Bello Di Notte

Ostatnie promienie wynędzniałego lutowego słońca schowały się już za falami wzgórz. Błotnisty świat spowiła wieczorna szaruga. Nieboskłon, tak niedawno jeszcze soczysto błękitny, zlał się teraz kolorytem z przeoranym świeżo polem. Ta ziemia, od wieków karmiąca i dająca nadzieję na przetrwanie, teraz wysysa ze świata resztki życia. Obracam się. Jeszcze kilka krwisto pomarańczowych pasów załamuje się na powyginanych cmentarnych krzyżach. Jeszcze kilka chwil i pogodny wiosenny dzień niechybnie ustąpi miejsca transylwańskiej nocy.

Wdrapuję się na szczyt niewielkiego pagórka. Tylko tu jeszcze przez chwilę widoczna jest słoneczna tarcza. Tylko tu, jeszcze chociaż przez tę krótką chwilę, bronić mnie będzie przed okropieństwami czyhającymi w cieniu nocy. Rozmyślam o tym wszystkim, co literacka fikcja przewiduje na takie okoliczności. Wystarczy na moment zamknąć oczy, by po ich otwarciu ujrzeć chmarę nietoperzy. Demonów nocy, kołujących nad swoją kolejną ofiarą. A wśród nich ten, który ma nad nimi wszystkimi władzę. Ten, który decyduje o losie swych ofiar, skazując je na wieczne potępienie. Ten, z którego rąk śmierć jest najwyższym aktem łaski. Ten, który już niebawem…

Z transu wyrywa mnie ujadanie psów niesione przez zachodni wiatr. Na horyzoncie już tylko świetlista łuna przypomina o dniu, który właśnie oddaje ostatnie tchnienia. Jakby na jego cześć, w dolinie rozbrzmiewa hymn pochwalny. Osiemnaście miarowych uderzeń dzwonu, zawieszonego gdzieś tam w oddali na strzelistej wieży wiejskiego kościoła. Góruje ona nad tym morzem szarości, niczym latarnia nad wzburzonymi morskimi falami, racząc zbłąkanych marynarzy zwodniczą wizją ocalenia. Dla mnie wciąż jest jeszcze nadzieja. Jedyna szansa by uciec przed nocą, to skryć się w przestrzeni namiotu. Choć zgrzybiałe od wilgoci ścianki to marna ochrona, dają one choć namiastkę, złudną fatamorganę spokoju. Kiedy można się tymi dwoma warstwami materiału odgrodzić od chłodu zionącego z nieograniczonej pustki nocy. Kiedy jednym pociągnięciem plastikowego zamka ryglujemy wrota swej poliestrowej twierdzy, zatrzaskując na zewnątrz wszystko co nieogarnione i złe. To uczucie ulgi, gdy świat udaje się sprowadzić do tych trzech metrów kwadratowych i zapełnić znajomymi rzeczami. Niedojedzony pasztet, upaćkany nutellą scyzoryk, stalowy kubek z bulgocząca w środku witaminą C1000. Te relikwie podróżniczej codzienności, uświęcające każdy wieczór tułaczki, chronią przed wszelkim złem czającym się w ludzkich wyobrażeniach na temat świata. Trzeba tylko po nie sięgnąć.

Gdy moja syntetyczna forteca stoi umocowana na szczycie wzgórza, radosny, że już za chwilę skryję się w jej murach przed posępną nocną aurą, zaczynam w nagłym przypływie nadludzkiej odwagi przelewać na kliszę okoliczności przyrody, w których przyjdzie mi spędzić dzisiejszą noc. Wtem w najbliższej odległości słyszę ten dźwięk, którego za żadne skarby usłyszeć nie chciałem. Dookoła mnie rozlewa się złowieszcze warczenie. Truchleję. Po chwili ciekawość wygrywa jednak ze strachem. Powoli odwracam się z myślą, że to co za chwilę zobaczę może być ostatnim widokiem w moim życiu. Odmalowana niezwykle wyraziście w mojej wyobraźni wataha wilków przemienia się teraz w stado psów. Kundle, nieco mniej zmarniałe niż te, które zwykło się spotykać na ulicach rumuńskich miast, u szyi uwiązane mają kawałki drewna, które uderzając o łańcuch, na którym są umocowane, wydają głuchy łoskot. Teraz zwisają jednak nieruchomo na szyjach tych prężących się do skoku bestii. W pyskach ich kotłuje się ślina, a z oczu bije wpajana od małości nienawiść do obcych, naruszających ich terytorium. Wraz z ich posągowymi sylwetkami w bezruchu zastyga moje serce. Wtem, z tego diabelskiego letargu wyrwa mnie dźwięk słodki niczym anielskie chóry. Dzwonki. Te wiązane pod szyją owcom i kozom. Wszystko staje się jasne. W awangardzie przybyły psy pasterskie. Teraz nadciąga stado. Lecz gdzie jest pasterz? Brak jego obecności staje się z każdym krokiem, postępującego w moim kierunku zagrożenia, coraz bardziej dotkliwy. Ich ofensywa spycha mnie z dala od obozu. W pewnym momencie trafiam na brzeg strumienia opływającego wzgórze. Skakać? A jaką mam pewność, że nie sprowokuję w ten sposób moich oprawców? Czas skończyć z ucieczką. Staję wyprostowany i pogodzony ze swym losem. Więc tak czują się skazańcy, na chwile przed ostatnia salwą. Tak czuł się on, Słońce Karpat, zachodząc 25 lat temu pod murami Targoviste. Zaczynałem już układać sobie w głowie jak wytłumaczę się mamie z tego wszystkiego co tu zaraz zajdzie. A może… nie będę musiał. Zza wzgórza, niczym odsiecz dla umęczonej oblężeniem twierdzy, wyłoniło się jednak zbawienie. Starzec odziany w białe szaty, ruszył w moim kierunku na swym siwym rumaku, w szaleńczej szarży, wykrzykując  w nieznanym mi języku zaklęcia. Uniosłem więc ręce. Ni to w geście powitania, ni to tryumfu. W tym momencie psy wyczuły chyba ostatnią szansę na dopadnięcie swej zdobyczy. Przyspieszyły kroku i rozdziawiły pyski gotując się do zadania ostatecznego ciosu. Nie wytrzymałem, napiąłem wszystkie mięśnie i zamknąłem oczy…

Co działo się dalej pamiętam słabo. Usłyszałem tylko pisk i skamlenie. Mym oczom ukazał się umorusany pastuch odziany w owcze skóry i czarną, wełnianą czapkę. Swojskości dodawał mu sążnisty wąs. Szybko spacyfikował on swoja menażerię, a ja byłem ocalony. Wciąż jeszcze na pół przytomny, wręczyłem mu w podzięce za ocalone życie ostatnia puszkę pasztetu i 10 lei „na papierosy”. Psy dostały solidny kawał salami. Tętno swoje na powrót wyczułem dopiero leżąc w namiocie, szczelnie opatulony w śpiwór. Jeszcze przez jakiś czas zagłuszało ono dochodzące z zewnątrz ujadanie wiejskich kundli i innych czających się w ciemności stworów. Dolinę Wielkiej Tyrnawy rozświetlał jedynie blask, prężącego się w pełni, księżyca.