Franz i Kuba mknęli ulicami poznańskiego centrum. Na ul. 27 Grudnia pokusa, by zboczyć do McDonalda i już tutaj skonsumować upragniony napój była duża, jednak wizja wielkiej dolewki wzięła górę. Dokonawszy brawurowego trawersu Plac Wolności kolarze obrali azymut na Stary Rynek. Wtedy przypomnieli sobie o… Koziołkach. Mechaniczne figurki bodące się codziennie w samo południe na ratuszowej wieży to symbol Poznania. Niestety elektroniczny zegar na gmachu WBK wskazywał godzinę 12:10. Wtedy chłopcy zaznali chyba po raz pierwszy życiu uczucia tak powszechnego wśród poznaniaków, którzy w okolicach południa znajdują się nieopodal Starego Rynku. „O dochodzi dwunasta, zaraz Koziołki będą. Kurczę, może skoczę obejrzeć, w sumie ostatni raz oglądałem jak ciocia Halinka z kuzynami przyjechała odwiedzić. A nie… już po. Szkoda. No nic, następnym razem”. Mniej więcej coś takiego pomyśleli sobie chłopcy, przyrzekając jednocześnie w duchu, że nawiedzą ukochane przez każdego poznaniaka Koziołki przy najbliższej okazji. Nie śpiesząc się zatem już nigdzie wjechali na płytę Rynku. Rowery z mozołem toczyły się po nierównej nawierzchni. W kieszeniach chłopców brzęczały zaś świeżo odłowione miedziaki. Choć bruk ma swoje niezaprzeczalne historyczne atuty to rowerzyści i kobiety lubiące nosić się w szpilkach, z utęsknieniem wyczekiwali informacji o remoncie nawierzchni Rynku. I choć informacje, i owszem pojawiają się co jakiś czas, samego remontu wyczekujemy po dziś dzień.
Lawirując pomiędzy licznymi o tej porze dnia i roku turystami Franz, pełniący podczas tej wyprawy funkcją nawigatora, podjął decyzję co do dalszego przebiegu trasy.
– Ciśniemy teraz na Śródkę, a potem przez Maltę i Kobylepole do Swaja. – oznajmił, czekając na aprobatę ze strony Kuby. Ten, nie będąc tak biegłym w geografii miasta roześmiał się tylko na dźwięk nazwy dzielnicy Kobylepole. Zaczęła pracować też wyobraźnia. Kuba widział już siebie jadącego piaszczystą drogą pomiędzy polami, na których beztrosko pasą się konie. Wyobrażał sobie jak sunie na swym chromo-molibdenowym rumaku gdzieś pomiędzy stadem dzikich mustangów, uczepiony grzywy jednego z nich.
– Dobra, niech będzie Kobylepole. Nigdy tam nie byłem. – odparł, nie zwierzając się jednak swojemu przyjacielowi z wyobrażeń jakie miał o tym miejscu.
Chłopcy Wartę przekroczyli mostem Chrobrego. W ten sposób znaleźli się na Ostrowie Tumskim. Oczywiście na zwiedzanie Katedry nie było czasu, chociaż nawet gdyby się znalazł, pewnie i tak zabrakłoby chęci. Ceglany, monumentalny gmach z zaśniedziałymi wieżyczkami kojarzyły się chłopcom jedynie z niedzielnymi mszami, które w wieku 12 lat nie wydają się niczym innym jak stratą czasu. Z resztą, głowę Kuby zaprzątały w tym momencie myśli bardzo odległe od teologicznych rozważań. Przeprawa przez rzekę wprawiła go w osobliwy nastrój. Choć może nawiązanie do Juliusza Cezara przekraczającego Rubikon byłoby nieco na wyrost, to jednak Kuba bez wątpienia poczuł ciężar rzucanych kości. Choć oczywiście nie był to pierwszy raz, kiedy znajdował się na wschód od Warty, to dzisiejsze okoliczności wywołały w chłopcu pewną zmianę. Spoglądając w kierunku rzeki ujrzał okalające ją błonia, złocące się już nieco zasuszoną o tej porze roku trawą. Gdzieś tam w oddali majaczył szkielet betonowych ratajskich przedmieść, wcinających się brutalnie w bezkres horyzontu. Po raz pierwszy Kuba poczuł przestrzeń. Przestrzeń, która tak wielu napawa grozą, jego zafascynowała. Odczuł przemożną potrzebę jej eksploracji. Chciał trafić tam, hen daleko, gdzie niebo spotyka się z ziemią. Ta rzeka stanowiła jego granicę poznania. Granicę, której istnienia nie był do dziś świadom. Granicę, którą dziś po raz pierwszy przekraczał i zapragnął przekraczać, tak często jak to tylko możliwe. Granicę, za którą kryła się wolność, wyznaczana śladem rowerowych opon.
– Tiii!!! – z egzystencjonalnego zadumania wyrwał Kubę dźwięk klaksonu. Okazało się, że nie zorientował się nawet, kiedy dotarli z Franzem do Ronda Śródka. Co gorsza, w swym zamyśleniu Kuba próbował pokonać je z impetem szwoleżerów spod Somosierry, w pogardzie mając baterię samochodów wycelowaną w jego kierunku. Szczęśliwie już pierwszy z kierowców w porę wyhamował, ratując swym refleksem skórę młodziana.
– Mózg ci zlasowało?! – wydarł się Franz – Jak chcesz się zabić to chociaż rower oszczędź! Taki sprzęt chciał pod koła wpakować. Psychol…
– Już. Kurde. Żyję. – odpowiedział równoważnikami zdań Kuba, otrząsnąwszy się ze stanu przedzawałowego, w jaki wprawiło go brutalne przebudzenie z filozoficznego letargu. – Zamyśliłem się. Sorry.
– Stary. Jak tak się będziesz zamyślał, to prędzej czy później pod kołami jakiegoś TIRa skończysz. Zapamiętaj moje słowa.
– A Ty co, prorok? Gadasz jak moja Matka. Zluzuj. Lepiej powiedz czy daleko jeszcze.
– Teraz wzdłuż Malty, postój przy źródełku, potem przez las, wzdłuż torów i jesteśmy na miejscu. A i teraz ja jadę pierwszy, żebyś mi więcej takich numerów nie wywijał. Z resztą założę się, że i tak nie znałbyś drogi. – nie znajdując odpowiedzi na te argumenty Kuba spuścił tylko pokornie głowę i ruszył za Franzem, przez resztę podróży oglądając jedynie jego plecy.
Chłopcy jechali dalej po południowej stronie Jeziora Maltańskiego. Przy jego brzegu co jakiś czas napotkać można było grupki opalających się poznaniaków. Co odważniejsi, korzystając ze słonecznej pogody kąpali się. Ot, wakacje w mieście. Przy źródełku kolejek wielkich nie było. Jedynie jakiś starszy jegomość zaparkował nieopodal swój rower bagażowy marki „Czajka” i napełniał źródlaną wodą pięciolitrowe baniaki. W sumie to chłopcy ucieszyli się nawet z jego obecności. Od ostatniego pobytu nad Maltą zastanawiali się bowiem, czy aby na pewno woda w źródełku jest zdatna do picia. Jakiś inteligent stwierdził, że zabawnie będzie pomazać tabliczkę informacyjną w taki sposób, że nie da się z niej odczytać, czy oznacza zakaz, czy zezwolenie na korzystanie z wodopoju. Widząc dziadka, który bez skrępowania napełnia wodą kolejne baniaki, chłopcy przekonali się do maltańskiego zdroju. Gdy tylko starszy pan skończył, opłukali swoje bidony i napełnili je lodowatą wodą. Na dłuższy postój nie było jednak czasu.
Gdy rowerzyści zagłębili się w leśnych odmętach Kuba zupełnie stracił orientację. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo, ścieżki co chwilę się krzyżowały, a jedyną stałą w tej plątaninie był azymut jakim chłopcy podążali. Dlatego ponowny powrót do cywilizacji, czytaj wyjazd na ciągnący się wzdłuż ulicy Kobylepole chodnik, Kuba przyjął z nieskrywaną radością. Radość ta nie trwała jednak długo. Kilkaset metrów dalej chodnik urywał się zmuszając chłopców do złamania świętej przysięgi i zjechania w najlepszym przypadku na pobocze. Na domiar złego koło nich przemykały co raz większe samochody, dowożące materiały do okolicznych fabryk. Krótko mówiąc zrobiło się niewesoło. Zegarek na ręce Kuby wskazywał 13:15.
– Jeżeli teraz zawrócimy mamy jeszcze szanse być z powrotem przed trzecią. – Kuba zaczął krzyczeć w kierunku Franza, który nie bacząc na przeciwności parł do przodu. Kuba tymczasem chciał zatrzymać się i przedyskutować sprawę. Specjalnie nie było jednak nawet gdzie tego zrobić. Spękana szosa ciągnęła się przez las, który gęsto porastał jej pobocza. Poza tym Franz nie słyszał lub udawał, że nie słyszy utyskiwań Kuby. Dopiero po paru próbach porozumienia się, z których ostatnie Kuba okrasił był już sporą dozą epitetów, odburknął coś od niechcenia i przyspieszył. Bezradny Kuba nie miał w tym momencie innego wyjścia, jak tylko podążać za liderem. Nawet gdyby zawrócił, zgubiłby się pewnie gdzieś w nadmaltańskich lasach i umarł tam z głodu zapomniany przez historię. Jego wyobraźnia znów zaczęła pracować. Widział swoje ciało leżące pod drzewem, którego korą nieumiejętnie próbował się żywić. Swoje wynędzniałe członki rozszarpywane przez okoliczne koty i kruki. Czarne ptaki krążące nad głową, czające się już na padlinę, którą zaraz się stanie. Oparty drzewo o zardzewiały rower. Ale zaraz, przecież chromo-molibden nie rdzewieje… Wtem, Kuba poczuł pod kołami charakterystyczne uderzenie, drobniaki w kieszeni zabrzęczały, a on mknął na powrót po chodniku. Prawdziwym chodniku, wyłożonym kostka Bauma i odgrodzonym od jezdni wysokim krawężnikiem. Obok głowy mignęła mu też tablica sygnalizująca koniec administracyjnych granic Poznania. Parę metrów dalej z dumą prężyła się zielona tablica obwieszczająca „Swarzędz”.
Nim chłopcy przebili się na drugi koniec miasteczka, Franz jeszcze raz zdołał zaimponować Kubie, nawigując przez cały czas nieomal perfekcyjnie. Podziw Kuby był tym większy, że mapa Poznania z 1988 r., w którą byli wyposażeni kończyła się na Malcie. Dalej Franz prowadził ich wyprawę całkowicie „z głowy”. Dlatego, kiedy dotarli wreszcie do swej ziemi obiecanej, krainy darmową Pepsi płynącej, czyli swarzędzkiego KFC, Kuba nie wytrzymał.
– Stary, skąd wiedziałeś jak jechać? Byłeś tu już kiedyś? – w głosie Kuby słychać było podziw zmieszany z delikatną nutką niedowierzania.
– Prosta sprawa. Do Śródki to wiadomo mapa, potem wzdłuż Malty – banał, dalej płynie Cybina, więc też jakiś punkt odniesienia miałem. A potem to już w ogóle prosto było wystarczyło jechać po liniach autobusowych 55 i 406. – zbierając szczękę z ziemi Kuba przypomniał sobie o niewinnym zboczeniu Franza, które polegało na fascynacji miejską komunikacją. I rzeczywiście chłopak potrafił bezbłędnie rozróżnić pojazdy MPK oraz określić z jakiej zajezdni pochodzą. Stąd też wyuczenie się na pamięć tras dwóch linii nie stanowiło dla niego wielkiej trudności, ba była to nawet swego rodzaju przyjemność.
Odkrywcy stanęli zatem u celu swej wędrówki. Fotokomórka zadziałała jak trzeba, a lokal spod znaku uśmiechniętej twarzy pułkownika Sandersa otworzył przed nimi swe podwoje. Nieco zamieszania było przy kasie. Bo oto dwoje zdyszanych, spoconych piątoklasistów zamówiło na spółkę jedna małą Pepsi, płacąc za nią monetami o maksymalnym nominale pięćdziesięciu groszy. Sporo czasu upłynęło zanim kasjerka policzyła miedziaki by stwierdzić, że do brakuje im dziesięciu groszy.
– Niemożliwe. Musi Pani policzyć jeszcze raz. Na pewno się zgadza. – stwierdził Kuba i zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu brakujących monet. Tymczasem kolejka do obsłużenia z każdą minutą gęstniała – była to już wszakże pora obiadowa. W pewnym momencie stojący w kolejce za Kubą i Franzem mężczyzna nie wytrzymał.
– Idźcie już chłopcy, ja zapłacę resztę. – wysyczał przez zaciśnięte zęby i przystąpił do zamawiania kubełka de luxe, pełnego panierowanych smakołyków. Chłopcy skinęli głową w geście podziękowania i pobiegli z pustym kubeczkiem w kierunku dystrybutorów. W swej niezdarności Franz upuścił skrywany dotychczas skrzętnie pod koszulką bidon. Kasjerka udała, że tego nie widziała. Ludzie w kolejce zaczęli pod nosem chichotać.
Okupacja dystrybutora trwała ładnych parę minut. Najpierw chłopcy musieli zaspokoić bieżące pragnienie, a że przy pomocy słodkich napojów nie jest to najprostsze, wychylili po kolejce 7upa, Mirindy i Pepsi, ciągle odczuwając pragnienie. Teraz przyszła jednak pora na bidony. Oczywiści nie mieściły się one w dystrybutorze. Trzeba więc było nalewać napoje najpierw do kubeczka, a dopiero z niego przelewać do plastiku. Chłopacy świadomi tego, że za chwilę ktoś ich z lokalu najprawdopodobniej wyprosi, robili to w dużym pośpiechu, przez co duża ilość słodkiego napoju lądowała na podłodze, która momentalnie zaczęła się kleić. Pojawiły się też pierwsze osoby, również pragnące skorzystać z dobrodziejstwa „wielkiej dolewki”. W tej sytuacji i w obliczu znacznego już zużycia kubeczka, którego denko zaczynało powoli odklejać się od reszty pojemnika, jedyną słuszną decyzją był strategiczny odwrót. Choć nie udało się napełnić „po szyjkę” obydwóch bidonów, to i tak zainwestowane dwa siedemdziesiąt zwróciło się z nawiązką. Jedyny problem polegał na tym, że wypełnione gazowanym napojem bidony nijak nie chciały się zamknąć. Buzująca ciecz przelewała się wszelkimi możliwymi szparami, oblepiając wszystko dookoła. Taki problem, to jednak żaden problem, w obliczu tego co chłopcy zastali na zewnątrz restauracji. Nad Swarzędzem zbierały się ciemne chmury. Dosłownie. Szarobure, kłębiaste, potężne cumulonimbusy zwiastowały sążniste opady deszczu. W tym momencie niezbędna okazała się narada, którą rozpoczął Franz.
– No dobra to co robimy? Jest dziesięć po drugiej. Jak się sprężymy powinniśmy być w domu na czwartą.
– Kurde to i tak za późno. Co ja powiem Mamie?
– Prosta sprawa. Ty powiesz, że się u mnie zasiedziałeś, a ja powiem, że u Ciebie. Dostanie się nam jedynie za spóźnienie na obiad.
– A co jak zmokniemy po drodze? Ściema w stylu przeciekającego dachu raczej nie przejdzie.
– O to się będziemy martwić jak zacznie padać. A tymczasem na rower i wracamy, bo nie ma czasu do stracenia.
Powody do zmartwień pojawiły się mniej więcej na wysokości wyjazdu ze Swarzędza. Z purpurowych już w tym momencie chmur lunęło. Paradoksalnie była to jednak dobra wiadomość. Im mocniej pada, tym szybciej się wypada brzmi stare kolarskie porzekadło. Co więcej, moment oberwania chmury był na tyle fortunny, że nasz dwuosobowy peleton zdołał w porę skryć się pod przystankową wiatą. Wciąż jeszcze niedowierzający swemu szczęściu kolarze w oczekiwaniu na koniec opadów zabrali się za zawartość bidonów. Popijając leniwie z lepkich butelek jeszcze bardziej lepką ciecz podziwiali świat pogrążony w deszczowej szarudze. Symfonia miarowych uderzeń kropel wody o dach wiatki wprawiła, chłopców w senny nastrój. Wszechobecna wilgoć i chłód nie pozwalały jednak zasnąć. W tym momencie marzyli oni jedynie o tym by wsiąść na rower i móc się choć odrobinę rozgrzać.
Ostatecznie jazdę udało się kontynuować około godziny trzeciej. W tym momencie Matki Franza i Kuby opuszczały biura, w błogiej nieświadomości, co do miejsca przebywania swych pociech. Pociechy zaś miały kolejny problem. Wśród uczniów szkół podstawowych błotniki były w owym czasie dość rzadko spotykanym wyposażeniem roweru. Po prostu korzystanie z nich było „niemodne”. W modzie zaś było błoto. Zatem już po przejechaniu kilkunastu metrów biała koszulka Kuby okraszona została z przodu i z tyłu błotnistymi pasami, rujnując całkowicie wszelkie próby zachowania konspiracji, w temacie dzisiejszego wyjazdu.
Ekipa miejskich odkrywców dotarła ostatecznie na Grunwald za piętnaście piąta. Co raz to nowe porcje błota trafiające z każdym obrotem koła na koszulki, nie dały im porządnie wyschnąć, toteż gdy chłopcy stanęli w drzwiach swoich domów wyglądali delikatnie mówiąc nędznie. Kuba został przez mamę zdybany w momencie, gdy wrzucał zabłoconą koszulkę do pralki, nie zdążył też jeszcze wysuszyć włosów, więc wpadka była totalna.
– Gdzieś ty był?! – spytała lekko-pół-krzyczącym tonem Mama.
– W centrum. Z Frankiem. – Odparł Kuba zgodnie z ustaloną w drodze powrotnej wspólną wersją zdarzeń.
– Nie kłam! Wujek widział cię na Śródce! – Tak, Kuba należał do tego gatunku dzieci, które zwyczajnie nie mogły okłamywać swych rodziców, bo prawda prędzej czy później i tak wychodziła na jaw. W tym wypadku prędzej.
– No dobra, byłem na Malcie… – Kuba postanowił mimo wszystko nie zdradzać ostatecznej destynacji swej wyprawy – … ale cały czas jechałem chodnikiem.
– Jeszcze by tego brakowało, żebyś ulicą jechał…
Parę chwil później zziębnięty Kuba siedział opatulony kocem na łóżku i wysłuchiwał sążnistej bury od swojej zatroskanej rodzicielki. Gdzieś pomiędzy sformułowaniami „nieodpowiedzialny”, „lekkomyślny” i „nieczuły”, w uszach dźwięczały mu słowa „przygoda”, „podróż”, „nieznane”. Chłopak czuł, że to co zrobił było złe, ale bynajmniej nie czuł się z tym źle. Wręcz przeciwnie, nie mógł się już doczekać, aż opowie o swojej eskapadzie kolegom z Racławickiej. Nieprędko to jednak nastąpi, bo nagrodą za poświęcenie i trudy wyprawy był dwutygodniowy szlaban. Kara nie zniechęciła jednak młodego odkrywcy do rowerowych podróży. Parę lat później przeczytał na karimacie swojego przyjaciela mądre zdanie. „To ryzykowna sprawa wychodzić za próg domu, uważaj na nogi, bo nie wiadomo, dokąd cię poniosą.” Tego dnia, na moście, wyszedł właśnie za taki próg, a nogi miały ponieść go dalej, zdecydowanie dalej.
cdn…