Rowerem do Londynu

Skołowany, czyli rowerem do Londynu: Dumając w cieniu trzepaka

Na trzepaku pomiędzy blokami siedział chłopak. Był on raczej nikczemnego wzrostu, a klasyczna w owych czasach fryzura „na grzyba” i okulary o przerośniętych, okrągłych szkłach zdecydowanie nie dodawały mu powabu. Nie zdawał się on jednak być tym faktem szczególnie zasmucony. W wieku dwunastu lat zamiast najnowszymi fryzurami i modnymi ciuchami chłopacy interesują się raczej samochodami, piłką nożną i zbieraniem kapsli. Z resztą i z biegiem lat niewiele się to zmienia, a wygląd zewnętrzny ląduje na liście zainteresowań w okolicach 265. miejsca, gdzieś pomiędzy hodowlą koszatnicznek i fizyka molekularną. Franek, bo tak rzeczony chłopiec miał na imię nie zaprzątał sobie jednak głowy ani fizyką, ani koszatniczkami, a na pewno już nie swoim wyglądem. Istnienia dwóch pierwszych prawdopodobnie nie był jeszcze świadom, ostatnia kwestia stawała się zupełnie nieistotna w obliczu planów jakie przedsięwziął na ten dzień.

Franek siedział zatem na trzepaku pomiędzy blokami i wpatrywał się w zwędzoną ojcu z szuflady mapę Poznania. Krążył wzrokiem po oznaczonych żółtym kolorem miejskich arteriach i z namaszczeniem wczytywał się w ich nazwy. Karola Świerczewskiego, Juliana Marchlewskiego, aleja Staliningradzka, Armii Czerwonej. Z pietyzmem godnym mistrza Leonardo wodził palcem po szlaku wytyczonym ich przebiegiem. Z wypiekami na twarzy przyporządkowywał dawnym ulicom ich współczesne nazwy. Jako ekspert w dziedzinie topografii Poznania, robił to z niezwykłą łatwością i powagą konkwistadora, który odkrywszy nowe ziemie, posiada przywilej nadania im imienia. Choć Franek z historii tuzem nigdy nie był, pamiętał, że armia czerwona wyniosła się z Poznania ładnych parę lat temu, a razem z nią, diametralnie zmieniła odcień ulica jej imienia, stając się św. Marcinem. Julian Marchlewski okazał się zaś prawdziwym dżentelmenem, ustępując miejsca królowej Jadwidze.
-Hmm. Czy to nie przypadkiem ta, co Niemca nie chciała i za karę jej Litwina dali? –  Franek zadumał się nad losem biednej Jadwigi. I byłby tak dumał do wieczora, gdyby nagle zza bloku nie wyłonił się Kuba. Jak przystało na szanującego się dwunastolatka Kuba również niewiele robił sobie ze swej aparycji. Spod przetłuszczonych, ciemnych jak smoła włosów, które od ładnych paru dni nie zaznały szamponu, spływały strugi potu. Cieknąc wartko po nienaturalnie wysuniętym czole, pierwszą naturalną przeszkodę w postaci krzaczastych brwi napotykały dopiero na wysokości oczu. Tam słone wody wzbierały i czyhały tylko aż zaaferowany jazdą na rowerze chłopak zapomni zetrzeć ich nadmiar z wilgotnego czoła. Czyhały by znienacka przelać się przez tamę brwi, szczypiąc przy tym dotkliwie oczy nadmiarem soli. Nic takiego jednak się nie stało. Chłopak zahamował na żwirze robiąc klasycznego „zrywa”, zręcznie zeskoczył z roweru i wytarł twarz w białą koszulkę z napisem „Lech Poznań mą jedyną miłością”. Mama Kuby, nieświadoma wagi tego wyznania zabrała go w niej kiedyś do Warszawy. Na szczęście uczynni panowie zajadający zapiekanki w przejściu podziemnym pod Dworcem Centralnym zwrócili jej z wrodzoną swą delikatnością uwagę, że może lepiej syna przebrać, z pożytkiem dla niego, koszulki i klubu, który mógłby stracić młodego i jeszcze nie do końca świadomego swego afektu, fana. W ten sposób zarówno koszulka, jak i jej właściciel doczekali szczęśliwie tego słonecznego lipcowego dnia. Choć szczęście koszulki zdawać by się mogło jedynie pozorne. Po to bowiem wróciła do Poznania, w cudowny sposób ocalona z rąk stołecznych zakapiorów, by teraz tonąć w pocie młodego cyklisty.

– Cześć Franz. – tak Franek wolał być nazywany przez znajomych, uważając swoje prawdziwe imię za nieco „obciachowe”. – Przepraszam za spóźnienie. Dziadek znów mi soję na śniadanie zapodał i musiałem czekać aż wyjdzie z kuchni, żeby ją pod szafę schować. A ten się naparł, żeby mi opowiadać jak to za dzieciaka z miejsca potrafił na śmietnik wskoczyć. No to w takiej sytuacji nie mogłem już nic innego zrobić, jak tylko spróbować sam wskoczyć, a że śmietnik wysoki był, to nie wskoczyłem, tylko mu kopa obu nóż sprzedałem. Cały szajs na ziemię poleciał i musiałem zbierać. Ale mnie dziadek obśmiał. – rzeczywiście Kuba nie należał do najbardziej wysportowanych, a jego „bezwładność”, spowodowana dużą „masa własną”, nierzadko stanowiła obiekt drwin kolegów i jak widać członków jego rodziny także.
– Kuba, a czemu ta Jadwiga Litwina wolała? – odparł beznamiętnie Franz nic sobie nie robiąc z dramatu kolegi.
– Nieee. Jak zwykle wszystko pomieszałeś. Ona Włocha nie chciała i za Polaka wyszła, i mu pęczek włoszczyzny przywiozła, a ten wtedy bulion wynalazł warzywny, tylko, że soli nie miał dla smaku, to kopać zaczął i w Wieliczce kaplicę solną odkopał. – Kuba przedstawił swoją wersję zdarzeń.
– Ale dlaczego ona tego Niemca nie chciała. Na bank miał Golfa. Kurde jakie to są dobre samochody. Wiesz, że… – widząc, że Franz zaczyna powoli odpływać w marzeniach o Golfie II postanowił czym prędzej zmienić temat.
– A gdzie Gruby? Nie jedzie dziś z nami? I w ogóle dokąd dziś jedziemy?
– Nie słyszałeś o Grubym? O stary. To jest nielicha historia. Dostał szlaban do końca wakacji. Wchodził wczoraj przez płot na ten nowy plac zabaw przy Palacza, co go ogrodzili niedawno i się zawiesił. Ale tak konkretnie. Łapę mu na wylot ogrodzenie przebiło. Ponoć zemdlał z bólu i tak wisiał ładnych parę minut zanim go ktoś zobaczył i ściągnął. Teraz leży w domu i o rowerze nie ma mowy.
– No ładnie. A tak się dopraszał, żebym dał mu rypa. Już prawie dobiliśmy targu. Kurde, tyle Tazosów mi koło nosa przeszło. A miałem dostać Charizarda… – Kuba szczerze się zasmucił, bynajmniej jednak nie losem kolegi.
– Właśnie mi też obiecałeś rypa. – przerwał mu Franz definitywnie kończąc temat kontuzjowanego kolegi.
– No dobra. Dajesz dookoła bloku, ale tylko jedno kółko. – W tym momencie oczy Franza zapłonęły blaskiem nieskrywanej radości. Podbiegł do opartego o blok roweru i wskoczył nań najszybciej jak tylko potrafił, czując, że jeżeli teraz nie skorzysta z okazji, Kuba prędko się rozmyśli. Nie przeszkadzało mu nic a nic zbyt wysoko do jego wzrostu ustawione siodełko, ani zbyt duża rama, mogąca spowodować w przypadku upadku bolesne potłuczenia. Gdy Franek niknął za ścianą bloku, Kuba zainteresował się porzuconą przez niego mapą. Zanim jednak zdążył dobrze się jej przyjrzeć, Franek był już z powrotem pod trzepakiem.
– No, to się nazywa sprzęcik. Ile za niego dałeś? – spytał Franek bez krępacji, odstawiając z namaszczeniem rower pod ścianę.
– Chromo-molibdenowa rama Scott, podwójnie cieniowane obręcze, osprzęt Altusa… – Kuba zaczął wymieniać właściwości roweru, które wyczytał z ulotki. Nie do końca rozumiał, co tak właściwie przytaczane terminy oznaczają, ale brzmiały one na tyle fachowo, że większość rozmówców przytakiwała mu tylko z poważaniem. Podobnie z resztą zareagował Franz.
– No brzmi nieźle. I chodzi jak marzenie. Czas przetestować go na dłuższe trasie. Dziś jedziemy do Swarzędza! – Franz tryumfalnym tonem wyartykułował nazwę podpoznańskiego miasteczka, uniósł rękę i wskazał kierunek, w którym jego zdaniem znajdował się Swarzędz. Oczywiście odwrotny od rzeczywistego.
– Pogrzało cię! Przecież to będzie z 50 km! Jak mamy zdążyć przed piętnastą? Jak nie wrócę przed mamą jestem trup! Poza tym… – tutaj głos Kuby lekko się załamał – Poza tym, jeszcze nigdy nie byłem rowerem poza Poznaniem.
– Oj tam. A pamiętasz jak peniałeś jak jechaliśmy na Maltę? To tylko parę kilometrów więcej. Wtedy elegancko w domku o pierwszej byłeś.
– A co tam właściwie takiego ciekawego w tym Swarzędzu jest? Po co w ogóle mamy tam jechać? – Kuba nie dawał za wygraną, próbując odciągnąć kolegę od szalonego pomysłu.
– Jak to co? KFC! Zajedziemy po drodze pod operę, wyłowimy trochę drobniaków i na pikantne „cziken łingsy” starczy. – w ustach Franza brzmiało to jak plan doskonały.
– Dobra, przekonałeś mnie. – tymi, jakże znamiennymi słowy Kuba zakończył dyskusję.

Chłopcy sunęli zatem chyżo ulicami Poznania, choć określenie „ulicami” nie było w ich wypadku najbardziej adekwatne. Poprzysięgli bowiem niegdyś swym nadopiekuńczym rodzicielkom, że nigdy, przenigdy nie będą jeździć rowerem po ulicy. Po prawdzie przyrzekali też, że nie będą zapuszczać się poza obręb ulic Taczanowskiego-Promienista-Grochowska-Grunwaldzka, no ale tu w końcu chodzi o wielką sprawę. Eksplorację, podboje i… „cziken łingsy”. Można zatem nieco „rozszerzyć” te granice. Kategorycznie za to nie wolno złamać drugiej części przysięgi, dotyczącej jazdy po ulicy, a z resztą, kto przy zdrowych zmysłach pchałby się tym wariatom pod koła. W końcu nienawiść pomiędzy rowerzystami i kierowcami kwitła z wzajemnością już wtedy – w głębokich latach dwutysięcznych. Jednak dwóch budrysów pędzących na złamanie karku, lawirując pomiędzy spękanymi płytami chodnikowymi przy ulicy Grunwaldzkiej wzbudzało niemałą niechęć także wśród przechodniów. Dzieci kryły się w objęciach swych matek. Właściciele psów ściągali smycze i przywoływali swe czworonogi w panice, emerytki wymachiwały laskami, opisując w prostych żołnierskich słowach młodych kolarzy i ich domniemanych żydowskich przodków do trzech pokoleń wstecz. Nasi eksploratorzy mieli jednak całą tę hałastrę w głębokim poważaniu. Kolumbowi też mówili, że jest szalony, zanim jajo na sztorc postawił, a potem… Amerykę odkrył zupełnie niechcący. Strach pomyśleć co by było gdyby rzeczywiście planował tam trafić. Pewnie odkryłby wtedy drogę na Marsa albo coś.

Franek i Kuba mieli, podobnie z resztą jak Kolumb, jasny plan i skrupulatnie go realizowali. Choć w ich przypadku motywacją do wytężonego wysiłku nie były kończące się zapasy i wypadające zęby, a widmo powrotu ich matek z pracy, które nie zastawszy swych pociech w domu, wpadają w niszczycielską furię i tłamszą w zarodku wszelkie plany kolejnych eskapad. Ciężko orzec, która wizja jest gorsza. Nie ulega jednak wątpliwości, że matczyny gniew sprawił, że miejscy konkwistadorzy osiągnęli swe Eldorado dość szybko.

– Ależ się zmachałem. Przyda się nogi wymoczyć. – oznajmił Kuba wyskakując ze swych białych adidasów o wyglądzie poświadczającym ich bogatą historię. Buty wylądowały przy cembrowinie, ich właściciel zaś siedział już na niej, beztrosko przebierając nogami w chłodnej wodzie. Zdobywał przy tym co raz więcej „przestrzeni życiowej” dla siebie i kolegi, gdyż oblewani chlapiącą wodą pozostali użytkownicy fontanny, stopniowo się od chłopaków oddalali. Kuba nie był do końca pewien czy to kwestia chlapania, czy może leżących nieopodal butów, nie było to jednak najistotniejsze. Nie ważne co, ważne że działa.

Fontanna pod poznańską operą jest jednym z ważniejszych symboli miasta. Stąd też bardzo często lądują w niej monety, rzucane przez turystów „na szczęście”. I rzeczywiście, „na szczęście są turyści” zwykli mawiać okoliczni kloszardzi, regularnie biorący w fontannie kąpiele i przy okazji odławiający co większe nominały. Zazwyczaj jednak dosyć szybko przegania ich policja, która jednocześnie przymyka oko na podobny proceder dokonywany przez dzieci. Te przynajmniej tak wody nie brudzą, choć zdarzało się już odnaleźć w fontannie pływającą beztrosko pieluchę. Oczywiście nieświeżą. Tym niemniej fontanna, a szczególnie znajdujące się w niej monety stanowiły dla dzieci nie lada atrakcję. Tego dnia Franz i Kuba przybyli na miejsce dosyć późno, to i zbiornik był już solidnie przeczesany i wyczyszczony z nominałów powyżej pięciu groszy.

– Kurde sam śrut. – żachnął się Franz pakując do ręki garść groszaków.
– U mnie to samo. Raptem jedno pięćdziesiąt groszy znalazłem. Pewnie jakiś Niemiec rzucił. –odparł niemniej zniechęcony Kuba.
-To ile razem mamy? Oby starczyło na cokolwiek. Weź podlicz. – Franz przesypał Kubie do kieszeni garść monet i kontynuował jeszcze poszukiwania, choć bardziej chyba dla sportu, niż w nadziej, że cos jeszcze tego dnia złowi. Kuba zaś zabrał się do liczenia. Dwa, trzy, osiem, dziesięć… miedziaki przesypywały się z lewej do prawej dłoni, a Kuba zliczał ich nominały. Ostateczny wynik okazał się bardziej niż niezadowalający.
– U ciebie osiemdziesiąt siedem groszy, u mnie złoty dwanaście, plus siedemdziesiąt jeden groszy reszty, która mi została z wczorajszych zakupów. Czyli wychodzi równo dwa siedemdziesiąt. Stary, co my zrobimy z taką fortuną? – spytał ironicznie Kuba, nie mając chyba jednak do końca świadomości, że stosuje ten środek stylistyczny, o jego nazwie nie wspominając.
– No za dwa sześćdziesiąt dziewięć jest Pepsi z opcją wielkiej dolewki. Styknie idealnie. Masz bidon? – Franz spojrzał na Kubę porozumiewawczo i obaj chłopcy wiedzieli już, po co jadą do Swarzędza.

cdn…