Był letni wieczór, a my chcieliśmy tylko napić się wina. Kupiliśmy butelkę taniego portwajnu w sklepie na rogu i pociągaliśmy z papierowej torby siedząc w parku przy Bay Street. Później wydarzenia przyspieszyły; pamiętam tylko wycelowane w nas reflektory radiowozu, ucieczkę i drugą butelkę portwajnu, tym razem w odległym zakątku Fort Mason.
W drodze powrotnej do domu zaczepił nas facet. Wyglądał na podstarzałego rockmana albo włóczęgę, takiego jak my. Męczył się z dwiema kolumnami wielkości szaf; kiedy przeniósł jedną na odległość kilku metrów wracał się po drugą. Nie mieliśmy nic lepszego do roboty, więc chętnie pomogliśmy. Taszczyliśmy drewniane kolumny Yamahy w górę i w dół ulic Russian Hill zatrzymując się od czasu do czasu na odpoczynek.
– Hej, dzięki! – podczas jednego z postojów mężczyzna sięgnął po papierosa. – Sam bym niósł te kolumny chyba do rana. Kumpel chciał wyrzucić, ale powiedziałem, żeby zaczekał to je wezmę. W końcu to kolumny Yamahy, no nie?
– Jasne! Pewno jest w nich zaklęty kawał historii.
– I to jaki! – wypuścił gęsty obłok dymu, raczej nie papierosowego. – Podobno spędziły trochę czasu w City Lights Bookstore.
– Poważnie?!
– Haha, wszyscy przyjezdni tak reagują na to miejsce – źrenice miał wielkości ćwierćdolarówek. – Wszyscy anielogłowi hipsterzy włóczący się…
– W poszukiwaniu wściekłej dawki haszu – dokończyłem za niego.
– A zamiast haszu, spotykają faceta mocującego się z kolumnami.
***
Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem,
głodne histeryczne nagie,
włóczące się o świcie po murzyńskich dzielnicach
w poszukiwaniu wściekłej dawki haszu,
anielogłowych hipstersów spragnionych pradawnego niebiańskiego
podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy (…)[1]
***
Wszelkiego rodzaju używki – poczynając od marihuany, przez alkohol aż po benzedrynę i pejotl – towarzyszyły chyba najważniejszemu epizodowi w artystycznej historii San Francisco, jakim był okres twórczości poetów nurtu beat generation. Co prawda był to okres niezwykle krótki, ale obfitujący w dzieła przełomowe i ponadczasowe. Wszystko zaczęło się od poematu „Skowyt” Allena Ginsberga, który po raz pierwszy został zaprezentowany szerszej publiczności w Six Gallery mieszczącej się w dzielnicy North Beach. Młodego poetę, który wciąż był artystą na dorobku, przygarnął wówczas lokalny wydawca Lawrence Ferlinghetti, właściciel wydawnictwa City Lights i księgarni o tej samej nazwie. Na przestrzeni lat pod skrzydła odważnego wydawcy trafiło wielu pisarzy, którzy dzisiaj mają status kultowych: Jack Kerouac, Charles Bukowski czy włoski artysta Pier Paolo Pasolini.

Choć od słynnego odczytu „Skowytu” minęło ponad pięćdziesiąt lat księgarnia City Lights Bookstore wciąż pozostaje centrum literackiego życia San Francisco. Wygląda niepozornie – ot, zwyczajna księgarnia umiejscowiona na parterze kamienicy. Dopiero po wejściu do środka możemy zauważyć, że jest to miejsce z jakichś względów szczególne – na ścianie za plecami kasjera wystawione są tomiki legendarnego „Skowytu” drukowane od pierwszego wydania w takiej samej, ascetycznej oprawie graficznej na chropawym papierze. Obok nich wiszą koszulki – jedna biała, druga czarna – z identycznym wprasowanym motywem, co tomik poezji Ginsberga. Ale to wszystko – Lawrence Ferlinghetti dobrze wie, że nadmiar gadżetów kłóci się z wartościami, jakim hołdował Ginsberg. Poeta był chyba ostatnią osobą, której zależało na tym, aby uczniowie college’u i turyści z Europy paradowali z czapeczkami, torbami i przypinkami ze „Skowytem”. W księgarni roi się od pozycji alternatywnych – znajdziemy zarówno te, które weszły do kanonu literatury, jak i te, o których słuch już zaginął. Ale możemy być pewni, że znajdziemy każdego amerykańskiego autora, który na przestrzeni ostatniego półwiecza próbował wykraczać poza literackie schematy. Jak już wspomniałem, księgarnia jest dwupiętrowa – jej wyższa kondygnacja została zadedykowana bitnikom i znajdziemy tutaj nie tylko kompletny zbiór ich dzieł, a także multum opracowań poświęconych ich twórczości.
Księgarnia przyciąga nie tylko literatów, ale i zwyczajnych turystów, co skwapliwie wykorzystali twórcy The Beat Museum znajdującego się dosłownie po drugiej stronie ulicy. Niestety inaczej niż City Lights Bookstore, muzeum nie uwodzi bitnikowską atmosferą i trudno oprzeć się wrażeniu, że zostało otwarte tylko po to, aby wcisnąć naiwnym turystom przeróżne starocie zalegające w muzealnym sklepiku – począwszy od pocztówek, przez plakaty, aż po archiwalne numery Playboya z lat 60. Dość powiedzieć, że sklep z pamiątkami niewiele ustępuje rozmiarom samemu muzeum, w którym zgromadzono zaledwie kilka eksponatów z prawdziwego zdarzenia, a większość ścian zakrywają tablice z metrykami poszczególnych twórców. Dla fascynatów może i interesujące, ale dla kogoś dopiero wgryzającego się w bitnikowską literaturę – raczej nużące.
Najniebezpieczniejsza dzielnica w San Francisco
Mieszkanie Patty musiałem opuścić po trzech dniach, ponieważ przyjeżdżała do niej rodzina z Chicago i wszyscy razem zwyczajnie byśmy się nie pomieścili. CouchSurfing po raz kolejny zdał egzamin i po kilku wysłanych zapytaniach umówiłem się z Larrym, w którego progach miałem spędzić kolejny tydzień. Jako że Larry mieszkał na obrzeżach miasta miałem do wyboru albo przejażdżkę jednym z zabytkowych tramwajów (najstarszy pojazd kursuje od 1888 roku!) albo spacer. Zaintrygowany dzielnicą Mission i tym, co skrywała przed ciekawskimi spojrzeniami turystów, zdecydowałem się na tę drugą opcję. Zapuściłem się w nieco inne rejony niż ostatnio wkraczając w coraz bardziej zapuszczone i opustoszałe uliczki. Wzory na ścianach tworzyły już nie efektowne grafitti, a odpadająca farba i kruszejąca cegła. Nieliczni przechodnie, których mijałem przypatrywali mi się uważnie, tak że po pewnym czasie nawet idąc sam czułem czyjś wzrok podążający za mną. W pewnym momencie podszedł do mnie barczysty mężczyzna i choć spodziewałem się najgorszego, powiedział tylko: „It’ll be betta for ya t’leave this place. Lepiej będzie jak opuścisz to miejsce”. To była ta druga strona Mission – dzielnicy uchodzącej za najbardziej niebezpieczną w San Francisco. Od wielu lat jest ona areną rywalizacji pomiędzy dwoma gangami: Norteño i Sureño, a za najniebezpieczniejszą okolicę uchodzi odcinek Mission pomiędzy ulicami Szesnastą a Siedemnastą.
Po drodze minąłem miejsce, które tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że San Francisco to centrum sztuki alternatywnej. Zaledwie dziewięć przecznic od największego muralu Banksy’ego znajduje się pierwszy w USA sklep komiksowy powstały z inicjatywy Gary’ego Arlingtona w 1968 roku. Podobnie jak wspomniane City Lights Bookstore, również i komiksowa księgarnia jest zarazem wydawnictwem. I podobnie jak jej literacki odpowiednik, od pierwszych lat istnienia skupiała legendy komiksu alternatywnego. Przeglądając bogatą ofertę księgarni znalazłem kultowy pierwszy zeszyt mini-serii „San Francisco Comic Book”, który w momencie publikacji kosztował 50 centów, a obecnie jego wartość idzie w setki dolarów. To właśnie w nim swoje prace publikował Robert Crumb, dzisiaj ikona komiksu alternatywnego. Sprzedawca zaproponował mi cenę 180 dolarów, ale nawet nie miałem tylu pieniędzy na koncie.
[1] Cytat ze „Skowytu” Allena Ginsberga, za poema.pl
Trzecia część „Różowowłosy Larry, Haight-Ashbury i Most Samobójców,” już wkrótce!