Zaraz po tym jak wysłałem maila do Saurona – zgłosiłem trzytygodniowy urlop w lipcu – zadzwoniłem do Miszy z bloku numer dwa. Znaliśmy się od osiemnastu lat i jeżeli miałem wyjeżdżać z kimś do Norwegii to tylko z Miszą. Żeby nie było nieporozumień, Misza to nie Ruski, to tylko taka ksywa, a Misza jest tak polski jak Ziemkiewicz, jak Terlikowski, jak sam papież, tylko że trochę mniej święty i generalnie ma w dupie politykę, dopóki nie powiesz, że głosujesz za PO – wtedy się lekko irytuje, ale i to z umiarem.
Umówiliśmy się za pół godziny na Peku, czyli na przedszkolu, które było osiedlowym towarzyskim centrum mojej generacji (rocznik 1990) – w dzień dla przedszkolaków, po południu dla gimnazjalistów, którzy grali w nogę (chłopacy), szpanowali błyszczykami o smaku truskawkowym (dziewczyny) i ukradkiem popalali ćmiki (oboje), a wieczorem dla blokerskiej elity z najdłuższym stażem, nierzadko już z dziećmi w wózkach, sączących spokojnie EB albo 10,5 z puszek. Na Peku zbiliśmy z Miszą pierwszą szybę, detonowaliśmy petardy własnej roboty, spędziliśmy pierwsze wagary, no bo, co można robić na wagarach? Chodźmy na Peko!, skakaliśmy po dachach, chodziliśmy po drzewach, uciekaliśmy przed psiarnią i podkurwionymi rodzicami naszych rówieśników, którym zajumaliśmy jednego z najrzadszych Star Wars Tazo z wizerunkiem Darta Vejdera (numer czterdziesty czwarty w kolekcji) albo kazaliśmy lizać płot po przegranej w Warszawianę.
Po drodze na Peko wstąpiłem jeszcze do Tesco i kupiłem dwie puszki Jasnego Pełnego, tak się nazywało, a to Pełne odnosiło się chyba do ilości płynu w puszce, i paczkę czipsów serowo-cebulowych, razem trzy osiemnaście.
Misza już czekał. Siedział na murku okrągłego, betonowego basenu, który raz do roku – na dzień dziecka – jest wypełniany wodą z węża ogrodowego, a przez resztę czasu służy do Gry w Syfa, czyli kilka osób biega wokół basenu, a jedna, pieszczotliwie zwana Syfem, musi skuć kogoś kopiąc piłkę (chłopacy) lub rzucając (dziewczyny), i wtedy wszyscy krzyczą „syfisz, syfisz!”, a skuty zostaje Syfem. Trochę jak gra w berka, tylko można było oberwać z piłki w ryj, szczególnie kiedy grałeś ze starszyzną, której nie zadowalało byle skucie – im wypadało rozdawać hed szoty, ewentualnie silne strzały na wysokości kostek, aby świeżak powąchał beton.
– Sie masz – rzucił Misza wdeptując kiepa w ziemię. – Co słychać?
– Wziąłem urlop w robocie – postanowiłem przejść od razu do konkretów. Wyciągnąłem nasze Jasne Pełne i podałem jedno Miszy. – Jedziesz ze mną do Norwegii? Najlepiej na Nordkapp!
– Spoko – powiedział, jak gdyby nigdy nic, jakby co tydzień jeździł na Nordkapp albo co najmniej do Oslo. Ale co tu dużo mówić, taki był właśnie Misza – człowiek-spokój, ucieleśnienie czillu, personifikacja luzu, gdybym wierzył w reinkarnację to nie miałbym wątpliwości, że oto siedzi przede mną wcielenie Zenona z Kition, ale jeszcze spokojniejsze, bliższe doskonałości, bliższe nirwany – Misza z Bloku Numer Dwa. Chciałbym mieć choć w połowie tyle spokoju, co on.
Pssst. Pssst. Zapachniało mokrym kartonem.
– No to zdrowie! Za Nordkapp! – wzniosłem puszkę do połyskującego księżyca. Zrobiliśmy je na trzy razy, w kwietniu wieczory są jeszcze chłodne.
***
– Kiedy jedziecie? – siedzieliśmy u Miszy przed komputerem, kiedy do pokoju wpadła jego matka.
– Dobry – wstałem i ukłoniłem się, po czym dodałem: – Na początku lipca.
– Ale wybory są – przestąpiła z nogi na nogę, co zwiastowało niechybne problemy. W domu Miszy polityka była jednym z tych tematów, których nie porusza się ot tak sobie. To był sirius staf.
– Ano są – potwierdziłem.
– A na kogo głosujesz? – łypnęła podejrzliwie.
– Na Komora – odpowiedziałem. Wtedy Bronek jeszcze nie odwalał takich numerów jak z tym krzesłem w Japonii, a większość lemingów, włączając mnie, sądziła, że potrafi przynajmniej pisać po polsku. Dzisiaj wypada mi zwrócić honor matce Miszy.
– Aaa, to możecie jechać – machnęła ręką. – Misza głosuje na Kaczyńskiego, prawda Misza? Także wasze głosy się wyrównają – najwyraźniej zdecydowała za Miszę. Kiedyś, w czasach gimbazjum, Misza wpieniał się, że matka próbuje za niego decydować, ale od kilku lat zmienił taktykę na „mam wyjebane, i tak zrobię po swojemu”. Co nie zmienia faktu, że akurat w kwestii wyboru prezydenta panowała u Miszy rodowa zgoda. – Tylko przypominaj Miszy, żeby codziennie wysłał mi esemesa, czy wszystko u was okej.
– Będziemy wysyłać, będziemy – zapewniłem. Misza siedział z miną „mam wyjebane” i wytyczał trasę na Google Maps.
– Najpierw lecimy do Oslo, a stamtąd autostopem na Nordkapp, dwa i pół tysiąca w jedną stronę – obrócił monitor, tak żeby matka mogła zobaczyć.
– A jechałeś kiedyś autostopem?
– Jeszcze nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– A co na to twoi rodzice? – pytanie-killer, as w rękawie wszystkich staruszków, wyciągają go zawsze wtedy, kiedy już nie mają do czego się przyczepić.
– W sumie to nic nie mówili – skłamałem, ale co innego miałem powiedzieć? Że też mam meldować się codziennie esemesem? Że w ogóle to najlepiej jakbym nie jechał, tylko siedział i się uczył?
– Aha. To zostaw mi jeszcze, proszę, numer telefonu do twoich rodziców. Tak na wszelki wypadek –rzuciła matka Miszy na odchodnym. „Szach-mat, Ty Platformerski padalcu” pewnie dodała w myślach.
***
13 lipca 2010 roku wsiedliśmy na pokład samolotu linii Rajan R.
De dżerni hed bigan.