– Wiesz co to jest efekt trotyla? – spytał Misza. Staliśmy w deszczu przy zjeździe na stację benzynową, gdzieś w okolicach Lillehammer. Pogoda była najogólniej mówiąc chujowa. – Przypuśćmy, że był ten zamach, i że użyto w nim trotylu. W wyniku wybuchu masy powietrza zostały wzburzone, zaczęły tworzyć się chmury, wiatry, co tam jeszcze się tworzy, hulały sobie po Rosji, a później pofrunęły nad Skandynawię i tak po dwóch latach dotarły nad Lillehammer i przyniosły ten deszcz. Wiesz, niby mały wybuch, ale następstwa poważne, w skrócie: efekt trotyla.
– Napisz do Gmyza, tej teorii jeszcze nie przerabiał.
Misza rozwijał swoją teorię, a ja podbiegłem na stację benzynową za ciężarówką, która przed chwilą zjechała z autostrady. Biegnę ile sił w płucach, owinięty w jednorazową pelerynę z Tesko w kolorze czerwonym, plecak zawinięty w foliowy worek do śmieci, chyba czarny, wyglądam jak skłoters trudniący się recyklingiem albo, co gorsza, banderowiec na manifestacji. Ale podbiegam w końcu, patrzę, a tam Skania Er na polskich blachach, wołam Miszę i widzę jak biegnie – w pomarańczowej pelerynie i plecaku zawiniętym w czarny worek do śmieci, czyli mój też jest czarny, wygląda jak saporter niepodległego Donbasu, ruska piąta kolumna, i jeszcze na imię ma Misza, myślę sobie, cholera, co za niefortunny zbieg okoliczności.
Kierowcą Skanii był Lutas – miał wąsa w wersji Komor Ekstendyd, a do tego burzę czarnych włosów pozlepianych samochodowym smarem, które powoli zaczynały formować się w swoiste dredy. Sprany żółty podkoszulek był chyba jedynym, który wziął ze sobą w trzytygodniową trasę, tłuste plamy hamburgerów i oleju napędowego uzupełniały się tworząc lamparcie cętki, a kiedy uflejał sobie dżinsy pałaszując fasolkę z puszki, odpruł nogawki na wysokości pachwin i teraz wyglądał jakby siedział w gaciach, ale to nie gacie, zaznaczył zaraz po tym, kiedy wsiedliśmy do kokpitu, po prostu upierdoliłem się fasolką, sami rozumiecie. No, zrozumieliśmy, w końcu my po jednych pieniądzach, znaczy się żadnych. Na pytanie, co wiezie na pace, Lutas odkuł się za te gacie, znaczy się sprute dżinsy:
Nie oddycha, a grzeje,
Jak położysz – nie wieje.
– Nie mamy pojęcia – po dłuższej chwili daliśmy za wygraną. – Co to?
– Styropian – Lutas wyglądał trochę jak Saruman prezentujący najnowszy model Uruk-haia.
Sprytne, przyznałem, sprytne, zawtórował Misza, ano sprytne, sprytne, powtórzył Lutas, sam wymyśliłem, dodał drapiąc się po jajach z dziką satysfakcją. Siedział rozwalony w fotelu, na nogach miał znoszone trumniaki z przydepniętą piętą, żeby można było je łatwo zsuwać-wsuwać w zależności od nastroju, kostki blisko siebie, uda kąt rozwarty, nic tylko drapać się po jajach, jedna ręka oparta na uchylonym oknie, a druga wędrująca pomiędzy CB radio (jak tam mobilki, czysto?, łocz ałt, misiaki na hulajnodze, no to szerokości), kubkiem z kawą, a okolicami jąder.
Lutas miał czterdzieści dziewięć lat i za pół roku zamierzał przejść na emeryturę, a ciężarówkę, którą posiadał na własność, miał odsprzedać swojemu kumplowi, a jakże, Januaremu, z którym pracowali w firmie „Cztery pory roku” i rozwozili po całej Europie styropian do ogrzewania budynków. Lutas jeździł po Norwegii, a jego kumpel January po Ukrainie, gdzie podobno dostarczał styropian do ukraińskiego banku rezerw, a tam malowano go złotą farbą i podmieniano ze sztabkami, ale w mediach o tym nie usłyszycie, dodał Lutas.
– Wiecie czemu wybrałem Norwegię? – zapytał w pewnym momencie Lutas, a my pokiwaliśmy przecząco. – Bo jest piękna.
– Masz swoje ulubione miejsce?
– Hanestad – odpowiedział po chwili intensywnego skubania tygodniowego zarostu.
– O, nie znam. A gdzie to jest? – pomyślałem, ile to Lutas musiał widzieć tych zajebistych miejsc, tych widoków jak z pocztówek, tych fiordów, tych wodospadów, na pewno przejechał przez Alfhejm, krainę Elfów, śmignął przez Północne Pustkowie zamieszkałe przez Forodłajtów, pewnie dojechał do samego Mordkappu, a może dowoził styropian do samego Barad-dur! Trolle to mu z ręki jadły, a z Thorem już dawno był na ty.
– Parking dla mobilków. Pod Lillehammer – tym razem Lutas nie pokusił się o zagadkę tylko uśmiechnął, jakby na wspomnienie swojego ostatniego postoju w Hanestad. – Łaj-faj ściąga w kokpicie, czyste kible, no i pierwszorzędne hot-dogi.
– Serio? – zapytał Misza. – A Lofoty? A Nordkapp? Żaden fiord?
– Wiecie, co wam powiem, poza tą drogą E-Szóstką na północ, to nigdzie nie byłem, ale po co, skoro tu jest tak pięknie? Patrzę sobie za okno i widzę te fiordy, górki, laski, czego chcieć więcej? Dla mnie każdy zjazd z E-Szóstki to nieprzyjemności, zburzony spokój i brak wygód. Przez takie rzeczy mogę się spóźnić na obiad.
– A Oslo? – zapytałem zbity z tropu.
– A Oslo w porządku, fajną obwodnicę mają – Lutas powielił uśmiech sprzed chwili wystukując na kierownicy jakąś norweską piosenkę, która właśnie leciała w radio. – A właściwie to dlaczego niesie was na ten cały Mordkapp?
– Nie wiem, dlaczego akurat tam – odpowiedziałem drapiąc się po brodzie, bo nie miałem zarostu, który mógłbym skubać. – Z ciekawości chyba. Żeby zobaczyć jak wygląda koniec Europy, jak tam jest, no i w ogóle.
– Co w ogóle?
– Nic. Po prostu.
– Dziwne.
– W sumie to masz rację, że dziwne – odpowiedział Misza po chwili milczenia. – Ale jakoś tak wyszło.
– A dlaczego nie śmigniecie E-Trzydziestką Dziewiątką? Ona leci wzdłuż fiordów, a E-Szóstka, którą jedziemy prowadzi przez interjor. Zaraz będzie odbicie na E-Trzydziestkę Dziewiątkę, jak chcecie to was zostawię. Wyjmij no mapę ze schowka, to wam pokażę.
Podałem Lutasowi mapę Norwegii, która po rozłożeniu zajęła cały kokpit. Pełno było na niej dziwnych oznaczeń i podpisów w niezrozumiałym języku, Lutas zażartował, że to w staroelfickim, ale wyglądało na to, że po prostu nudziło mu się na czterdziestkach piątkach.
– O, tutaj powinniście odbić – Lutas wycelował w jedno z rozwidleń. – A wy w ogóle macie ze sobą mapę?
– Yyy… Nie – odpowiedział Misza. – Idziemy na żywioł.
– To weźmiecie tę – zaczął składać. – Tylko uważajcie na nią, bo to nie jest zwykła mapa – ściszył głos, na wypadek, gdyby za oknem przelatywała jakaś sowa z przyjaciółmi. – Naniosłem na nią wszystkie trakstopy, najlepsze bary i Statojly, na których można za darmo napić się kawy. Taka mapa huncwotów – puścił do nas oko.
***
Lutas wysadził nas na poboczu, rzucił bajo i zniknął w oddali, jak pociąg do Jumy. W czasie jazdy pogoda zdążyła się poprawić, wiatr przegnał chmury i w końcu niebo się przejaśniło. Staliśmy przy odbiciu na E-Trzydziestkę Dziewiątkę, podekscytowani, że wkrótce zobaczymy fiordy, w końcu między innymi po to tutaj przyjechaliśmy.
– Fuksnęło nam się z tym Lutasem – powiedział Misza rozkładając mapę, którą przed chwilą dostaliśmy. – Jak dobrze pójdzie to za trzy godzinki będziemy nad fiordami.
Wymieniliśmy z Miszą spojrzenia. Znałem ten wzrok z przedszkola, kiedy mówiliśmy, że nie wiemy, kto zjadł wszystkie pasty do zębów o smaku Koka-Koli, albo z podstawówki, kiedy zapieraliśmy się, że to nie my zmoczyliśmy kredę przed lekcją matematyki, albo z domu Miszy, kiedy zapytani przez jego matkę odpowiadaliśmy, że nie, wcale nie znamy hasła do komputera, że to nie my odwiedzaliśmy strony dla dorosłych, że to na pewno brat Miszy. Był między nami jedyny w swoim rodzaju emocjonalny LAN.
To się nazywa efekt trotyla, pomyśleliśmy.