Nie zauważyłem nawet jak pociąg się zatrzymał. Od dłuższego czasu bowiem leniwie telepał się po torach, tak jakby maszynista chciał przyzwyczaić pasażerów do myśli o zbliżającym się kresie podróży. Jest już ciemno. Wyglądając przez okno dostrzegam podświetloną bladym światłem dogorywającej żarówki tablicę. „Cluj-Napoca”. Dotarłem na miejsce. Przepychany w wagonowym korytarzu rękoma życzliwych towarzyszy podróży wydostaję się w końcu wraz z moim tobołem na peron. Czy tak wyobrażałem sobie pierwsze kroki na rumuńskiej ziemi? Spodziewałem się raczej wianuszka cygańskich dzieci, które próbowałyby „zaopiekować się” moim bagażem. A tu nic, bezdomny pies z kulawą nogą nie raczył pofatygować się tego niedzielnego wieczora na dworzec by zdzielić mnie po ryju Rumunią. Nie ma kraciastych plastikowych toreb. Nie ma wełnianych, sterczących czapek. Nie ma spranych pstrokatych dresów. Nie ma scen rodem z bollywoodzkich superprodukcji. Dlaczego tu jest tak… normalnie. Wziąłem głęboki wdech. Powietrze pachnie jeszcze deszczem, nie ma w nim jednak ani krzty niczego niezwykłego. Za wcześnie na wiosnę, zima zaś nadejść nie chce, nawet tutaj w górzystej Transylwanii. Dookoła słyszę tylko zdania wypowiadane w nieznanym mi języku. Przybysze witają się ze swoimi krewnymi. Niektórzy rozmawiają przez telefon. Pewnie zamawiają taksówki.
Nieco zawiedziony ruszam w kierunku podziemnego przejścia, które prowadzi do miasta. Stawiając co raz mniej pewnie każdy kolejny krok, wstępuje w ciemność. Ściany tunelu wyłożone mocno już wyszczerbionymi białymi kafelkami, przywołują skojarzenia z rzeźnią. Z oświetlających tunel jarzeniówek w sposób incydentalny działają może trzy, gasnąc i zapalając się nieregularnie. Tuż przy wejściu trwa na posterunku samotna kolumna, wspierająca ostatkiem sił wyłożone zbutwiałymi panelami sklepienie. Jej koloru nie sposób określić spod niezliczonych warstw brunatnych zacieków. Na ścianach porozwieszane są fikuśne gabloty, w których brakuje jednak ogłoszeń. Bo jaką siłą zmusić można by kogokolwiek żeby przystanął tu choć na chwilę, by je odczytać. Dookoła unosi się zapach bezdomnych, oni sami zaś przesiadują we wkomponowanym w tę postapokaliptyczną scenerię barze, który w ten niedzielny wieczór stanowi bezpieczną przystań dla dworcowych elit. Skrawek przestrzeni otoczony szklanymi ścianami, które jakimś cudem nie poddały się jeszcze wszechobecnej tu atmosferze rozkładu. Poza skleconymi z dykty siedzeniami, stołami i ladą, jedyne wyposażenie baru stanowi lodówka z piwem. Ściany pociągnięte zieloną, łuszczącą się, olejną farbą, obwieszone są plakatami, które przypominają o długiej i bolesnej agonii tego miejsca. Barmanka, która niegdyś z pewnością wabiła podróżnych swymi wdziękami, dziś może już tylko wabić tanim piwem. A wabik to nazbyt skuteczny. Klienci żłopią leniwie kupione „na zeszyt” trunki wpatrując się w swoje szklanki. Brudni, bezzębni, przegrani. Odziani w nasiąknięte potem i innymi wydzielinami ubrania, które marzą by powrócić do swoich poprzednich właścicieli w Niemczech, Holandii czy Anglii. A marzenia te nie są wcale odległe od fantazji ich „nosicieli”. Owładnięci piętnem przeszłości, chcą wskoczyć w przyszłość, pomijając gdzieś po drodze teraźniejszość. Siedzą tak kontemplując ostatnie bąbelki gazu opuszczające ich piwo i czekają na Godota. W tę niedzielę zbawienie jednak nie nadejdzie. A ja mam to czego chciałem. Wszystko co spodziewałem się tu znaleźć zamknięte na przestrzeni kilku metrów kwadratowych i odgrodzone od świata zewnętrznego szklaną ścianą. Rumunia w terrarium. Brakuje tylko napisu „Prosimy nie dokarmiać…”. Gdyby nalać tam do środka wody i zasypać styropianem, powstałaby najwspanialsza wodna kula ze śniegiem, jaką świat widział.
***
W to upalne, czerwcowe popołudnie powietrze nad Klużem zdaje się stać w miejscu. Brodzimy z Tamarą w tej gęstej zawiesinie, z mozołem przebijając się przez nią w drodze na dworzec. Za pół godziny odjeżdża nasz pociąg do Baia Mare. Idziemy niespiesznie. Tamara przez wzgląd na plecak, do którego wagi jeszcze nie przywykła. Ja zaś by nacieszyć się ostatnimi chwilami w mieście, które tak życzliwie powitało mnie w imieniu Rumunii pięć miesięcy temu. Nie wiem czy jeszcze kiedyś tu wrócę. Pewnie nie. No bo niby po co? W oddali majaczy już ceglana sylwetka dworca. W miarę jak się do niego zbliżamy narasta we mnie napięcie. Spodziewam się zastać tam tych samych ludzi, siedzących na tych samych miejscach, nad tym samym piwem. Stoimy już przed schodami. Spoglądam w odmęty dworcowych katakumb i widzę… światło. Zbiegam po schodach. Na posadzce nie ma już kałuż, jest za to gres szkliwiony mrozoodporny model Grand Canion. Ściany wyłożone są błękitną boazerią, a z sufitu mruga do nas czule oko kamery monitoringu. Nie ma też śladu po barze i jego klientach. W ich miejscu stoi teraz schludny kiosk, serwujący podróżnym przekąski po zawyżonych, dworcowych cenach. Nie wytrzymałem. Podchodzę do okienka i kupuję butelkę Coli i paczkę Viva Chips o smaku śmietany z koperkiem. Rozglądam się raz jeszcze po sterylnie czystym tunelu. A jednak Godot przybył…