Rozwaliłem się na kanapie, przed telewizorem, laptop na kolanka, już czuję jak wiatraczek wdmuchuje przyjemne ciepełko procesora pod nogawki krótkich spodenek, otwieram paczkę czipsów paprykowych, siorbię herbatkę na niestrawność, tak żeby było zdrowiej, w oczekiwaniu na półfinał Ligi Mistrzów. Manchester United gra z Chelsea – na świecie derby Anglii, a u nas derby rodziny, ja kibicuję Manchesterowi, a ojciec Chelsea, przegrany wynosi śmieci przez tydzień, więc stawka jest wysoka. Sprawdzam wiadomości, czy znowu coś nie pierdutnęło na Ukrainie, czy moja Polska bezpieczna, czy zdążę obejrzeć Ligę Mistrzów zanim Ruscy zwalą się do Poznania – z Królewca to niedaleko, raptem cztery godziny, najlepiej drogą przez Bydgoszcz, czyli teoretycznie mogą zająć mi telewizor w trakcie dogrywki. Ale nie, na Ukrainie cisza, spokój, więc loguję się na Fejsbuku, lajkuję zdjęcia dziewczyn, które mi się podobają, albo nie podobają, ale ostatecznie mogą być, w końcu lepszy rydz niż nic, a Ligi Mistrzów jak nie było, tak nie ma. Reklamy hulają w najlepsze, stary Hajzer biega z brudnymi koszulkami w poszukiwaniu Viziru, jakaś Francuzka próbuje odmienić słowo „płacić” w reklamie banku, ale kiepsko jej idzie – przełączam więc na Gmaila.
Patrzę, a tam wiadomość od Saurona, tak nazywamy w firmie naszego szefa, który nosi na środkowym palcu złoty sygnet z krzyżem celtyckim, stąd się to wzięło. Otwierać, nie otwierać? A niech tam, raz się żyje, otworzę. Klikam, ładuje się jakoś dłużej niż zwykle, znowu Internet zamula, myślę, no ale co zrobić, kiedy korzystasz z łącza „już od złotówki miesięcznie!”. Drapię się po głowie, zastanawiając się, o co tym razem chodzi Sauronowi – każdy taki mail zasiewa we mnie lekki niepokój, że jako student-praktykant, czyli bezpłatna siła robocza, dostanę do sortowania dane w Excelu albo przepisywanie wywiadów nagrywanych przedpotopowym dyktafonem zbierającym wszystkie siorbnięcia, chrząknięcia, stukot łyżeczek, tylko nie, do cholery, głos rozmówcy, choć niewykluczone, że spowodowane jest to zbyt dużą odległością dyktafonu od źródła głosu, ale co zrobisz, jak Sauron wie lepiej i za każdym razem kładzie dyktafon w zasięgu swoich rąk, ale już nie głosu adwersarza? Nic nie zrobisz, w końcu jesteś na samym dole pracowniczej piramidy.
Drapię się po tej głowie, czytam o naszym ostatnim sukcesie, jakim było wygranie przetargu na zrobienie strony internetowej dla gminy Ropa – nie od razu Rzym zbudowano, myślę, najpierw Ropa, później Poznań, a może i dla Warszawki będziemy coś robić, pisać, reklamować, w gruncie rzeczy to zabawne, że mało kto z mojej rodziny i znajomych wie, czym naprawdę się zajmuje firma, w której pracuję, nie mówiąc już o tym, co ja tu robię, no ale teraz przynajmniej w gminie Ropa będą wiedzieli, jak im stronę na ichniejszym, ropskim serwerze postawimy – brnę dalej w tego maila, przebijam się przez statystyki przepracowanych godzin, jak zwykle jestem w czubie, co niestety nie przekłada się na zarobki, no ale co zrobisz, jak Sauron ma na twoje miejsce tuzin orków po filozofii i socjologii? Nic nie zrobisz. Czytam dalej, zbliżam się już do końca i wtedy zapominam się drapać, chwytam laptopa oburącz i przyciągam do siebie, żeby upewnić się, że dobrze widzę: „Do piątku proszę zgłaszać chęci wzięcia urlopu latem, tak abyśmy mogli ułożyć grafik.”
Urlop? Jaki, kurwa, urlop? Mamy kwiecień, do lata zdążę posortować pierdyliardy arkuszy w Excelu, nie wiem co będę chciał później robić. Pewnie wyczillować na ławce przed blokiem – długo mieszkałem w takim z wielkiej płyty, ale tym niskim, czteropiętrowym, więc klasa dresio-wyższa, aż staruszkowie zapracowali na nowe budownictwo. Wszyscy kumple zostali w oldskulowym, wielkopłytowym, numer dwa, a w tym nowym budownictwie to nie rozpoznaję sąsiadów – nawet nie, że ich nie znam, że nie jesteśmy na „ty” albo że nie strzelimy Żuberka pod sklepem, ale ja ich nawet nie rozpoznaję, czy to z mojej klatki, czy z bloku naprzeciwko, a może jakiś cwaniak przyszedł zajumać mi rower, który zostawiam na klatce schodowej? Prawdopodobnie, gdyby przyszedł go zajumać, a ja bym na niego przypadkiem wpadł, to bym się ukłonił, dzień dobry, miło spotkać, cóż za piękny dzień, tak, znowu jakiś pies naszczał we windzie, nie, nie mój, mój jest mały, tak wysoko nie sięga, do widzenia, miłego dnia, a później zauważyłbym, że roweru nie ma i przeklinałbym tę japiszonową anonimowość, która nakazuje przemykać ukradkiem z garażu do mieszkania, żeby przypadkiem nie spotkać nikogo po drodze.
Dlatego tęsknię za wielką płytą, gdzie narąbany jak Messerschmitt dziadek Pawła jeździł na nartach po klatce schodowej (po pierwszej Kryształowej Kuli dla Adama Małysza próbował nawet skakać z okna, na szczęście mieszkał na parterze), z kolei pani Ceglana wyrzucała śmieci do szafki z licznikami prądu i wody, a jak zabrakło miejsca w jej szafce, to robiła włam do sąsiadów i zostawiała reklamówki pełne cieniutkich jak, nie przymierzając, Durex Feather Extra Light obierek po ziemniakach, pieczołowicie wyskrobanych kubeczków po najtańszych jogurtach i chrzęszczących łupin cebuli. W każdym razie, w wielkiej płycie to się działo, na klatce schodowej ludzie spotykali się i mijali, pomagali nosić reklamówki z Biedronki albo wózek z rozwrzeszczanym bachorem, na czwarte piętro trzeba było wnosić, ale jak się wniosło, to czasem wpadały drobniaki na lizaka, a po kilku razach zebrało się i na paczkę czipsów Ruffles, które już dawno odeszły w zapomnienie wraz z latami 90. W nowych blokach klatki schodowe właściwie są niepotrzebne, w końcu i tak wszyscy popierdalają windą – nawet ja choć mieszkałem na trzecim piętrze, a przeprowadziłem się na drugie, zacząłem nią jeździć – na początku to łał, luksus, jakoś tak mało dresiarsko, w końcu jedyne windy, które znałem to te z wieżowców, czyli przeżarte moczem dyktowe ścianki i niedoczyszczone, albo co gorsza, rozmazane mopem, rzygi na podłodze, połowę przycisków ktoś wydłubał, tak że nigdy nie wiedziałeś, czy wkładając palec w deskę rozdzielczą nie kopnie ciebie prąd. Nie to co tutaj – kafelki na podłodze, lustra zamiast ścian, wszystkie przyciski na miejscu, normalnie Francja-elegancja, za pierwszym razem nawet poczułem się trochę jakbym był w jakiejś Francji czy innej Anglii, chociaż z tego, co czytam dzisiaj w internecie to wydaje się, że paryskie czy londyńskie blokowiska coraz bardziej przypominają nasze polskie z wielkiej płyty, i to z najgłębszych lat 90., przynajmniej pod względem prawdopodobieństwa oberwania po ryju i fundamentalizmu mieszkających w nich tubylców – tyle, że religia inna.
Wracam myślami do maila od Saurona i znowu drapię się po głowie.
– Łukasz! – drze się matka, która właśnie wyłoniła się z sypialni, żeby skontrolować, czy aby przypadkiem nie trzymam nóg na stole, a ojciec domknął drzwi od lodówki po ostatnim rajdzie po plaster boczku.
– Co?! – odpowiadam przestając się drapać, bo jak nie nogi, to żebym się nie drapał, bo mi pryszcze wychodzą, że będę miał raka i w ogóle lepiej żebym się uczył, a nie drapał i gapił w telewizor.
– Nogi bierz!
Patrzę – faktycznie, nogi na stole, nie wiem, skąd się tam wzięły, odpowiadam, i ściągam je posłusznie. Matka za chwilę znika w czeluściach sypialni, a ja zostaję sam na sam z mailem od Saurona i Ligą Mistrzów, która już powinna była się zacząć, ale cholerny Polsat wcisnął jeszcze reklamę kosiarek, glebogryzarek i kos spalinowych. Kosiarka sama popieprzała po trawniku, a głos z offu zachwalał, że koszenie jeszcze nigdy nie było tak wygodne. Na koniec pojawiła się uśmiechnięta męska facjata w słomkowym kapeluszu i wybity czerwonymi literami w żółtej oprawie napis: kosiarka Viking – twój najlepszy wybór.
– O! Norwegia! – krzyknąłem ni to do kogoś, ni to do siebie, można powiedzieć, że do matki, bo zaraz mi odkrzyknęła, żebym się zamknął, bo ogląda serial. Ściszyłem telewizor, Liga Mistrzów leciała sobie z komentarzem Ilony Łepkowskiej i braci Mroczek dochodzącym z matczynej sypialni, ale mniejsza o Ligę Mistrzów, przynajmniej już wiem, gdzie spędzę swój pierwszy urlop.