Słowian – rzucił Misza, a jego wyraz jego twarzy przeszedł subtelną transformację z „mam wyjebane” do „weź nie pierdol”.
– Albo Wikingów! – Norweg uderzył w kierownicę, zniosło nas lekko na prawo, ale zaraz wskoczyliśmy z powrotem na jezdnię. – Nie byłoby waszej zasranej Polski, gdyby nie my! Nie byłoby Ukrainy, nie byłoby Białorusi, nie byłoby Kijowa, ani Nowogrodu Wielkiego, niczego by, kurwa, nie było!
– A gówno prawda. Wcześniej były tam Slawia, Kujaba i Arsania – odgryzł się Misza.
– Daj spokój, Misza – próbowałem powstrzymać nadciągającą burzę, ale przypadkiem zwróciłem się do Miszy per Misza i twarz kierowcy przybrała barwę barszczu Krakus w kartoniku.
– Misza?! Czy ja się przesłyszałem?! – zawył zatrzymując się z piskiem opon. – Wy Ruscy?!
– Nie, nie, nie, Misza to nie ruski, to tylko taka ksywa – zacząłem tłumaczyć, ale kierowca wkurwił się fest, widocznie Ruscy zaleźli mu za skórę, no ale komu nie zaleźli. – My z Polski, z Poznania. To w sumie prawie jak z Niemiec, nawet mówimy mycka zamiast czapka, od niemieckiego myce. Poza tym w Poznaniu urodził się Paul von Hindenburg, prezydent Rzeszy, nie byle kto!, więc generalnie mamy więcej wspólnego z Niemcami niż z Ruskimi – próbowałem ratować sytuację.
– Wypierdalać z mojego samochodu! Nie będą siedzieć mi tu Ruscy! – wycelował palcem wskazującym w drzwi.
***
Staliśmy na poboczu opierając się o nasze plecaki. Zbliżała się północ, ale dopiero zmierzchało.
– Jebały go trolle. Wkurzył mnie tym pytaniem o ćmiki – Misza przerwał ciszę. – Wsiadamy sobie do samochodu, mówimy, że z Polski i od razu: „o, fajki przyszły”.
– Wiesz co? Czasem chyba lepiej mówić, że jesteśmy Ruscy. A wtedy co odwalimy po drodze, to na konto Ruskich!
– Jest to jakaś opcja – zgodził się Misza szukając czegoś po kieszeniach spodni. – Żeby tyko tak wszyscy Polacy, którzy handlują ćmikami mówili, że oni Ruscy. A za kilkanaście lat, jak już okrzepniemy cywilizacyjnie i będzie nas stać na norweskie Marlboro, wtedy odstąpimy miejsce na zmywaku Bułgarom albo Ukraińcom i oznajmimy światu: Łi ar prałd tu bi Polisz.
– Polisz pałer, kurwa – poczułem się przez chwilę, jak Komor dowiadujący się, że dostał szóstkę z dyktanda. Albo Korwin detonujący bombę w Parlamencie Europejskim. – Co robisz? – zauważyłem, że Misza wyciągnął dwie dziesięciościenne kości do RPG.
– Test na szczęście – odpowiedział. – Jak wypadnie więcej niż siedemdziesiąt, to znaczy, że za tym lasem, o tam – wskazał palcem – będzie fiord i miejsce na namiot.
Kości podskakiwały na równiutko położonym norweskim asfalcie. Na jednej wypadła ósemka, na drugiej trójka.
– Osiemdziesiąt trzy – ucieszył się Misza i zgarnął kości z ziemi.
– A skąd wiesz, że nie trzydzieści osiem?
– Zaufaj mi – spojrzał na mnie zbyt poważnie, jak na Miszę. – Byłem harcerzem.
***
Po półgodzinnym spacerze przez las dotarliśmy do niewielkiego jeziora. Nie było ani fiordu, ani miejsca na namiot, ale byliśmy zbyt zmęczeni, żeby wracać. Postanowiliśmy rozłożyć obóz na zboczu wzgórza, które wznosiło się na przeciwległym brzegu jeziora. Misza wyznaczył miejsce, z którego na jego harcerskie oko nie mogliśmy zsunąć się wraz z namiotem do jeziora. Ale nie dawał gwarancji, ponieważ, jak mówił, nie zdobył sprawności z rozbijania namiotów w warunkach nordyckich.
Po dziesięciu minutach i sześciu śledziach nasz namiot wyglądał, jakby stał. Znajdował się w specyficznym stanie pomiędzy byciem złożonym a rozłożonym, dodatkowo nasze plecaki wyginały szkielet i ściągały całą konstrukcję w dół zbocza. Ale stoi, stwierdził Misza, stoi, przytaknąłem, no i tak stał, a my staliśmy na zewnątrz i wdychaliśmy świeże norweskie powietrze zmieszane z zapachem spoconych skarpetek i paprykarza szczecińskiego. Zapach przygody, stwierdziliśmy zgodnie.
Oprócz naszego namiotu na pagórku stał jeszcze rozłożysty jesion. Tabliczka przytwierdzona do grubego pnia głosiła, że w tym miejscu rzekomo rósł kiedyś pierwowzór Yggdrasilu, świętego drzewa w mitologii nordyckiej. Misza podszedł do niego, wyciągnął scyzoryk i zaczął wycinać coś w korze. Kiedy skończył, zawołał mnie i zapytał, co o tym sądzę. Koślawe litery układały się w napis:
Pieprzyć Yggdrasil
Tylko Dąb Bartek