saksonia siedmiogrodzka

Po co?

– Fajnie, tylko po co? – zapytał recepcjonista wydając mi klucz do pokoju. Było już dobrze po dziewiętnastej, a ostatnich klika kilometrów pokonywałem brodząc po kostki w pośniegowym błocie, zalegającym na poboczu krajowej czternastki. Z mojego plecaka lała się cienką stróżką woda. To lód pozostający od rana na ściankach namiotu, który w ciągu dnia topniał i znaczył mój szlak. Po co? Dlaczego? Tamtego dnia nie potrafiłem znaleźć sensownej odpowiedzi. Dziś już chyba wiem.

Trzydzieści osiem kilometrów i czterysta metrów. Sighisoara – Medias. Samochód pokonuje tę trasę w trzydzieści sześć minut. Pociąg w pięćdziesiąt pięć. Objuczony plecakiem człowiek w dwa dni. Teraz jednak liczy się już tylko jedno – prysznic. O jak bardzo potrzebowały go ramiona, na których już dawno zawitały podróżnicze stygmaty – odciśnięte na kształt litery X szelki plecaka. Potrzebowały go stopy, szczelnie oblepione plastrami na odciski. Stałem tak, otoczony szumem wody i rozmyślałem o tym co dziś widziałem. O miejscach, które tak zaciekle bronią się przed cywilizacyjnym skokiem. O ludziach, dla których ten skansen jest codziennością. O tym wszystkim, co saska przeszłość i rumuńska teraźniejszość zbudowały w tej karpackiej dolinie.

Poranek. Elisabetopole, Ibaşfalău, Ibişfalău, Băşcăleţ, Elisabethstadt, Epeschdorf, Eppeschdorf, Äpeschdorf, Erzsébetváros, Ebesfalva. Gdyby mnogość nazw świadczyła o ważności miejsca Dumbraveni byłoby chyba stolicą Rumunii. A tak ten urbanistyczny byt leżący na pograniczu miejskiego i wiejskiego świata, niegdysiejsza siedziba Ormian siedmiogrodzkich, straszy tylko zrujnowaną katedrą i mieszkańcami, którzy zupełnie już nie starają się wyglądać jak na mieszczan przystało. Zasiadłem więc na ławce na głównym placu i obserwowałem leniwie snujących się w gumowcach i wyciągniętych spodniach obywateli. Każdy w obowiązkowym kapeluszu lub futrzanej czapce, tylko po to by ściągać ją co chwila na znak uszanowania dla napotkanych dam – obowiązkowo w chustach i spódnicach do kostek. Również ja co jakiś czas zbierałem ukłony okraszone obowiązkowym „buna dimineata”. Sam odpowiadałem na nie toastem z porannej witaminy C1000. W tle zaś postępował powolny rozkład miejskiego pierwiastka tego miejsca. Na ulicach łuszczył się asfalt ujawniając swe brukowane fundamenty, a ponad nimi przeszłość ustępowała miejsca nicości. Na szczycie katedry bezgłowy apostoł, wyszczerbione zębem czasu witraże i zegar zastygły o 12:35. Wyczekują już tylko czasów ostatecznych, nie licząc na zbawienie.

Cola. Tak tego smaku mi brakuje. A może to nie smak, tylko tych siedem łyżeczek cukru, których bez dodatku kofeiny, karmelu i kwasu fosforowego nie dałoby się przełknąć. A na deser – snickers. Chrupiące orzeski ziemne, puszysty nugat, ciągnący się karmel, a to wszystko skapane w mlecznej czekoladzie. O czymże więcej mógłby marzyć piechur o dziesiątej rano w Saros pe Tarnave. Bury krajobraz sprawiał, że moje oczy łaknęły koloru, którego nie była w stanie zapewnić ani jesienna wciąż roślinność, ani wyblakłe chaty. Potrzebowałem krwistej czerwieni puszki i soczystego brązu papierka. Musiałem jakoś złamać tą nieznośną szarość dnia. Zatęskniłem nawet za pstrokatymi banerami zdobiącymi polskie drogi. Tymczasem jest on. Na skraju wsi, w niepozornej dobudówce, równie niepozorny szyld głosił „Magazin”. W środku, niepozorny sprzedawca okazał się światowym człowiekiem. Mówił prawie po angielsku, czyli po niemiecku i pewnie sklep ten postawił za zarobione na saksach pieniądze. Interes szedł jednak średnio, co poznałem po warstwie kurzu zalegającej na puszce, po którą właśnie sięgnąłem. W zestawie do niej zamówiłem chusteczki, żeby zetrzeć lepką maź, którą była oklejona. Snickersa zastąpiły zaś bliżej nieokreślone batoniki produkcji rumuńskiej w 5 smakach. Wszystko oczywiście grubo przeterminowane. No ale w podróży jedzenia, noclegu, podwózki i alkoholu nie odmawia się.

Kamienny mur. A za nim kolejny i jeszcze jeden. Kilka pierścieni obwarowań strzeże świątyni. To tu niegdyś chronili się chłopi w obliczu niebezpieczeństw. Mury broniły przed tym co doczesne – gwałtem, rabunkiem, śmiercią. Wrota kościoła powstrzymywały zaś przedwieczne zło kryjące się za dnia wśród siedmiogrodzkich wzgórz, nocą zaś pukające do drzwi chłopskich domostw. Monumentalna forteca zwieńczona murami świątyni i znakiem krzyża na jej szczycie wystarczyła jednak, aby zapewnić mieszkańcom Biertan poczucie bezpieczeństwa. I tak jak niegdyś forteca dawała ochronę, tak dziś przysparza niemałych zysków, jako perła wśród siedmiogrodzkich obronnych kościołów i ambasador Rumunii na liście UNESCO. W lutym jednak, jakkolwiek wiosennie by on nie wyglądał, wioska nie była przygotowana na najazd turystów. Na placyku pod głównym wejściem, wśród pozamykanych na cztery spusty straganów i chatek, powiewała jedynie rumuńska flaga. Rozwieszona tu jakby na przekór historii, stanowiąc o prawach Rumunów do saskiego dziedzictwa. Odbiwszy się od zaryglowanych wrót podjąłem jeszcze desperacka próbę odszukania, ukrytego gdzieś na tyłach sekretnego wejścia. Na próżno. Niezdobyta nigdy forteca i tym razem oparła się agresorom.

Błoto. A w nim ślady furmanek i końskich kopyt. Gdzieniegdzie porozsiewane również inne pozostałości końskiej bytności. Brodzące w tym wszystkim buty już po kilku krokach przybrały brunatną barwę i zapach stajni. Im bliżej celu, nawierzchnia twardnieje, a na horyzoncie majaczą już pierwsze zabudowania. Dupos – gdy tylko zobaczyłem na mapie tę nazwę wiedziałem, że muszę się tu zatrzymać. Choćby na chwilę, przysiąść na wiejskiej ławeczce pod sklepem monopolowym i rozkoszować się wiejskim popołudniem. Słodkim nieróbstwem. Istotą bytu, istnienia bez wyraźnego celu i przyczyny. Bez planów i nadziei na przyszłość, bez wspomnień wartych wspominania. Czyste tu i teraz. Hic et nunc. I jedyne co się liczy to pasztet z pietyzmem rozsmarowywany na kromce chleba. Do tego parę kropel pikantnej, węgierskiej pasty gulaszowej. A na deser masło orzechowe, w którym więcej jest czekolady niż orzechów. Życie pomiędzy kanapkami, w rytm miarowych mlaśnięć.

Cyganie. Trochę ich tu już spotkałem. Tak jak ten umorusany obdartus, który wręcz zażądał ode mnie na stacji benzynowej gdzieś po środku niczego paru lei na piwo. Teraz jednak byłem w miejscu wziętym przez nich w posiadanie. Cygańska enklawa, a może raczej getto? Żyją tutaj w na prędce skleconych ze śmieci szałasach albo w pałacach po kilkaset metrów na których wykończenie zawsze zabraknie pieniędzy. Więc stoją tak lepianka z plastikowych butelek obok ceglanej willi z folią zamiast okien i błyszczącym w słońcu dachem. A wszystko to zalane morzem śmieci. Łąka, na której co jakiś czas zamiast kwiatów wyrasta pusta butelka po piwie albo foliowy worek, ciągnie się po horyzont. I sam już nie wiem czy oni sami te śmieci produkują, czy może zbierają, jako budulec swoich domostw, który złośliwy wiatr rozwiewa po całej okolicy. Tu w Brateiu stanowią oni 40% populacji i żyją na skraju wsi, jedynie delikatnie muskając zdobycze naszej cywilizacji, a raczej zgarniając jej ochłapy. Tak jak zgarnęli wszystkie moje drobne i przekąski pochowane po kieszeniach na czarną godzinę. Popołudniowa porą wszyscy wylegają przed domy i siadają na improwizowanych ławeczkach by delektować się bezczynnością. Obecność obcokrajowca z kolorowym plecakiem i pełnymi kieszeniami była dla niech zatem nie lada atrakcją. A jacyż byli gościnni i pomocni! Co rusz ktoś podchodził i wskazywał mi drogę, proponował nocleg, albo opowiadał o swojej dalekiej rodzinie w Polsce. Wszystko oczywiście w zamian za drobny datek. Gdy skończyły mi się przekąski zacząłem rozdawać pieniądze. Gdy skończyły się papierowej jednoleiówki, próbowałem wykupić się monetami. Tymi jednak miejscowe dzieciaki wzgardziły i już miałem zostać ukarany za swoją pazerność kawałkiem cegły wymierzonym w moje plecy, gdy nagle niemal cała „plemienna starszyzna” rzuciła się na krewkiego malca, pacyfikując go przy pomocy lasek, butelek i wszystkiego co tylko mieli pod ręką. Korzystając z zamieszania oddaliłem się, odrzucając po drodze jeszcze kilka ofert noclegu i poczęstunku, łamiąc tym samym swoją świętą zasadę.