autostopem na nordkapp metale_mohery

Autostopem na Nordkapp: Metale vs. mohery

Zbliżała się północ, ale słońce wyraźnie ociągało się z zachodem. Zawisło nisko nad linią drzew liżąc promieniami nasze sylwetki i norweski asfalt. Od dwóch godzin słyszeliśmy tylko szuranie butów, szmer ortalionowych spodni, skrzypienie stelaży plecaków i sporadyczny terkot silnika samochodu, który akurat nas mijał. Szliśmy poboczem drogi E-6 na północ, nie wiedząc w zasadzie, gdzie i dlaczego, no bo chyba nie na Nordkapp – przed nami było jeszcze dobrych tysiąc kilometrów.

W pewnym momencie minęliśmy tabliczkę oznajmującą, że właśnie opuszczamy miasto Mo i Rana. Jak informował przewodnik Paskala, wkroczyliśmy na szlak nazywany Niebieską Drogą, której drugi koniec znajdował się w Pietrozawodsku nad Jeziorem Onega. Trzysta lat temu naginali nim kupcy zwożąc do faktorii handlowej w Mo niedźwiedzie, łosiowe i reniferowe skóry, a tam wymieniali je na mąkę, sól i tytoń. Dzisiaj naginaliśmy nią my – biedanomadzi z Truso.

– To co, może pociśniemy od razu do Ruskich? – zagaił Misza.

– Jeżeli Ruscy będą zajmować Europę w takim tempie to spotkamy się z nimi gdzieś w połowie drogi – odpowiedziałem wkładając do ust pastylkę Fisherman’s Friend. Mentol zmieszany z anyżkiem przyjemnie drażnił nozdrza.

– Jakby co to spierdalamy na Szipclbergen – Misza podziękował za mentolowo-anyżkową pastylkę wsuwając pod górną wargę snus, niewielki pakiecik z tytoniem. Skandynawski zamiennik papierosów, który zamiast raka płuc powoduje raka dziąseł, ale przynajmniej kosztuje mniej. – Zabunkrujemy się w tym słynnym banku nasion, najlepiej w sekcji z konopiami indyjskimi.

– Czujesz? – przez mentol i anyżek przebił się zapach ogniska. – Coś się jara.

– Faktycznie – zgodził się Misza. – Może jakiś kościół.

– Tak, a zza krzaka wyskoczy zaraz Gorgoroth i Mayhem – mruknąłem rozglądając się wokół, ale nie zauważyłem ani kościoła, ani pożaru, ani nawet dymu. Wzruszyliśmy ramionami i ruszyliśmy przed siebie.

Po godzinie albo dwóch, kiedy przechodziliśmy przez most, zauważyliśmy nad rzeką mężczyznę łowiącego ryby. Siedział na wylanym betonem nabrzeżu, ze stopami zanurzonymi w wodzie, i popalał papierosa. Drugą ręką trzymał wędkę. Spławik obracał się powoli wokół własnej osi jak peryskop U-Boota wypatrującego polskiego Orła.

– Przepraszam! – krzyknął Misza. – Wiesz, czy gdzieś w okolicy jest dobre miejsce na namiot?

Mężczyzna odwrócił się, odgarnął długie, kręcone, kasztanowe włosy i odpowiedział:

– Możecie się rozbić tam – wskazał palcem w kierunku lasu zaczynającego się za mostem. – Obok mojego namiotu jeszcze jest miejsce. Czujcie się jak u siebie!

Po kwadransie nasz namiot stał obok konstrukcji Toma, bo tak miał na imię wędkarz-dobrodziej. Tom naginał rowerem z Wielkiej Brytanii, w lewej sakwie woził lniane spodnie, koszulkę z Gaahlem na zmianę i namiot, a w prawej – elektryczną gitarę, wędkę i kuchenkę gazową. Najwyraźniej do żadnej z nich nie zmieścił dezodorantu, dlatego kiedy daliśmy mu Offa na komary z rozpędu wysprejował się pod pachami i stwierdził, że w końcu poczuł świeżość. Tom dał wczoraj koncert w Mo i Ranie podczas festiwalu metalowego i planował zostać w okolicy jeszcze przez kilka dni.

– Kojarzysz może, czy przy okazji festiwalu spłonęły jakieś kościoły? – zapytał Misza wpatrując się w spławik. Siedzieliśmy nad brzegiem rzeki. Od czasu do czasu ponad taflę wody wyskakiwały walczące z nurtem łososie. Oczami wyobraźni widziałem skaczące konserwy w sosie greckim.

– Tym razem aż tak grubo nie było – Tom uśmiechnął się, jakbyśmy mówili co najwyżej o harcerskim ognisku. – Było szatańsko, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.

– Czyli? – zastanawiałem się, co może być jednocześnie szatańskie i dobre.

– Tłumaczono, że satanizm to nie rozkopywanie grobów i rytualne mordy, ale filozofia życia, czaicie?

– No a Burzum, Gorgoroth i te akcje z grillowaniem chrześcijańskich świątyń w Norwegii? – zapytałem.

– Eee, to taki wyraz sprzeciwu, krzyk rozpaczy – skrzywił się. – Satanizm to wiara, że nie istnieje ani Bóg, ani diabeł. Istnieje tylko to, co widzimy, czyli człowiek i natura. Żadnych duszków, żadnego życia pozagrobowego, i tak dalej. W praktyce wygląda to tak, że każdy sam decyduje sobie, co jest dla niego złe, a co dobre, a nie tak, jak w chrześcijaństwie – że za ludzi decydują interpretatorzy jakiejś książki, która nie wiadomo, kiedy, dlaczego i w jakim kształcie powstała.

– Wiecie co chłopaki? Może odstawimy ten temat na bok i wypijemy za podróż? – Misza wyciągnął spod kurtki prostokątną, niebieską butelkę dżinu Bombaj Szafir. Zakupiony na lotnisku w Polsce, przejechał z nami autostopem ponad tysiąc kilometrów.

Ani Tom, ani ja nie protestowaliśmy, pociągnęliśmy więc solidnie z gwinta. Gorzki posmak jałowca sprawił, że musiałem zapić Vifonem krewetkowym. W innych okolicznościach nie wypadałoby, ale tym razem dżin Bombaj i tak był wyciągnięty z kontekstu – stał na metalowej balustradzie mostu oklejonej piłkarskimi wlepkami, gdzieś na norweskim zadupiu.

Nie zdążyliśmy dokończyć drugiej rundy, kiedy z lasu, mniej więcej stamtąd, gdzie stały nasze namioty, dobiegły nas odgłosy przewracanych rzeczy. Zerwaliśmy się, złapałem za butelkę Bombaju, i pognaliśmy do naszego obozu. Na ziemi, przed namiotem Toma, leżał mężczyzna, najwyraźniej też po Bombaju, a obok niego rower z kierownicą wykręconą o 180 stopni. Jęczał i przeklinał, przynajmniej tak nam się wydawało, bo robił to w norweskim.

– Co jest, do chuja? – odezwał się Tom.

Mężczyzna ociągał się nieco, ale w końcu stanął na nogi, podniósł rower i wtedy zdjął w wymownym geście czapkę z daszkiem oznajmiając:

– Panowie, wybaczcie, ale jestem shit drunk (pol. cholernie najebany) – zbliżył się do wysokiej sosny, którą najwyraźniej chciał wykorzystać do orientacji góra-dół i zachowania jako-takiego pionu. Oparł rower, na rączce zawiesił czapkę, i kontynuował: – Słuchajcie. Ten las, w którym się rozbiliście należy do mnie. Czyli teraz jesteście moimi gośćmi. A u mnie goście nie śpią w namiotach, tylko w domu. Rozumiecie? – odwrócił się do nas tyłem, usłyszeliśmy dźwięk rozpinania rozporka, a następnie strumienia moczu torującego sobie drogę przez runo leśne i drylującego glebę.

Poczułem jak coś kapnęło mi na głowę. Mocz, kurwa, przebiegło mi przez myśl, ale nie – nie byłem w zasięgu. Tomowi też coś kapnęło, spojrzał w niebo i zerwał się do zwijania namiotu – w trymiga, zanim tamten skończył sikać, zwinął namiot do jednej sakwy, do drugiej wrzucił elektronikę. – Nie mam tropiku. Za ciężki na rower – wyjaśnił widząc nasze spojrzenia. – Jak pada deszcz, muszę zwijać namiot.

– No, dżentelmens, a co z drugim namiotem? Zostaje do jutra? – zaproszenie Norwega najwyraźniej wciąż było aktualne. W trymiga zwinęliśmy z Miszą resztę obozowiska i ruszyliśmy za pijanym jegomościem projektując sobie w głowach horrory Lovecrafta. Kiedy weszliśmy na werandę drewnianego domu zobaczyliśmy, że balustrada jest obwieszona martwymi makrelami, miały ukręcone głowy i oczy wypukłe jak filtr w Instagramie.

– Czujcie się jak u siebie w domu – otworzył przed nami drzwi. W środku znajdował się przestronny salon z kilkoma gitarami elektrycznymi zawieszonymi na ścianach. – Żona wyjechała na weekend. Wzięła dzieci, możecie zostawić rzeczy w ich pokoju.

Zdjęliśmy buty, ja ściągnąłem dodatkowo foliowe worki i warstwę zwilgotniałej gazety, która służyła w moich Tesco-Trekach za warstwę hydro- i termoizolacyjną. – Jak loł badżet to na całego – skomentowałem widząc pytający wzrok Toma, który całą Norwegię przejechał w materiałowych sandałach.

Szit Drank, tak ochrzciliśmy naszego gospodarza, rozdał nam po butelce piwa Aass, które notabene było do dupy, po czym zaoferował pizzę odgrzewaną w mikrofalówce. W czasie, kiedy on krzątał się po kuchni, Tom wziął gitarę klasyczną, która stała w rogu pokoju i zaczął wybrzdąkiwać jakąś funkową melodię.

– Grasz na gitarze! – Szit Drank wyłonił się z kuchni. – A na perkusji umiesz?

– Coś tam umiem – przyznał Tom i zastukał palcami w pudło gitary.

– Chodźcie za mną.

Wyszliśmy z domu, słońce ciągle ciążyło nad lasem, i podążaliśmy za Szit Drankiem. Zaprowadził nas do odległego o kilkadziesiąt metrów drugiego domu, niemal identycznego, ale tym razem weszliśmy przez garaż, który był otwarty na oścież. W środku śmierdziało mieszanką rybiego śluzu i benzyny.

W jednym z pokojów na piętrze znajdowała się perkusja. Stała pod oknem, przykryta folią, którą Szit Drank zerwał bez ceregieli: – Odkupiłem ją od Dream Theater. Weź no mi, Tom, zagraj coś na niej.

Tom zdębiał, Misza zbuczał, a ja zlipłem. Oryginalna perkusja Dream Theater? Na tym zadupiu? Noł szit. A jednak.

Tom zasiadł za perkusją, przejechał palcami po membranie największego z bębnów, a potem po twarzy – rockowe błogosławieństwo; z kilkutygodniowym zarostem wyglądał trochę jak muzułmanin macający najpierw grobowiec imama, a później wcierający w siebie tę świętość, którą ściągnął wraz z potem ze złotych tralek. Jeb! – uderzył w bęben, tss! poprawił talerzem. I znowu, tym razem mocniej.

– Fak jea – wrzasnął Szit Drank. – A któryś z was pocina na gitarze?

Misza przytaknął i po chwili stał już z gitarą elektryczną, którą Szit Drank przyniósł z garażu. Podłączył do niej piecyk Marszalla i rozpuścił na cały regulator.

– Grajcie! Grajcie! – na czoło Szit Dranka wstąpiły krople potu. Po chwili zaczął cały dygotać, a następnie tańczyć blekmetalowe pogo i drzeć się w norweskim. Tom pożerał oczami perkusję, Misza przestępował z nogi na nogę skupiając całą swoją uwagę na gryfie, którego końcówka została wycięta w kształt jakiegoś Cthulhu, a ja zacząłem zastanawiać się, co tu się, kurwa, dzieje. Czy gdzieś z ukrycia nie filmuje nas Wojtek Smarzowski.

– Pizza, kurwa! – przypomniałem sobie.

– O kurwa! – Szit Drank przeszedł znowu na angielski i wypruł z pokoju.

Wrócił po chwili z rozmrożoną pizzą na talerzu. Najwyraźniej nie zauważył, że zapomniał włączyć piekarnik. Byłem tak głodny, że nie robiło mi to większej różnicy. Wziąłem jeden kawałek, zrolowałem i wycisnąłem z niego wodę. Był zimny, mokry, ale co by nie mówić, pasował do całego kontekstu. Misza i Tom nawet nie zauważyli, że Szit Drank na chwilę zniknął. Grali swoje. Byli jak Dream Theater, jak Mayhem, jak Gorgoroth. Po chwili doszedł mnie zapach spalenizny. Pewnie jakiś kościół, pomyślałem.

Dream Theater – Illumination Theory