Larry mieszkał na Corbett Avenue w południowej części miasta. Typowy dla dzielnicy sypialnej dwupiętrowy domek obity białą boazerią, z niewielkim gankiem otoczonym bujną roślinnością i dobudowanym garażem, na podjeździe którego stał wysłużony Buick. Zadzwoniłem do drzwi. Nikt nie otwierał. Zadzwoniłem po raz drugi, a po chwili spróbowałem po raz kolejny. Po chwili usłyszałem jak ktoś w środku zbiega po schodach. Skrzyyyp. Przede mną stanął na oko sześćdziesięcioletni jegomość z bujnym zarostem pofarbowanym na różowo. Ubrany był w kwiecistą koszulę z krótkim rękawem i rybaczki z cienkiego, spranego dżinsu. Poprawił na nosie okulary i zmarszczył czoło najwyraźniej zastanawiając się who the hell is he? Kim on do cholery jest? Kiedy przedstawiłem się, jegomość zmrużył badawczo oczy i zaczął grzebać jedną ręką w brodzie. Po chwili jego twarz pojaśniała: – CouchSurfer! Świetnie! Świetnie! Wejdź, wejdź do środka! Przepraszam, że tak to wygląda – wskazał ręką wnętrze domu – Ale właśnie wróciłem z Burning Mana i wszystko jest trochę chaotyczne.
Co jak, co, ale Burning Man może być wymówką dla chaosu panującego zarówno w jego domu, jak i głowie. Jest to największy festiwal w Ameryce, w trakcie którego odbywają się dziesiątki koncertów, performance’ów i wystaw, na które zjeżdżają hippisi, włóczędzy i artyści z całego kraju. Co roku na przełomie sierpnia i września w północnej Nevadzie bawi się w ten sposób kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Rekordowym rokiem był 2010, kiedy doliczono się ponad 50 tysięcy uczestników. Nazwa Burning Man wzięła się od kukły palonej na zakończenie festiwalu. Jak powiedział mi Larry, tradycja została zapoczątkowana właśnie w San Francisco na plaży Baker pod koniec lat 80. Po pięciu latach spontaniczny event cieszył się już takim zainteresowaniem, że przekształcił się w regularny festiwal i musiał zmienić lokalizację – od tego czasu organizowany jest na pustyni Black Rock w Nevadzie.
Larry mieszkał w dwupiętrowym domu sam i chętnie gościł CouchSurferów. Oprócz mnie w tym samym czasie pomieszkiwała tutaj para Portugalczyków oraz młode hiszpańskie małżeństwo z dwójką dzieci, które podróżowało dookoła świata i relacjonowało swoją podróż na popularnym blogu. Larry’ego częściej w domu nie było niż był, co drugi dzień wracał z imprezy z innym kolorem włosów i zarostu (obok różowego jego ulubionym był fioletowy), a podczas jednej z nielicznych wieczornych rozmów, jakie odbyliśmy dowiedziałem się, że jeszcze kilka miesięcy temu wraz z synem podróżował autostopem po Europie. – Ojciec wrócił do domu, ale syn został – stwierdził ni to z dumą, ni z żalem. Podejrzewając co może się kryć za tymi słowami, nie dopytywałem o nic więcej. Nie lubię rozgrzebywać bolesnych wspomnień. Odpowiedź poznałem przypadkiem po dwóch latach, kiedy to Larry pochwalił się na Facebooku, że jego syn właśnie trafił do norweskiej prasy. Tytuł artykułu brzmiał: „Autostopem przez śnieżną zamieć”. Tekst opisywał perypetie Adama, syna Larry’ego, którego norweski dziennikarz spotkał stojącego na drodze z wyciągniętym kciukiem. Adam jechał w środku zimy na Nordkapp i mam nadzieję, że mu się udało!
Dom Larry’ego mieścił się daleko od centrum miasta, ale za to blisko mostu Golden Gate Bridge. Choć konstrukcja jest symbolem miasta, jest zarazem miejscem wyjątkowo tragicznym, o czym przypominają porozwieszane na całej długości tabliczki z napisem: „Wciąż jest nadzieja. Zadzwoń” z numerem gorącej linii, która została zadedykowana osobom zdecydowanym popełnić samobójstwo skacząc z mostu. Od 1937 roku, w którym Most Samobójców został otwarty dla ruchu drogowego, skacząc z niego życie odebrało sobie ponad 1600 osób. Oznacza to, że średnio co dwa tygodnie jedna osoba rzuca się do wód Zatoki San Francisco. Przynajmniej tak podają oficjalne statystyki. Co innego wynika z eksperymentu przeprowadzonego przez Natalie Jeremijenko z New York University, która w ramach projektu artystycznego zamontowała wzdłuż mostu tzw. „skrzynki samobójców”. Miały one w oparciu o technologię wykrywania ruchu rejestrować osoby skaczące z mostu. W przeciągu stu dni czarne skrzynki zarejestrowały 17 prób samobójczych, co oznaczałoby, że w przeciągu roku życie może sobie odbierać w tym miejscu nawet dwukrotnie więcej osób. Eksperyment był jednak tylko elementem projektu artystycznego, a nie badania naukowego –pomysłodawczyni nie wzięła pod uwagę wszystkich zmiennych jak np. faktu, że na wiosnę i na jesień notuje się znacznie więcej wypadków.
Spoglądając z Golden Gate Bridge w stronę miasta, pośrodku zatoki można zauważyć niewielką wyspę, którą niemal w całości zajmuje betonowy blok i nieduża latarnia. Alcatraz. Słynne więzienie, które dzisiaj jest muzeum, a wyspa z uwagi na rzadkie gatunki ptaków na niej występujące została objęta programem ochrony przyrody i utworzono na niej rezerwat. Spoglądając z tej perspektywy na wysepkę aż trudno uwierzyć, że na przestrzeni prawie trzydziestu lat działalności zakładu karnego (w latach 1934-1963) nie zdołał stąd uciec żaden więzień. Choć Alcatraz od brzegu dzieli tylko 2,4 kilometra niska temperatura wody (ok. 12-13oC) oraz przede wszystkim silne prądy morskie uniemożliwiały ucieczkę wpław. Łącznie próbę powrotu do wolności podejmowało 36 więźniów, ale tylko siedmiu z nich zdołało opuścić wyspę – ciała dwóch wyłowiono z wód Zatoki San Francisco, a kolejnych pięciu nigdy nie odnaleziono i uznano za zmarłych. Dzisiaj Alcatraz jest główną atrakcją San Francisco – kilka razy dziennie z miasta na wyspę odchodzi prom, a w samym zakładzie karnym zaaranżowano muzeum, którego zdecydowanie najmocniejszym punktem jest audiotour – narratorem wycieczki jest były oficer pracujący w zakładzie karnym, a atmosfery dopełniają autentyczne głosy więźniów i dźwięki otwieranych cel czy wyjących syren alarmowych.
Ostatni prom wycieczkowy z Alcatraz wraca do miasta tuż po zmierzchu. Kiedy przybiłem do Pirsu 33 było już ciemno, ale przed powrotem do domu Larry’ego postanowiłem jeszcze zahaczyć o ulicę Haight-Ashbury, na której znajdują się Painted Ladies, czyli charakterystyczne domy wybudowane w wiktoriańskim stylu. Stojące ścianę w ścianę, pomalowane na wszystkie kolory tęczy są jedną z wizytówek miasta. Zmierzając na południe miasta przekonałem się po raz kolejny jak męczący może być spacer po San Francisco – góra, dół, Telegraph Hill, góra, dół, Russian Hill. Miasto jest położone na górzystym terenie, a wiele z nazw tych wzgórz jest jednocześnie nazwami dzielnic. Wspinając się w górę Russian Hill ulicą Lomard Street, która uchodzi za najbardziej krętą na świecie, zaczepił mnie młody, około trzydziestoletni mężczyzna w poszarpanych spodniach i czarnej skórzanej kurtce. Ciągnął za sobą olbrzymią kolumnę głośnikową. – Hej, chcesz mi pomóc z tym gratem? – zapytał zziajany, ale z uśmiechem na twarzy. Mężczyzna miał na imię Tony i transportował do swojego mieszkania wiekową wieżę Yamaha wraz z kompletem imponujących głośników. Kiedy usłyszał, że jego znajomy chce wyrzucić bezcenny zestaw hi-fi na śmietnik, zaproponował, że on się nim zaopiekuje. Tony szedł dokładnie w przeciwną stronę niż ja, ale był tak sympatycznym facetem, że nie sposób było mu odmówić. Painted Ladies mogły zaczekać do jutra.
Haight-Ashbury, Painted Ladies i Big Sur, czyli we San Francisco zawsze jest coś do zobaczenia
Niedaleko domu Larry’ego znajdowała się dzielnica Haight-Ashbury, kolejna po Mission okolica opanowana przez artystów. Choć i tutaj można znaleźć kilka imponujących grafitti, Haight-Ashbury słynie przede wszystkim ze sklepów muzycznych i salonów z odzieżą vintage. Przeglądając płyty winylowe w jednym z muzycznych secondhandów natknąłem się nawet na polski akcent – album „Przechodniem byłem między wami” Budki Suflera, za który sprzedawca życzył sobie 35 dolarów. Dla porównania, kultowy album Sex Pistols „Never mind the bollocks, here’s the Sex Pistols” kosztował marne trzy dolary.
Atmosferę ulicy Haight tworzą jednak nie sklepy z muzyką, a uliczni muzycy stojący oparci gdzieś o ścianę i podrygujący w rytm beatów płynących w słuchawkach. A kiedy tylko jakiś zaciekawiony przechodzień się zatrzyma, zaraz zagadują i proszą o przesłuchanie jednego z utworów: „Jus’ one song, man. Tylko jedną piosenkę”. W ten sposób poznałem czarnoskórego rapera Just Manish i po przesłuchaniu kilku utworów kupiłem jego płytę. W lewej kieszeni miał kilka kopii swojego pierwszego, debiutanckiego krążka, a w prawej drugiego albumu, jak zapewniał mnie – dużo bardziej dojrzalszego. Piosenki nagrywał w wynajętym studiu, a następnie wypalał je na zwykłym CD, drukował zaprojektowaną przez znajomego okładkę i w ten sposób próbował wypromować siebie na ulicy. Jeden krążek sprzedawał po pięć dolarów.
W końcu dotarłem do ulicy, na której dumnie stały Painted Ladies. W całym San Francisco można spotkać wiele mniej lub bardziej zadbanych domów wybudowanych w stylu wiktoriańskim, ale najbardziej malownicze z nich mieszczą się pod numerami 710-720 na Steiner Street. Zakup jednej z takich nieruchomości to nie lada ekstrawagancja – w 2010 roku dom spod numeru 722 został wystawiony na sprzedaż za bagatela cztery miliony dolarów. Choć był to pierwszy raz od 35 lat, kiedy ten budynek trafił na sprzedaż, na razie nie znalazł się żaden kupiec. Ostatni przypadek kiedy jedna ze słynnych Painted Ladies przy ulicy Steiner zmieniła właściciela miał miejsce ponad dekadę temu. Wówczas to sąsiad numeru 722 został sprzedany za 1,2 miliona dolarów.
Zdjęcia ekstrawaganckich budynków były ostatnimi, jakie zrobiłem w San Francisco. Jeszcze tego samego dnia wsiadłem do autobusu Greyhounda, którym opuszczałem miasto. W pamięci pobrzmiewały mi słowa jednego z muzyków rockowych, który powiedział, że „San Francisco to 49 kilometrów kwadratowych otoczonych rzeczywistością”. Żeby się z nim zgodzić musiałbym dodać do tego 140 kilometrów drogi podążającej wzdłuż wybrzeża Big Sur, około dwie godziny na południe od Frisco. Big Sur uchodzi za najpiękniejszy odcinek amerykańskiego wybrzeża, a dzięki Jackowi Kerouakowi czy Hunterowi S. Thompsonowi, którzy często podróżowali po nim autostopem, został on unieśmiertelniony w ich powieściach. Ten pierwszy napisał nawet książkę pod tytułem „Big Sur”, w której opisał swoje podróże na wybrzeże w celu odzyskania wewnętrznej równowagi i wyrwania się z błędnego koła alkoholu i depresji, w jakie wpadł po sukcesie swojej powieści „W drodze”.
To rzeczywiste Big Sur jest świetnym wstępem do wizyty w San Francisco, a to Kerouakowskie smutnym pożegnaniem. „Szczególnie piękny widok roztacza się jednak na północy, bardzo szeroka kręta linia brzegowa i góry w głębi lądu, śniące pod powolnymi chmurami, co przypomina scenerię ze Starożytnej Hiszpanii, albo raczej scenę z właściwie jednak hiszpańskiej Kalifornii, przede mną stare pirackie wybrzeże Monterey, łatwo zrozumieć, co pomyśleli Hiszpanie, kiedy wypłynęli zza zakola zatoki na swoich wspaniałych korwetach i zobaczyli tę rozmarzoną, żyzną ziemię za zwieńczoną białą czapą wycieraczką morskiego brzegu – Kraina Złota – Czar starego Monterey, Big Sur i Santa Cruz – Więc poprawiam ufnie paski plecaka, wlokę się drogą i oglądam przez ramię, żeby złapać okazję.[1]
[1] Cytat z: „Big Sur”, Jack Kerouac, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011 r.
Przeczytaj poprzednie części reportaży z San Francisco: