saksonia siedmiogrodzka

Na saskich śmieciach

Eu merg (ja idę), tu mergi, el merge, noi mergem, voi mergeți, ei… duc (oni jadą). Jadą i ani myślą się zatrzymać. Gardząc moim wyciągniętym kciuk i otwartym, autostopowym sercem, prują pod górę katując swoje Dacie zbyt wysokimi obrotami i zbyt niskim biegiem. A więc tacy jesteście? A wsadźcie sobie te swoje  mechaniczne konie w…

Ładnie tu. Droga ładna, pogoda ładna. Choć nagie, lutowe kikuty drzew ciężko nazwać ładnymi, nawet one wydają się przyjaźnie zapraszać do spędzenia w ich cieniu kilku upojnych chwil z bochenkiem chleba i pasztetem Bucegi, po 1,89 leia za puszkę. Ległem zatem na szczycie pagórka, który jeszcze kilka sekund wcześniej tak przeklinałem. I co, kto teraz jest górą, ha?! Za mną kilka kilometrów mozołu, który z łatwością wyparł z głowy wspomnienie wczorajszego wieczoru w Sighisoarze. A może powinienem napisać Schässburg? W końcu to sascy osadnicy zastali to miejsce słomianym, a zostawili murowanym. Siedem miast Transylwanii i wszystkie one tłumaczone z niemieckiego. Szczęśliwa siódemka Siedmiogrodu wzniesiona z kamienia i ich potu. Wielka jest Tyrnawa, nie z nazwy, a za zasługi. Przez wieki jej wody rzeźbiły tę dolinę, oddaną w zarząd niemieckim ekspatom. Karpacka przyroda i niemiecki ordnung, czy można prościej zdefiniować raj?

Jak cięcia skalpela, precyzyjne ruchy scyzoryka odmierzają w okrągłej tarczy pasztetu mój czas tutaj. Jeszcze tylko kilka kęsów i znów zarzucę na plecy swój dobytek, i ruszę podziwiać ten sztandar germańskiej cywilizacji, wbity niczym osinowy kołek, w samo serce rumuńskiej prowincji. Rozglądam się. Regermanizacja trwa w najlepsze. Nowa droga, nowe tory, żelbetonowe wiadukty porozrzucane wśród pól. A wszystko pod gwieździstym sztandarem i za niemieckie „ojro”. Infrastrukturalny kulturkampf. Jak dobrze to znamy. Zalewające rumuńskie wioski cywilizacyjne tsunami  napotyka jednak na opór materii. Na pierwsze jego oznaki natrafiam przy samej drodze. Jaskrawo ubrane panie bez skrępowania oferują tu kierowcom swe wątpliwe wdzięki. Z gracją poowijanych we fluorescencyjne kamizelki chochołów, z impresjami na twarzy i rubensowską kreską w talii, prężą się na widok samochodów, które nagradzają je za ten trud fanfarami klaksonu. Uciekam na drugą stronę jezdni, by nie zakłócić tej reformatorskiej kontrofensywy. Oglądam się. Zaprawione w bojach partyzantki, nie ustają w walce z wlewająca się w dolinę europejskością.

Pierwsze zasieki pokonać muszę zbaczając z drogi krajowej nr 14 na gminną 142E. Spod pachnącego jeszcze smołą asfaltu wyłania się spękany beton i na powrót robi się swojsko. Koło mnie przemyka rozpędzone renault, równie nieudolnie jak ja, próbujące omijać wypełnione wodą dziury. Czuję w ustach gorzki smak rumuńskiego błota. Francuski desant załamuje się zaś wraz z odkształconą felgą parę metrów dalej. Rozsierdzony kierowca wyskakuje z pojazdu i zaczyna odmawiać litanię do wszystkich zmarłych z rodziny budowniczego drogi i mniej cenzuralnych części ich ciała. Po chwili kopie jednak tylko w koło wsiada do samochodu i rusza w dalszą drogę. Clio telepie tylko nieco bardziej niż przed wypadkiem.

Na rogatkach wsi podróżnych wita przerdzewiały znak. W zamyśle autora życzący szerokiej drogi, w praktyce karzący porzucić wszelką nadzieje wszystkim tutaj żyjącym. W Hoghilag nikt raczej  o tej porze dnia i roku, ani o żadnej innej, nie spodziewa się gości. Cała wiejska gawiedź wylewa się zatem z odrzwi swych saskich chałup, by podziwiać tego, który odważył się tak bezceremonialnie zakłócić ich zaściankowy żywot. Życie we wsi zamiera. Gdzieniegdzie tylko wynędzniały kundel, najwyraźniej odważniejszy od swjego pana, zaczyna ujadać, dając mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziany. Przyodzianym w zabłocone gumowce i wypłowiałe od słońca baranie czapki gospodarzom tłumaczę na migi, że idę w góry rozbić namiot. Po drodze mijam zaimprowizowany na skrawku pola wiejski cmentarz. Na widok wbitego u bramy krzyża zdejmuję czapkę i żegnam się. W tym momencie ze wsi jakby uchodzi powietrze. Wiejscy junacy, babuszki okutane kolorowymi chustami i prężące się do skoku cienie czegoś, co niegdyś i tak mocno na wyrost nazywane było psem – wszystkie te kreatury, tak brutalnie wyrwane przeze mnie z kontekstu codzienności, zastygłe na głębokim wdechu, teraz jak gdyby nigdy nic wracają do swoich normalnych zajęć, których, jak z resztą wszystkiego tutaj, odczuwają niedostatek.

Z każdym krokiem pod moimi nogami, co raz cieńsza warstwa betonowej wylewki ulega błotnistej brei, rozdeptywanej regularnie przez końskie kopyta. W mojej głowie strach przed dziczą nocy toczy bój z grozą tej karykaturalnej emanacji cywilizacji, jaka została za moimi plecami. Ile jeszcze jest takich miejsc w Rumunii? Czy oni, dumni potomkowie saskich pionierów, niosących w te części zapomnianej przez Boga, dzikiej krainy kaganek postępu, stanowią najwyższą formę wiejskiej ewolucji? Czy wszędzie indziej jest już tylko gorzej? Jak długo jeszcze ten i inne bastiony oporu przed nowym i lepszym upierać się będą przy tej beznadziejnej walce? Myśli moje krążą gdzieś nad Kronstadt i Klausenburg, niemieckimi miastami rzuconymi w te nieprzychylne im strony. Tymi odpryskami cywilizacji zachodu, promieniującymi na wiejską do cna krainę. A tam w oddali majaczą już uginające się pod ciężarem życia sylwetki drzew, porastających pagórki Padurea Rosie (czerwonego lasu). Czy przyroda okaże się bardziej gościnna?